Z wystawy w Wiedniu/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Z wystawy w Wiedniu
Podtytuł IV
Pochodzenie Pisma ulotne (1873-1874)
Wydawca Redakcya Tygodnika Illustrowanego
Data wyd. 1906
Druk Piotr Laskauer i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom LXXVIII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Z wystawy w Wiedniu.

IV.

Najlichszą, z najmniejszem staraniem i najgorsze wyobrażenie dającą o kraju, z którego pochodzi, jest chata galicyjskiego chłopka, umieszczona na placu wystawy. Zdaje się, że komisya wystawowa galicyjska chciała pochwalić się przed światem nędzą swego kraju. Wprawdzie większość naszych chałup jest do tej podobną; ależ jeżeli się na wystawie wszechświata coś chce pokazać, to się wybiera z najlepszego najlepsze. Jest to może jedyna fanfaronada, której nikt za złe brać nie może tam gdzie świat cały do walki występuje, gdzie każden naród chce się przed innymi pochwalić cywilizacyą i postępem w każdym zawodzie, Galicya wystawia chałupkę małą, nizką, naturalnie że słomą pokrytą, w której oprócz tapczana z lichą pościelą, stołu, ławy i kilku jeszcze stołków prawie nic niema. Przed nią są okazy nasion leśnych z dóbr ks. Sapiehy, które może później trochę więcej odrosną od ziemi, lecz teraz stanowią doskonały pendant do tej chałupki, będąc tak liche i niepokaźne, jak ona. Obok nasion jest kilka naczyń i parę stołków z Białej. Żal serce ściska, widząc to zaniedbanie, ten brak starania. Znając Galicyę wzdłuż i wszerz, wiem, że można było z czemś lepszem wystąpić, bo od lat kilkunastu wszędzie prawie spotyka się ładnie stawiane domki naszych wieśniaków z gankami, a majętniejszych z dwiema kuchniami, letnią i zimową; wewnątrz widzieć można i mebli pomalowanych więcej i naczyń. Tu o niczem nie pomyślano. Żeby choć byli napisali nade drzwiami, że to zabytek z 12 lub 13 wieku! ale narażać na śmiech i drwiny kraj cały, to się już nie godzi. Nie tylko że z rzeczy niema nic do oglądania, ale nawet i ludzi nie osadzono w tej biednej chałupie, nie powieszono nawet ani jednego ubrania, aby dać wyobrażenie o tych mieszkańcach, tej tak świetnie reprezentowanej ziemi. Że też się nie znalazł jakiś przedsiębiorca, któryby tam mógł sprzedawać to i owo, i robić doskonałe interesa. Nasze wódki, kiełbasy i szynki mają przecież ustaloną reputacyę za granicą. Strudzona publiczność, która z pałacu wystawy prawie ćwierć mili po szabrze iść musi, znalazłszy zamiast czegoś interesującego do widzenia gołe ściany, pocieszyłaby się przynajmniej smaczną przekąską; ale i o tem nie pomyślano.
