Z wystawy w Wiedniu/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Z wystawy w Wiedniu
Podtytuł III
Pochodzenie Pisma ulotne (1873-1874)
Wydawca Redakcya Tygodnika Illustrowanego
Data wyd. 1906
Druk Piotr Laskauer i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom LXXVIII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Z wystawy w Wiedniu.

III.

Od początku wiosny Wiedeń cały cieszył się myślą zobaczenia na własne oczy prawdziwych Chińczyków i Japończyków, bo dotąd znał ich tylko z malowideł, a ich przemysł z pudełek herbaty, wachlarzy, tacek i różnych oryginalnych, ale drobnych wyrobów, na których wizerunki ludzi, acz artystycznie wykonane, są koniec końców tylko malowidłami. Widywało się wprawdzie Chińczyków i Japończyków po różnych stolicach europejskich, mianowicie jako kuglarzy, nie było jednak pewności, czy ich do prawdziwych zaliczyć można. Wszyscy też byli ciekawi zobaczyć zblizka tych, którzy na wystawę przybyli.
Pierwsze wrażenie moje z ich widzenia nie było na ich korzyść; tego dnia bowiem cała komisya wystawy japońskiej oczekiwała przybycia cesarza austryackiego. Panowie komisarze i wystawcy japońscy, mając na czele jego ekscellencyę, pana Samo, wystrojeni w czarne fraki i białe krawaty, przy owych bronzowych bez zarostu twarzach, wątłej postaci i szablowatych nogach, raczej mi się zabawnie niż ciekawie zdawali. Lecz później, studyując te małe, ukośne, a czarne, jak węgiel, oczki, w których cały wyraz ich fizyonomii się mieści, które się nawet śmiać mogą, chociaż na twarzy żaden muskuł nie drgnie, nie mogłem się oprzeć jakiejś dziwnej sympatyi, która mnie do nich pociągała, i zaraz zrobiłem znajomość z jednym wystawcą! Co za szkoda, że u nas w szkołach nie uczą po japońsku lub chińsku, albo że oni nie uczą się europejskich języków! Znajomość, która może w krótkim czasie w przyjaźńby się zamieniła, musiała się prędko skończyć, bo mój Japończyk, wypowiedziawszy kilkadziesiąt wyrazów, które po niemiecku i francusku umiał, nie mógł dalej rozmowy prowadzić; trzeba się więc było rozstać, zapewne z większym żalem, z mojej, jak z jego strony, bo byłbym sobie zyskał dobrego cicerone do objaśniania tylu dla nas niezrozumiałych rzeczy.
Chociaż wystawa urzędownie pierwszego maja otwartą została, nie było ani jednego kraju, ani nawet jednego oddziału, którenby już był zupełnie z ustawieniem swych rzeczy gotów. Dziś jeszcze wiele krajów nie może dojść do ładu i domków swoich w parku wystawowym nie pokończyło. Japończycy lepiej sobie poradzili, przywiózłszy z sobą wszystko, co im było potrzebne, nawet drzewo; całe okręta przybyły do Europy, napełnione trzciną bambusową, bez której, zdaje się, żyć nie mogą, bo jej wszędzie i do wszystkiego używają; przywieźli nie tylko kamienne i bronzowe bogi i bożyszcza, jako ozdoby ogrodowe, ale nawet i kamyczki do wyłożenia sadzawek w swym ogródku, a tak się energicznie zabrali do dzieła, że pierwsi z obcokrajowców mieli otwarty swój dział w pałacu wystawy, i pierwsze też ich domki ukazały się ciekawej publiczności.
Nader interesującem było przypatrywanie się ich pracy. Jak sami wystawcy niepodobni są do owych kolegów europejskich, tak też każda rzecz, przez nich zrobiona, różni się od wszystkiego, co ją otacza. Inny mają materyał, inne narzędzia, inaczej je też używają; np. heblują tylko do siebie, ale tak ładnie i starannie, że zdaje się, iż wszystko jest politurowane. Sztachety, które otaczają ich ogród, są z japońskiego jałowcu, tak pachnącego, podczas gdy go obrabiają, iż myślałem z początku, iż to drzewo cedrowe lub sandałowe. Gonty wielkości dużej karty przyczepiają kołeczkami z twardego drzewa. Bambusy, grubości takiej, że za słupki do ganków służą, cieńszymi otaczają gazony. Wchodzącego przez bramę, w różne dziwolągi ładnie z drzewa wyrzniętą, witają po obydwóch stronach ustawione kamienne i metalowe straszydła; trudno się domyśleć, czy one są tam jako ozdoba, lub też, jak dawniej w Chinach bywało, na odstraszenie złych ludzi? Na prawo i na lewo stoją dwa domki z gankami i wielkiemi oknami, które zasłonięte bywają jakąś białą materyą, zapisaną japońskimi hieroglifami. W tych domkach urządzili sobie bazar, a w nim sprzedają mnóstwo rzeczy, osobliwie zabawek dziecinnych i wachlarzy. Te ostatnie na krocie odchodzą, bo cena nader przystępna, 2 złp. każdego do nabycia zachęca; niedrogie są też jedwabne wyroby i bronzy, ale za to wszystkie „laki“, porcelana i wyroby koszykarskie są znacznie droższe. Co do waz porcelanowych, dziwić się nie można wysokiej ich cenie, bo tej wielkości żaden kraj nie wystawił. U Japończyków przyjemnie jest kupować, jest u nich uczciwość kupiecka, ceny mają stałe, nic nie spuszczają, grzecznie i chętnie pokazują swe towary; zupełnie to inaczej, jak u Turków, którzy nie mają cen stałych, a stanowią je dopiero, gdy obejrzą kupującego; im lepiej ubrany, tem cena przedmiotu wyższa dla niego, a targować się z nimi można, jak z naszymi żydkami.
