Zacisze/Epilog

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Zacisze
Podtytuł Powieść
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1931
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


EPILOG.

Skończył się pracowity dzień letni.
Słońce co tylko zaszło gdzieś tam za redutą Ordona. Pogodna jego zorza umalowała cudnym złotem pół zachodniego nieba, wypełniła swym blaskiem perspektywę Alei Jerozolimskich, zapaliła tu i tam na szeregach mierzchnących domów rubinowe ognie w szkłach okien, pomalowała karminowo nici gzymsów i aleje drzew. W głębi cichego placu, gdzie rzędem, koło w koło, stały dorożki, kanciasty dworzec Wiedeński, z kwadratowemi wieżami, z blademi światłami w wysokich oknach, z kupkami błękitnych tragarzy na stopniach otwartych podwoi, wydawał się jakimś ślicznym, roztęsknionym pałacem, przysnutym muślinem wyblakłej złoto-różowej koronki. Nawet nieznośny kurz, obficie wytrząsany wracającemi z budowli ceglarskiemi wozami, wyglądał w tem cudnem oświetleniu, jak bajeczna złota mgła.
Na chodnikach roiło się od przechodniów; na skwerze na rogu Alei i Nowego Świata nie było miejsca wolnego na ławkach — wszystkie szczelnie wypełniały białe fartuchy nianek; kolorowe sukienki dzieci, jasne suknie pań i ciemniejsze ubiory panów.
Od Solca, z pochylającej się na dół czeluści ulicy, od „Żelaznej”, Lilpopa i Rau, od młynów parowych, z licznych kominów drobniejszych fabryk buchały i płynęły ku niebu i na miasto ciemne skłębione dymy i białe opary; szedł stamtąd głuchy, miarowy pogłos, niby strudzony, pracowity dech robotniczy.
W fioletowych głębiach ulic już tu i ówdzie płonęły blade nici latarni gazowych, mieszając nikłe swe światło z mierzchnącym światłem wieczoru... Dudniąc i brzęcząc, wlokły się wielkie wozy ciężarowe, przerywając na chwilę wesoły turkot mknących Nowym Światem pojazdów.
Przez strojny tłum przepychał się od ulicy Smolnej młody uczeń ślusarski. Było coś wyzywającego w jego ruchach ciężkich, ale pewnych siebie, w jego rysach, zamazanych sadzą i kurzem, ale pełnych wyrazu i mocy. Szedł, nie uchylając się z drogi, nie ustępując nikomu, i w jego czarnych, bystrych oczach malowało się nawet pewne zadowolenie, gdy przechodnie rozstępowali się z zabawnem przerażeniem przed jego zaoliwionem odzieniem, oraz rogiem skrzynki z narzędziami, jaką niósł na ramieniu. Aż jeden zaczytany w gazecie jegomość wpadł na niego zboku tak niespodzianie, że skrzynka zachwiała się i omal nie spadła na chodnik. Chłopak zwrócił w tę stronę gniewne oczy i spotkał się z wystraszonem, dziwnem spojrzeniem studenta. Chwilę patrzyli na siebie w niemem osłupieniu.
— Co widzę: Kazio Piotrowski! — krzyknął wreszcie student z radosnym na twarzy rozbłyskiem.
— Pan… Karpowicz!
— Jakże się to stało?… Gdzie jesteś?… Daremnie cię szukałem…
— Bo ja zaraz po powrocie musiałem się wynieść z tamtej stancji…
— Chodź, chodź! Siądziemy… Dobrze, że cię mam nareszcie! Muszę się o tyle rzeczy ciebie zapytać.
Ciągnął go ku ławce, nie zwracając uwagi na tłum ciekawych, który już począł się im przyglądać.
— Więc rzuciłeś gimnazjum? Kształcisz się w rzemiośle?
— Tak, jak pan widzi.
