Z siedmioletniej wojny/Tom II/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Z siedmioletniej wojny
Wydawca Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI.

W kilka dni po przybyciu hrabiny i umieszczeniu jej, życie dworu, na chwilę jakby wstrząśnięte nowymi żywiołami, które do jego składu przybyły, wróciło do dawnego spokoju i zegarkowej swej regularności.
Najjaśniejszy pan po kilkakroć powoływał hrabinę, aby mu coś o królowej o dzieciach, o Dreznie opowiedziała. Minister bywał w rozmowie przytomny i wejrzeniami kierował odpowiedzi, gdyż doświadczył, że żona jego gniewem zbytnio się unosiła i wygadywała niepotrzebnie. Po kilku jednak dniach, August, czując się już dostatecznie zawiadomionym i uspokoiwszy sumienie, zapraszał tylko na zabawy, które, jako niezbędne życiu, szły swym trybem. Dodawały im smaku wiadomości przychodzące o zwycięstwach wojsk rosyjskich, o tryumfach austrjackich, o naprowadzonych siłach francuskich itp.
Było więc w Warszawie tak spokojnie, tak wygodnie, tak cicho, jak może być tylko w kraju, w którym wszystko od sejmów zależy, a w którym żaden sejm nie dochodzi i z chaosu zręcznie się korzysta.
W zarządzie polskiego kraju Brühl też same rozwijał talenta, jakich dał dowód, rządząc Saksonją; jednał sobie stronników, pilnował własnego interesu, obrachowywał, ile nieład przynieść może, i starał się go uwiecznić.
Zgryźliwsze umysły widziały w tem przyszłą zgubę; Rzeczpospolita już nie władała sobą; ale to, co się tu działo, dla teraźniejszych widoków ministra było korzystnem: nie szło mu o nic więcej.
Nadskakującą grzecznością jednał sobie ludzi; sam starał się przerobić na szlachcica polskiego, synowi dał starostwo warszawskie, córkę wydał za Mniszcha, spokrewnił się ze wszystkimi znaczniejszemi domami rzeczypospolitej. Miał tu także swych Stammerów, Globigów i Hennickich.
Gdy on o tych wielkich politycznych myślał planach, hrabina starała się sobie uprzyjemnić życie, ściągając do domu swego towarzystwo i dobierając domowników i sekretarzy do smaku.
Simonis, który po niejakim czasie przyszedł do siebie, stał na czele tej młodzieży, pod różnemi pozory przeznaczonej na opędzenie nudów i skrócenie czasu. Pomimo najwygodniejszego urządzenia w Warszawie, chociaż tu miała córkę i syna hrabina czuła się nie swoją. Tu sieć jej intryg tak łatwo i dogodnie snuć się nie mogła; tu przeciwko znienawidzonemu Fryderykowi nic przedsięwziąć nie było podobna. Nie było wreszcie ludzi, coby po wypadku Glasaua, zamkniętego na całe życie do fortycy, jego rolę na siebie przybrać się podjęli; trudno było o szpiegów nawet.
Każdą pocztę chwytała Brühlowa chciwie i po każdej smutniejszą była, bo wiadomości pomyślnych brakło.
Simonis pisał pod dyktowaniem listy codziennie; codzień je wysyłano drogami różnemi; lecz działanie zdaleka coraz się stawało trudniejszem.
Pan stolnik Masłowski, który rzewnie pierwszego dnia przyjął syna, drugiego dnia był już znacznie surowszym, a trzeciego odprawił go na służbę do Brühla. Ksawery nie był bardzo tem zmartwiony, gdyż mu to dozwoliło zbliżyć się do baronówny.