W sąsiedztwie zaraz znajduje się także drewniany domek czyli szałas styryjski, na wzór tych, które na szczytach tamtejszych alp stawiają. Chociaż także nie grzeszy zbytkiem ozdób i sprzętów, starano się przecież uczynić go dla oka miłym. Dach pokryty deskami, na których leżą duże kamienie, szeroko dokoła domu wystaje, formując rodzaj ganku, pełno tam ławek i stołów. Gdy się gość ukaże, zaraz występują ładne w swych oryginalnych strojach dziewczęta styryjskie i młode chłopaki, pytając się, czem mogą służyć. Mając stajenkę za domem z dwiema krowami, zawsze mają dla gości świeże mleko; oprócz tego wino i piwo. O parę kroków dalej, pod cieniem pozostałych jeszcze drzew starego Prateru, spotykamy się z Wigwamem naczelnika czerwonoskórych Indyan. Sądząc po zewnętrznych ozdobach i rysunkach, zdobiących ten, z mocnej ceraty namiot, myślałem, że w samej rzeczy, będzie to wojenny namiot, strojny w czaszki poległych nieprzyjaciół, że witać nas będą tatuowani dzicy mieszkańcy kanadyjskich lasów. Bynajmniej; praktyczni Amerykanie wzięli sobie taki namiot na wabika tylko, i urządzili w nim bufet, gdzie można napić się porteru, grogu, wina, „ale“ i tym podobnych trunków, lecz za drogie pieniądze. Ponieważ Stany Zjednoczone są w naprężonych stosunkach z Indyanami, i żadnego z nich z sobą przywieźć nie mogły, wysłano więc na ich miejsce kilku czarnych, jak najczarniejszy heban, murzynów, którym przyznać można, że pełnią służbę kelnerów, jak mało kto. Po drugiej stronie galicyjskiego okazu jest domek siedmiogrodzkich Saksonów. Jego sutereny z ganeczkiem od ulicy, szerszy ganek, zwany altaną, od dziedzińca robią wrażenie bardzo ładnego, piętrowego domu. Wszystko, co się tam wewnątrz przedstawia, ma swe pewne znaczenie, dając zwiedzającemu doskonałe wyobrażenie o zwyczajach, przemyśle i postępie tego, tak mało od zachodnich ludów znanego narodu i kraju. Zasługa to wybornego przedstawienia tylu chociaż nie wytwornych, ale ciekawych rzeczy należy się panu Szochterus, synowi pastora z Hermanstadu, który swoim kosztem i staraniem zebrał, gdzie było można, zabytki dawniejszych i okazy nowszych czasów. Widzieć tam można staroświeckie cynowe dzbany i misy z dziwacznemi rzeźbami i napisami, gliniane naczynia z niebieską glazurą, jakich już nigdzie nie wyrabiają, bieliznę i poszewki, szeroko kolorami haftowane i t. d. Co się zaś nabyć nie dało, to kazał p. S. podług starych wzorów zrobić; widzimy więc mnóstwo pokojowych i kuchennych sprzętów, doskonale stare imitujących. Wszedłszy ze strony dziedzińca przez altanę, która służy panu domu rano jako obserwatoryum do badania pogody całodziennej, wieczorem zaś do baczenia, czy się złodziej nie skrada do koni, które się pasą na łące, wchodzi się do dużej sieni, dzielącej dom na dwie połowy; po jednej stronie jest duża izba, z drugiej mniejsza, a obok komora na słoninę. W sieni są złożone tylko te rzeczy, które ciągle pod ręką mieć trzeba. W izbie frontowej, strojnej w meble z miękkiego drzewa, bogato w kwiaty malowane, stoi w rogu łóżko z siennikiem, piernatem i poduszkami ładnie haftowanemi; na niem dobre letnie i zimowe kołdry. Jest i drugie łóżko nie używane nigdy; na tem składa wieśniaczka pościel dla swych dzieci czyli główną część ich wyprawy. Im się to łóżko wyżej piętrzy, tem pokaźniejsza zamożność domu i skrzętność gospodyni. Naprzeciw łóżka stoi wielki kaflowy piec z wystawionym naprzód małym blaszanym; dokoła ścian zajmują miejsce malowane szafy i skrzynie do sukien i bielizny. U zamożniejszych wieśniaków jest zwykle tyle, że tylko trzy razy do roku jest wielkie pranie. Z ozdób droższych są tylko paski srebrne pozłacane, które panna młoda w dzień ślubu nosić zwykła. Pod całem mieszkaniem jest piwnica na wino, w której dwoma rzędami na legarach leżą beczki. Najlepsze wino stoi zawsze obok wielkiej beczki z kapustą, która i tam do specyałów ludu wiejskiego należy.
Bardzo ładny i zgrabny jest drewniany, słomą pokryty dom Szeklerów, zewnątrz strojny ganeczkiem wzdłuż domu, w środku ubrany pistoletami i pałaszami o szerokich klingach, zapewne przechowanych po wojowniczych przodkach. Gospodyni to najprzód pokazuje, lecz chociaż ognistej natury i wojennego usposobienia, Szekler należy do szczepu, który, jeżeli nie najbogatszy w Węgrzech, to najwięcej się oddaje przemysłowi. Tysiące rzeczy umieją Szeklerzy, robią sobie sami nie tylko wszystko, co do ubrania ich potrzeba, ale wszystkie domowe narzędzia i naczynia, kołdry i t. d. Wszystko zgrabnie i ładnie odrobione. Szekler robi najładniejsze wachlarze i najlepsze baty, ładne słomkowe kapelusze, śliczne czapeczki dziecinne, obuwie z grubej wołowej skóry dla mieszkańców gór i ładne trzewiczki kobiece.