— Dlaczego?…
— Wypędzili mię za… ten polski język… u sędziego… Pan pamięta?
— Ach tak, tak, przypominam sobie… W Zaciszu. Jakto, wydalili cię zupełnie? Niesłychane!
— Niby niezupełnie, ale… do innego okręgu przenieść się kazali a… nie było pieniędzy.
— I dawno już?
— Prawie rok…
— A dalej co?
— Dalej?… Wyzwolę się… pójdę do fabryki…
— A nauka… Tak zupełnie poniechałeś nauki? Co?
— Poniechałem. Ciężko, niema, czasu…
Podniósł na studenta zgrubiałą twarz i smutkiem przysnute oczy.
— Szkoda. Takie pokładaliśmy wszyscy w tobie nadzieje…
— Cóż robić!…
— Jakto, co robić?… Uczyć się dalej, czytać… kształcić!… Czyż można bez tego żyć i czy bez tego żyć warto? Słuchaj, powiem ci nawet więcej… Teraz, kiedyś zszedł do ludu, na tobie większe jeszcze spoczywają obowiązki… Siłą losu dostałeś się do podstaw, żyjesz wśród ludu pracującego… Obowiązany jesteś tam nieść kaganek wiedzy… Chcesz, przychodź do mnie, w niedzielę rano, Mazowiecka siedm. Dam ci książek, wytłumaczę, zrobię, co będzie tylko trzeba, pomogę… Zapoznam cię z innymi… A czy ty wiesz, gdzie jest Antoś?
— Nie.
— Cóżto? nie pisujecie do siebie?
— A nie!
— Dlaczegóż to?…
— A tak!
Student spojrzał uważnie na Piotrowskiego, stojącego z głową posępnie zwieszoną, z wyrazem nieprzełamanego uporu.
— Aha, rozumiem! Ale Antoś, widzisz, zmienił się bardzo, od czasu jak przeniesiono go na prowincję, jak zerwał z warszawskimi przyjaciółmi, wziął się znowu do książki… Wyrobił się. Na przyszły rok zdaje do Puław.
— A pani… Ramocka?
— Pani Ramocka żyje; ciężko odchorowała śmierć Józia, zagranicę ją wywożono, ale teraz już zdrowa…
— A inni?…
— Aha, inni!… Tak, tak… Zapomniałem, że to ty nic nie wiesz… Znikłeś nam tak z oczu… Otóż, o kim chcesz wiedzieć? Izyda… Izyda kończy swoje prawo. Będzie adwokatem. Ja, jak przedtem, studjuję medycynę. Rwęcki… zginął w pojedynku.
— Zginął w pojedynku? Z kim?
Student chwilkę pomilczał.
— Z młodym Domańskim!… — odrzekł wreszcie ciszej.
— No… a… Włodzio?
— Włodzio dalej w Dorpacie… jest wolnym słuchaczem.
— A panna… Cecylja… panna Zofja?…
Zarumienił się i głowę opuścił.
— Cesia mieszka z bratem w Koszycach. Dobra dziewczyna… Uczy wiejskie dzieciaki. A Zosia… Zosia… wyszła zamąż za Haraburdę…
— Wyszła za Haraburdę? Za Haraburdę?… — powtórzył chłopiec.
— Ano tak, wyszła za niego ku wielkiemu wszystkich zdziwieniu!… Podobno matka sobie tego życzyła… i majątkowe okoliczności…. Ale widzisz, nie mam teraz czasu, śpieszę na lekcję. Przychodź w niedzielę, to ci wszystko szczegółowo opowiem… Pamiętaj: Mazowiecka siedm. Będziesz pamiętał? Dom historyczny, gdzie mieszkał niegdyś Edward Dembowski… Więc przyjdziesz? Liczę na ciebie!… Bądź zdrów, chłopcze!
Uścisnął go za rękę i powstał.
Kazio Piotrowski też powstał, dźwignął swoją skrzynkę, raz jeszcze obejrzał się za odchodzącym i ociężale poszedł w swoją stronę przez strojny tłum.
— Za Haraburdę… za Haraburdę!… — powtarzał bezdźwięcznie, patrząc w szybko powlekające się szarym zmierzchem ulice. Rzędy latarni już gorzały w nich jaskrawemi punktami, a wgórze na ciemniejącem niebie zapalały się złote gwiazdy…


KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.