Ta także czuła, może mocniej niż inni wygnańcy drezdeńscy ciężar osamotnienia i tęsknotę za krajem, którego każde drgnienie w piersiach się jej odbijało. Towarzyszyła wprawdzie Brühlowej, ale jak niemy i obojętny świadek, którego myśl jest gdzieindziej. Nawet Masłowski, który, nie kryjąc się ze swem przywiązaniem, ciągle był przy niej, często nie umiał i nie mógł jej rozerwać. Uśmiechała mu się smutnie, serdecznie, ale bez życia, bez nadziei. I ona rzucała się chciwie na każdą pocztę, która przybywała z Drezna.
Wszystko, co stamtąd szło, obchodziło biednych wychodźców: ciężka nadzwyczaj zima, które szyldwachów dwuch królowi pruskiemu na śmierć zdławiła, drożyzna chleba, itp. Cieszono się nawet śmiercią generałów pruskich, z których jeden von Kleist zmarł w Dreznie.
W styczniu wiedziano o pobycie Fryderyka, który prawie nie opuszczając Saksonji, małe z niej tylko do Śląska czynił wycieczki. Resztę saskiej broni pozabierano w arsenałach, a ludzi chwytano po ulicach, gwałtem ich ciągnąc do wojska. Ze szkoły nawet uczniów starszych Fryderyk pozaszywał w kamasze.
Wszyscy przerażeni byli tem, że na zamku i w kościele szwajcarów rozbrojono, zastępując ich pruskim żołnierzem. Nareszcie przyszła wieść, że twierdze, mury i baszty pilnie zaczęto poprawiać i umacniać, a król nawet dowiedziawszy się, iż słusznemu żądaniu żony jego, która 174 000 talarów miesięcznie na dwór i życie wymagała, odmówiono, bardzo przez dwa dni był pochmurny.
Przyczyniła się do tego i wiadomość, że Hasse, genialny muzyk, którego król rad był mieć w Warszawie, wyjechał do Włoch, a ściągnąć się stamtąd nie dawał.
Gdy w Europie wojowniczymi ruchy wrzały całe państwa spiknięte na Fryderyka, tu król August mógł zażywać niczem, oprócz ech i odgłosów, nieprzerwanego spokoju. Całą zimę polowano wyśmienicie, korzystając z mrozów, co ścięły bagna, i śniegów, co zwierzętom utrudniały ucieczkę.
Z pierwszą wiosną, w kwietniu już, Fryderyk znajdował się w Czechach. Zwykłą jego zasadą było nieprzyjaciela nie czekać, ale pierwszemu nań nachodzić: tą śmiałością zyskiwał wiele. Lecz istotnie zdawała się zbliżać chwila, w której niewielkie jego siły, rozdzielone, zewsząd z ziemi wyrastającemu nieprzyjacielowi podołać już dłużej nie mogły. Obok wielkich wypadków na scenie politycznej i wojskowej, drobniejsze dzieje serca ledwie na siebie zwracały uwagę. Nie zachodziło też nic tak nowego, coby im nowy zwrot nadało. Simonis trzymał się hrabiny, wyglądając codzień bardziej znudzonym, choć z każdym dniem rosnął w łaski, podarki i nadzieje.
Masłowski oczyma gonił baronównę i mówiono na dworze głośno, iż ta miłość zobopólna małżeństwem się skończyć musi. Przeciągnęło się to jednak, a Simonis, pomimo wyrzeczenia się Pepity, z nudów, czy z istotnej skłonności, ostrożnie bardzo znowu zbliżać się zaczynał do niej. Baronówna chłodem i obojętnością odpychała go od siebie nadaremnie. Szwajcar, poznawszy lepiej stosunki miejscowe, domyślał się, że Masłowskiemu ożenić się z nią będzie trudno; rachował i na to, że hrabina może później, zobojętniawszy dopomódz mu do panny Nostitz.
Ostrożnie więc, nie natarczywie, Maks coraz bliżej kołował przy pannie; Ksaweremu nie zdawało się to bynajmniej niebezpiecznem, milczał więc.