Pokazują też w tym domku fortepianik, większy trochę od zwykłej cytry (pewnie cymbały, p. R.), ślicznie rzeźbiony i wykładany, na którym kiedyś jakaś królewna swemu ojcu, będącemu w niewoli, przygrywała. Ładna to legenda bardzo jest dobrze przez czarnooką Szeklerkę opowiadana.
Niedaleko od wyżej opisanych domków jest kościół wiejski węgierski, drewniany, z dzwonnicą obok, zupełnie taki, jakich mnóstwo u nas widzimy. Naprzeciw kościoła po obu stronach uliczki, do niego prowadzącej, stoją pod poddaszem ogromnej wielkości dębowe beczki, każda na tysiąc pięćset wiader wina, zrobione są z dębu jasnego i ciemnego, ze stosownymi napisami i prześlicznemi wyrzynaniami.
Żeby z Węgrami co do ich zabudowań skończyć, musimy przejść cały plac wystawy, aby dojść do „Czardy“, czyli chaty, jakie na pustkach stawiają. Czarda ta, naturalnie, trochę jest strojniejszą, niż te, które w Węgrzech spotykamy, lecz styl budowy zachowany ten sam, ładne dwa ganki po bokach, ładna forma dachu, chociaż słomą krytego, bardzo miły oku dają widok. Szkoda tylko, że zamiast Węgrów lub Węgierek do usługi kelnerzy z wiedeńskim akcentem obnoszą tokaje, erlauery i inne wina węgierskie.
Przechodząc obok pawilonu przysięgłych, widać z daleka mały budyneczek w guście na pół wschodnio-południowym, otoczony ogródkiem, w którym same niezwykłe rośliny się znajdują. Myśląc, że to są ciekawości innej części świata, śpieszę w tę stronę, a zbliżywszy się na parę kroków, czytam napis nade drzwiami: „Monaco“. Wielkie rozczarowanie, ale trzeba wejść, aby zobaczyć, co mikroskopijne to państewko wystawić mogło. I nie było czego żałować. W ogrodzie tym są zgromadzone rośliny, które nigdzie w Europie w gruncie trzymać się nie mogą; tylko w Monaco, do czego klimat i skalisty grunt głównie się przyczyniają. Dla znawców arcyciekawy jest zbiór aloesów i agaw, które tak łatwo się przyjmują i rosną, a tak rzadko widzi się je w kwiecie, tu jest ich piętnaście gatunków i wszystkie kwitną. Drzewa gumowe w takiej ilości, że w ich cieniu spocząć można, krzaki pieprzowe, len z Nowej-Zelandyi, którego liści nikt od krzaku odróżnić nie jest w stanie, trzcina cukrowa wysokości niezwykłej, pyszna Erythrina florida, Mesembrianthenum cristalimme, Euphorbie i mnóstwo innych, oprócz cytryn, pomarańcz, fig, i t. d. Wszedłszy przez ładną werendę do budyneczku, widzimy śliczną posadzkę w mozajkę z kolorowych kafli. W środku jednej sali, na cokóle z czarnego marmuru, stoi popiersie księcia panującego, Karola III-go. Dokoła sali w pięknie wyrzynanych szafach z hebanu widzieć można wszystkie produkta tego kraiku. Są tam także szkła bardzo piękne, bardzo pięknie szlifowane, czyste, jak łza; fajansowe naczynia form tak ładnych, jak rzadko widzieć się daje. Alearra zaś, dzbanki z gliny przepuszczalnej, częściowo tylko polewane; glina ta jest tak przyrządzana, że część wody przez nią się ulatnia, reszta zaś zachowuje się w dzbanku zawsze świeża i zimna. Ładne są także albumy, wykładane mozajką z drzewa na florencki sposób. Jedną stronę sali zajmują flaszki z samemi tynkturami, likworami, esencyami, olejkami i perfumami; wszystko zaś z roślin tego kraju. Jest np. tynktura z liści Eukaliptusa, która ma być najlepszym środkiem do stracenia febry.