Z bazarów japońskich wychodzi się nad brzeg zgrabnie wykrojonej sadzawki, którą przedziela śliczny bambusowy mostek, tak zgrabnie zrobiony, że prędzej jako cacko do oglądania, niż jako rzecz do użytku służyćby winien. Za mostkiem jest znów rodzaj altanki, pagody; zgrabna, ładna, ale za to jej mieszkaniec, ciemno-brudny bożek, wcale wzniosłych myśli nie podsyca; dalej jest jeszcze zgrabnie ułożona skała, z której spływa mała kaskada. W drugiej altance jest rodzaj armaty wałowej, czyli moździerza, czarno i czerwono pomalowanego. Oprócz tego jest kilka ozdób kamiennych w kształcie dwóch grzybów, jeden na drugim postawionych, i kilka smoków z bronzu i ciemnego drzewa. W sadzawce pływają na drutach uwiązane dwa żółwie i trochę rybek złotych. Wszystko, co tam jest, chociaż nie wielkie i nie obrachowane na efekt, jest tak miłe dla oka i zajmujące, wyjąwszy bożków, które swą szpetnością odstraszają widza, że najbardziej znużony człowiek musi się tam rozweselić i fatygi nie pożałuje zajrzeć tam drugi i trzeci raz. Wszyscy członkowie komisyi, jako też wystawcy japońscy, ubrani są po europejsku; robotnicy tylko zachowali swój strój narodowy, bardzo ciemno-granatowy kaftan, wolny z szerokimi rękawami, a bardzo obcisłe, prawie jak trykoty, dolne ubranie i czarne, o zagiętych w górę końcach pantofle. Kaftan ozdobiony wyszytymi biało wizerunkami ptaków, ryb, smoków i innych stworzeń; każdy z robotników ma na plecach duży, jak miseczka od filiżanki, znak z napisem po japońsku nazwiska swego chlebodawcy. Między pogłoskami, jakie o nich między ludem tutejszym chodziły, były i te, że się nie żywią na nasz sposób, że widziano ich wieczorem po Praterze, polujących na psy, które w nocy pieką, a gdy jakiejś kobiecie słowackiej, pracującej na placu wystawy, zginął czteroletni chłopiec, upewniano, że go zjedli Japończycy. Te i tym podobne baśnie wkrótce ustały, gdy się przekonano, że mieszkania mają piękne i drogie, że służba ich męska złożona jest z Niemców i Francuzów (do robót kobiecych przywieźli z sobą Japonki, które się oczom obcych nie pokazują), i że jadają w pierwszych hotelach, unosząc się nad kuchnią wiedeńską, winem austryackiem i piwem. Takiem zachowaniem się i złotem, którem hojnie płacą, zupełnie sobie ujęli niższe klasy. O ile się dało zauważyć, nie są ci panowie obojętni na wdzięki tutejszych piękności; bo jak się pokaże na wystawie jaka ładna a jasno-włosa osóbka, zaraz schodzą się w kupki i coś między sobą radzą, uwagi robią, zęby, jak śnieg, białe pokazują i oczy jeszcze bardziej jak zwykle przymrużają. Nie lubią tylko, gdy panie zbyt się przyglądają ich czynnościom. Gdy w Wiedniu bawił książę Walii, lubił się otaczać pięknemi damami; raz w licznem towarzystwie poszedł do japońskiego otoczenia. Księżna Fürstenberg, bardzo żywego usposobienia dama, widząc, jak niby na pozór niedołężny cieśla pomału hebluje kawał drzewa, odebrała mu z rąk narzędzie, mówiąc, że to lepiej zrobi. Cieśla na widok pięknej pani uśmiechnął się dobrotliwie, spokojnie spoglądając, jak się w jego prawa wdzierała; ale póty trwał uśmiech, póki mu krzywo nie zaczęła heblować; wtedy nie mógł już flegmy zachować, coś energicznego mruknąwszy pod nosem, narzędzie odebrał, pokazując na migi, że nie tak jak ona trzeba obrabiać drzewo. Jeden z komisarzy japońskich, p. Comaz, jest człowiekiem zupełnie wykształconym, był parę lat na uniwersytecie w Heidelbergu, skąd bardzo miłe wywiózł wspomnienia, mówi kilkoma językami i w wolnych chwilach czyta mnóstwo tutejszych gazet, które swoim kolegom tłómaczy. O języku ich trudno powziąć jakieś wyobrażenie, mówią między sobą cicho, usta ledwie otwierając, tak że się więcej syczenia słyszy, jak słów. Wiem tylko, że „woda“ u nich jest także woda, i że zamiast wołać „aj, aj!