Byłoby się to tak ciągnęło dłużej może, gdyby hrabina nie była zazdrosną, namiętną, i gdyby nie potrzebowała właśnie, nieczynnością zmęczona, czemś gorętszem się odżywić. Ludzie którzy długo w ogniu żyć byli nawykli, nie znoszą chłodu i ciszy. Intryga staje się nałogiem, namiętność potrzebą.
Brühlowa, raz powziąwszy podejrzenie, iż Simonis nie bez celu spogląda znowu ku baronównie, zaczęła go szpiegować, odgadła i, nie okazując nic po sobie, zapaliła się gniewem wielkim. Dla Simonisa stała się owszem czulszą niż kiedy, aby nie odgadł co go czekało.
Pewnego wiosennego poranku na świstku papieru nakreśliła hrabina do męża żądanie, ażeby przyszedł z nią pomówić; minister pełen atencji, stawił się natychmiast.
— Co mi moja piękna pani każe? — rzekł z uśmiechem.
— Mój Brühlu — odezwała się, nie wstając z krzesła, hrabina — mam do was prośbę, a spodziewam się, że czułe jego serce jej wysłucha: raz przecie dwoje szczerze się kochających połączyć potrzeba.
— Kogo? — zapytał zdziwiony minister.
— Ten biedny Polaczek Masłowski schnie z miłości dla Pepity; ona go kocha, ale chłopiec się ojca lęka i tak się to ciągnie, iż się oboje zamęczą. Zresztą — dodała ciszej — może się to skończyć też nieładnie...
— Serdecznie pani dziękuję za podanie mi sposobności spełnienia dobrego uczynku. Z największą przyjemnością — dodał Brühl. — Stolnik, ojciec Masłowskiego, jest mój przyjaciel, służy mi wiernie; słucha, zrobi, co zechcę: pożenim ich... C’est dit!
Brühlowa podziękowała skinieniem głowy, ale nakazała dyskrecję. Drugiego czy trzeciego dnia minister, zobaczywszy pana Ksawerego, przypomniał sobie obietnicę i, zbliżywszy się do niego, szepnął mu, aby ojca nazajutrz do niego prosił. Stolnik dotąd jeszcze był w Warszawie; wyjeżdżał wprawdzie co kilka tygodni, ale po polsku. Konie zaprzęgano, tłomoki znoszono, ludzie byli gotowi, zaczynały się pożegnania, podróż się opóźniała, odkładano ją do dnia następnego. Nazajutrz z rana coś przeszkodziło; po południu konie znowu wyprowadzono, ktoś nadszedł, interes był pilny i tak się zwlekło do nocy, a nocą jechać licha warto. Następował poniedziałek, a w ten dzień nikt nie jeździ. We wtorek było święto, we środę rozrachowywano, że do domu na termin oznaczony zdążyć nie można, i wyjazd odkładał się ad calendas graecas. Takie wyjazdy powtarzały się kilkakrotnie, stolnikowi ciężko się już było ruszyć z Warszawy. Wyprawiał dyspozycje ekonomowi, odbierał raporty i siedział. Gdy Ksawery, całując go w rękę, przyszedł prosić do ministra, stolnik cum debita reverentia to przyjął.
— Ano będę, oczywiście będę — rzekł.
Rozpytał o godzinę i syna odprawił.
Brühl tymczasem zapomniał o wszystkiem i dopiero na sali audjencjonalnej zobaczywszy pana stolnika, przywołał na pamięć o co chodziło. Odprawiwszy więc innych klientów, ujął go pod ramię i wprowadził do gabinetu. Domyślał się pan Masłowski, że musiało iść o rzeczy polityczne, i zdziwił się mocno, gdy go zagadnął minister:
— Na ten raz, panie stolniku, interes prywatny zbliża mnie do waćpana; pozwolisz mi z sobą, jako swojemu przyjacielowi, mówić otwarcie.
Stolnik się skłonił bardzo nizko, Brühl ujął go za rękę.