W tej stronie jest szkoła szwedzka, o której dzienniki tutejsze wiele pisały; przyznam się, że nie mogę się nią zachwycać; wprawdzie stoliczki z krzesełkiem dla każdego dziecka osobne, ładnie zrobione i politurowane szafki z książkami, dobrze oprawnemi, bardzo miłe robią wrażenie, ależ to nie jest rzecz główna. Trzebaby rozumieć ten język, żeby przejrzeć książki; posłuchać wykładu w takiej szkole, a dopiero wtedy osądzić można, czy jest lepszą od innych. Że w niej miejsca dużo, nic także dla mnie nie znaczy; jest to tylko wystawiony model szkoły, ale zobaczymy, czy wszędzie w ludnem mieście, mają tyle miejsca, i czy mogą ściśle trzymać się przepisu, że do jednej sali tyle a tyle tylko dzieci wejść może, a nie więcej, lub też czy gmina wiejska da gdzie tak wielki budynek, żeby dziecko od dziecka o dwa kroki siedziało. Obok szkoły jest wystawa wojskowa szwedzka w namiocie bardzo ładnej formy; jest i drugi budynek tegoż kraju, ale jeszcze nie skończony, nie wiem, co zawierać będzie. W tej stronie jest kawiarnia szwajcarska, miejsce wypoczynku eleganckiej publiczności. Usługują prawdziwe, nie przebrane Szwajcarkii w swych ładnych narodowych strojach. Lody są tu dość liche, za 40 cent. austr.; ale każdy, co tam wejdzie, jest tak zmęczony, że nie uważa prawie na to, co mu dają, tylko cieszy się, że usiąść może i przypatrywać się temu różnobarwnemu tłumowi, osobliwie koło godziny 7-ej, kiedy trąba (Nebeln-horn), używana na okrętach podczas mgły, daje znać, że gmach wystawy zamykają.
Za tą kawiarnią jest budynek, wystawiony kosztem najwięcej mającego abonentów dziennika tutejszego: „Neue Freie Presse“. Ładny zewnątrz, wewnątrz arcy-ciekawy dla każdego, bo się wszystko tam odbywa jakby za skinieniem różdżki czarodziejskiej. Maszyna parowa, największa, jaką tu mają, porusza tę masę kółek i kółeczek, pasów i pasków i innych rzeczy nieznanych mi nazwisk, które w oka mgnieniu porywają papier, drukują, składają i wyrzucają gotową gazetę. W tej stronie jest dużo piwiarni i restauracyi; jest i kawiarnia amerykańska, gdzie murzyni biało ubrani usługują. Najsławniejsze piwiarnie są: Lesinger-Bierhalle i Pilsner, traktyernia Kummera, obok niej amerykańska do najtańszych na placu wystawy należą. Za 4 złp. można zjeść niezły obiad. Jest także piekarnia jednego z najlepszych wiedeńskich piekarzy, Uhl‘a, gdzie ciągle świeżego pieczywa dostać można. Wczoraj właśnie cesarzowa niemiecka wychwalała je jako niezrównane, co Wiedeńczykom, i tak już dumnym swem pieczywem, bardzo było miło słyszeć z ust takich. Musimy znów przejść na drugą stronę, aby coś skończonego obejrzeć. Pierwszy budynek, który nam się nasuwa obok sławnego wejścia, jest ślicznej budowy pawilon cesarza austryackiego. Znaczna liczba artystów i przemysłowców tutejszych wzięła sobie za zadanie przyozdobić go, ile tylko można; starania ich uwieńczone zostały najlepszym skutkiem. Pawilon ten jest prawdziwem cackiem zewnątrz, chociaż nie o piętrze; przypomina udane budynki z końca 17-go wieku, wewnątrz zawiera oprócz sieni wchodowej, cztery salony; dla cesarza, cesarzowej, arcyksiążąt i ich żon. Ściany salonu cesarzowej pokryte są niebieskiem, złotem przerabianem obiciem, drzwi i sufit biały w kolorowe arabeski. W środku sufitu rodzaj tarczy z atłasu niebieskiego, ze stosownemi ozdobami, malowanemi przez Sturma. Komin z małego marmuru, pianino z najlepszej tutejszej fabryki, meble pokryte bardzo piękną niebieską materyą, złotem przerabianą, oprócz tego jeszcze bogato jedwabiami zahaftowane w klasztorze „Córek Zbawiciela“. Zwierciadła, firanki i mnóstwo innych rzeczy z wielką starannością dobrane. Salon cesarza ma obicie złoto-żółte, w ciemny aksamitny deseń, meble aksamitne czerwone, komin z czarnego marmuru, sufit i inne ozdoby z czarnego drzewa ze złotem. Salony arcyksiążąt skromniej, ale również z gustem urządzone. Posadzka z fabryk Leistlera, który w tym rodzaju nie ma nigdzie sobie równego.