“ gdy którego co zaboli, krzyczą „dziś, dziś“. Strój japoński klasy roboczej jest zupełnie tego kroju, co u Chińczyków, z tą tylko różnicą, że kiedy Japończyk ma włosy nizko przy głowie ostrzyżone, Chińczyk nosi je dłuższe, na wierzchu głowy, skręcone i śpilką wielką przypięte. Miałem sposobność widzieć damę japońską z mężem na wystawie; jeżeli mężczyźni są małej i wątłej budowy, cóż dopiero kobiety! Wyglądała tak, jak kiedy nasza dziesięcioletnia dziewczynka przebierze się za panią z szynionem, ogonem i wszystkimi grymasami dzisiejszej mody. Miała to być jakaś znakomita para, bo przechodzącą przez oddział japoński wystawcy witali z wielkiem uszanowaniem, na co dama z wielką grandezzą główką czasem kiwnęła. Kobiety chińskie ubierają się zupełnie jak ich mężczyźni, tylko że noszą krótkie spódniczki, równie ciemne jak kaftan; nóżki ich maleńkie obute są w czarne pantofelki, pod którymi są osobno przyczepione podeszwy drewniane na cztery palce grube. W jednej ręce parasol od deszczu, w drugiej od słońca. Chód ich nie jest elastyczny i daleko mu do wdzięcznego chodu europejskich kobiet.
Wszedłszy do gmachu wystawy przez bramę wschodnią, zaraz na prawo spotykamy chorągwie z herbem Mikada, astry białe na tle fioletowem. Wielka boczna sala, przeznaczona w planie na pomieszczenie Japonii, Chin i Siamu, wystarczyła ledwie na pierwsze z tych państw; Chiny musiały sobie przystawić jeden duży aneks, drugi mniejszy i zajęły jeszcze ćwierć sali, zajmowanej przez Rumunię i Persyę. Pierwsze, co tu w oczy bije, tak swą dziwaczną formą, jako też i ogromem, jest wielka złocista ryba, ułożona na draperyi, mającej morze przedstawiać. Mile brzmiące nazwisko tej ryby jest: Kim-no Schiuchihoho. Jest dawne podanie japońskie, że na dnie morza jest wielka ryba tegoż nazwiska, która wszystkie inne pożera; wszystkie się jej boją i starają się być od niej jak najdalej. Przed laty więc któryś z cesarzy japońskich kazał sobie taką rybę szczerozłotą zrobić i na jednym ze swych pałaców na wierzchu dachu umieścić, aby go od wszystkiego złego obroniła. Wieki odtąd minęły, naśladowanie weszło w zwyczaj, i pierwsza rzecz, którą na skończonym domu przymocowują Japończycy, jest owa ryba. Ta, którą tu widzimy, jest nader staranną kopią tamtej pierwszej cesarskiej, z tą tylko różnicą, że nie jest złota, tylko z innego metalu, pozłacana, z oczami srebrnemi. Długa jest cztery do pięciu łokci; nigdy jednak nie była czczoną jako świętość.
Za rybą tą, jak za wałem bezpiecznym, rozstawiona jest broń, niewielki jej wybór, ale oryginalne okazy. Dziwić się tylko wypada, jak się może tak wątłe stworzenie jak Japończyk ruszać i walczyć, mając na sobie taką ilość nawieszanych rzeczy, a w ręku strzelbę w rodzaju naszych dawnych szturmaków. Bardzo zabawne są ich lance; są to ładnie politurowane kije bilardowe z krótką brzytewką na końcu; zdają się raczej na to przeznaczone, aby nieprzyjaciela o parę kroków ogolić, niż się zmierzyć z nim na ostre. Hełmy ciężkie są i niezgrabne, a coś w rodzaju kirysów nie tylko piersi, ale i ramiona jak skrzydła nakrywa. Broń biała piękna, osobliwie pochwy misternie robione. Mundury są z sukna na pół palca grubego, a dziwnie miękkiego, z jednej strony czarne w białe astry i inne desenie, z drugiej odwrotnie, białe w czarne ozdoby. Jakby od niechcenia, na końcu takiego kaftana bardzo ładnie wydaje się para ptaszków, całujących się czule. Niekoniecznie to stosowne, ale któż wie, czy tem nie chcieli ojcowie narodu odwrócić wojownika od zbyt wojowniczych myśli, dając mu tak miły widok.
Chcąc opisać wszystko, co Chiny i Japonia wystawiły, trzebaby foliały zapisać, bo każda rzecz w ich oddziałach jest tak doskonale odrobiona, że zasługuje na wspomnienie. Niepodobna jednak wdawać się w to zbyt drobiazgowo. Należy tylko nadmienić, że oba te państwa bardzo dobrze pojęły zadanie wystawy, a zapewne wiedząc o ciekawości, z jaką ich oczekiwano, ukazały nam nie tylko wyroby swego przemysłu (np. jedwabnictwo, które stoi na najwyższym stopniu, bo takimi okazami jedwabiów nikt się pochwalić nie może), ale jeszcze wtajemniczyły nas w swe życie codzienne. Widzimy rozmaite ich domy mieszkalne na lądzie i wodzie, ich rozmaite obrzędy, pogrzeby, procesye, kawiarnie, gdzie opium używają i t. d. Figurki, przedstawiające ludzi, tym różnym zajęciom oddanych, doskonale, ze znajomością rysunku i wybornym wyrazem są oddane. Trudno tylko powiedzieć, z czego są zrobione; są bardzo lekkie, jednak nie dęte, będzie to pewnie jakiś rodzaj papieru mâché. Są tu w miniaturze wszystkie rodzaje ich okrętów i łodzi. Naczynia kuchenne drewniane, bardzo starannie zrobione. Beczki objęte plecionką z przeciętych bambusów, jak obręczami. Meble sztucznie rzeźbione, osobliwie chińskie; szafki i półki zupełnie oryginalne. Z temi formami nigdzie się nie spotykamy. Stoliki z laki i inkrustacyami z dawnych monet złotych i miedzianych, bardzo ładnie się przedstawiają. Oprócz tego wielka jest ilość pysznej porcelany, naczyń mosiężnych emaliowanych, cynowych, robót koszykarskich niezrównanej piękności, materyi jedwabnych, przerabianych złotem i srebrem, w najmisterniejsze desenie. Kiedy prawie wszystkie materye wschodnie, jak w Turcyi, Persyi i Indyach, bywają w pasy i paski, dla oka bardzo monotonne, u nich przeciwnie, ledwie, że się kilka takich okazów spotyka, a wszystkie inne są w desenie oryginalne i bogate. Oba te kraje pod każdym względem stoją o sto procent wyżej co do cywilizacyi, niż reszta Azyi; w jednej tylko gałęzi przemysłu muszą Persyi pierwszeństwo ustąpić, mianowicie w dywanach, którymi pochwalić się nie mogą. Wyroby złotnicze ładne są, ale w wyrzynaniu różnych cacek z kości słoniowej więcej mają wprawy, jak w obrabianiu złota.
Ciekawa jest historya ich monet od najdawniejszych do teraźniejszych czasów. Dawniej bywały owalne, wielkości koperty zwykłej, później coraz mniejsze, z dziurką w środku na przeciągnięcie sznurka lub drucika; z czasem utraciły tę formę, aż nakoniec przemieniły się w piękne duże dukaty. Pomiędzy mnóstwem wyrobów z bronzu odznacza się puhar łokciowej wysokości, prześlicznie wyrobiony; tyle na nim zwierząt, owoców i innych ozdób, że najpierwsza firma paryska byłaby szczęśliwą, gdyby z jej pracowni coś takiego wyszło. Dokoła ścian, od góry ubranych obiciami i parawanami, stoją okazy mineralne; herbaty mnóstwo gatunków, tytonie i cygara, drzewa, marmury, jedwabie, papiery, druki, obrazki, z których niektóre pełne dowcipu, inne grzeszą brakiem rysunku i perspektywy. Dużo jest zabawek dziecinnych, podobnych do naszych wypchanych zwierzątek i t. d. W końcu sali jest największy instrument muzyczny, jaki Japończycy posiadają, formy miechu, stojącego do góry, wielkości stołu na dwanaście osób. Nazywa się Daidaiko czyli największa trąba. Wspomniawszy o niej, opuszczamy tych ciekawych i pracowitych ludzi z życzeniem, aby wrażenie, jakie z Europy wywiozą, było tak dobre, jak to, które na nas zrobili.

Gazeta Polska.  № 148 z dnia 5 lipca 1873 roku.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.