Wyszedłszy stamtąd, widzimy ładny niewielki budynek, w bardzo oryginalnym stylu, jasno perłowy z jasno zielonym dachem, ze schodami krętymi, które prowadzą na taras, na którym wysoko zatknięty błyszczy złoty orzeł Państwa Rosyjskiego. Jakiś fabrykant obić papierowych w Petersburgu wystawił go swoim kosztem (40,000 rs.), w celu ofiarowania go cesarzowi, gdy przybędzie. Przed przybyciem cesarza nie dano wejść nikomu wewnątrz, aby zachować wszystko w nieskazitelnej czystości; po odjeździe zaś, na drugi dzień wpuszczono publiczność na taras. Kiedy się najwięcej zgromadziło, zatrąbiono siódmą godzinę, czyli zamknięcie wystawy, wszyscy też rzucili się na schody, które, nie obrachowane na taki tłum, zawaliły się z tymi, co się na nich znajdowali. Jedna z ofiar tego wypadku, kupiec tutejszy w parę dni umarł; kilku mężczyzn jest też ciężko pokaleczonych. Nie wiem nic, czy to w skutek tego wypadku, lub też z innej przyczyny, nie wpuszczają teraz do środka; przez okna tylko można zajrzeć, widać duży salon, a za nim sypialny pokój.
Niedaleko zaraz jest rosyjska restauracya; w dobrem stoi miejscu, bo z jednej strony otaczają ją stare drzewa, więc można w ich cieniu odpocząć, z frontu zaś jest przy jednej z głównych dróg, prowadzących do zabudowań egipskich, japońskich i tureckich. Na bufecie widzimy oprócz kawioru, rozmaitych ryb, pierogów mięsnych i rybnych, i inne zwykłe potrawy. Ogromny samowar w murze imponuje Niemcom, nie przyzwyczajonym do tego rodzaju naczyń. Służba ubrana z narodowa po rosyjsku co do kraju, a w atłas amarantowy co do materyału.
W tej okolicy są śliczne budowy wice-króla egipskiego, ale że dopiero w tych dniach otwarte zostaną, odkładamy ich opis na później.
Teraz wstąpmy do „Cerele-Oriental“. Stoi on za budynkami japońskimi, obok trafiki i kawiarni. Bardzo szczęśliwie połączono w tym budynku wszystkie style wschodnie. Dwoje schodów otwartych prowadzi na pierwsze piętro, gdzie w narożnikach, urządzonych ze wschodnim komfortem, czytać można główne wschodnie dzienniki. Wzdłuż gmachu są sale z różnymi wyrobami i okazami wschodnimi, sala do rozmowy i korespondencyi, z tłómaczami, ułatwiającymi porozumienie się z Europejczykami. Na dole jest turecka kawiarnia i sala, w której japońskiej herbaty dostać można.
O parę kroków jest bazar turecki większy i mniejszy, gdzie niezbyt ładne rzeczy za drogie pieniądze sprzedają. Obok sprzedają Druzyjczycy krzyże, medale i t. p. rzeczy, wyrabiane w lasach Turyngii, za wyroby z Libanu. Między innemi można widzieć medale z portretem cesarza Wilhelma i ks. Bismarcka.

Gazeta Polska.  № 149, z dnia 7 lipca 1873 roku.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.