— Kochany stolniku, co myślisz z synem? Chłopak dorosły, młodzieniec, któremu wszyscy sprawiedliwość oddają: ja pierwszy. Czasby go może ożenić.
Masłowski aż odskoczył.
— E! to smarkacz! — zawołał — trzydziestu lat nie ma.
— Sam czas.
— U nas nie! oho! gdzie mu tam o tem myśleć!
— No — przerwał, śmiejąc się, Brühl — ja się lękam, że może on już dawno ma projekta.
Na twarz Masłowskiego wypłynął rumieniec.
— Z pozwoleniem jaśnie wielmożnego pana — rzekł — gdyby bez mojej wiedzy miał projekta, dostałby pięćdziesiąt bizunów i odeszłaby mu ochota.
Brühl się śmiał.
— Nie będę — rzekł — obwijał w bawełnę: waćpana syn kocha się w baronównie Nostitz. Jest to stara rodzina u nas, u dworu w łaskach, najjaśniejsza pani i król są opiekunami panny, ma majątek piękny, wcale piękny. Osoba zacna i charakteru najszlachetniejszego: czegoż sobie więcej życzyć można, gdy i miłość jest wzajemna?
W czasie tej mowy stolnik milczał, ale powoli twarz mu się mieniła, bladła, nabiegała krwią; marszczki okrywały czoło, wąs się podnosił i ruszał, ręka zaczęła drgać. Potarł czoło milczący, nadął się i widać, lękając się, aby z niego nie wybuchnęło to, co zawrzało, szepnął tylko krótko i cicho:
— Pan minister pozwoli... do namysłu... zobaczymy.
Brühl nie rozumiał, iż stolnik spolitykował tylko i dodał:
— Niech się pan namyśli; partja nie może być lepsza.
Stolnik nisko się ukłonił i prędko wyszedł. Przez salę audjencjonalną przesunął się nie patrząc na nikogo, w pałacu okręcił się szukając zaraz syna, a znalazłszy Ksawerego, powiedział mu krótko:
— Idź waćpan za mną.
Zaledwie wyszli w ulicę, aż dłużej w sobie rankoru nie mogąc utrzymać, stolnik stanął i zawołał:
— Trzykroć sto tysięcy djabłów, mosanie, to waćpan tu bez mej wiedzy w amory się wdajesz! hę! Sto bizunów! com obiecał to dotrzymam. A ten Niemiec szołdra jakiś, dlatego, że ja mu syna dałem do dworu, i żem mu w jego polityce służył, będzie mi się mieszał do moich spraw domowych! Truteń jakiś, a wara! a zasie! Co to ja twój chłop, sługa, żebyś mi ty syna żenił! Kwita z przyjaźni! — krzyknął, kułak podnosząc — kwita! A, to tak! Ksawery za mną!
I wzburzony cały stolnik poszedł na Pociejów. Ledwie w podwórzu stanął, na ludzi zawołał:
— Pakować i zaprzęgać!
Drżący pan Ksawery szedł za nim, stolnik sapał i zżymał się. Weszli do izby.
— Wart jesteś, żebym ci dał sto — zawołał.
Ksawery do nóg mu się rzucił.
— Jedno twoją winę w oczach moich łagodzi: to, że na tym dworze przeklętym baby szaleją i mężczyźni popsuci jak psy. Zaciągnęli cię; dosyć: póki ja żyję, z tego nie będzie nic, tak mi Panie dopomóż i święta męka Twoja.
Ksawery chciał mówić coś, ręką tylko machnął:
— Dosyć. Pakować: jedziemy.
Chciał syn iść po rzeczy swe, pożegnać.
— Ani kroku stąd, ludzie rzeczy zabiorą, a nie, pal je djabli; droższa dusza od spodni: duszę trzeba salwować. Jeszcze w naszym rodzie niemieckiej krwi nie było. My szlachta. Niech się Mniszkowie, Czartoryscy, Lubomirscy kumają z Flemingami i Brühlami, to magnaci: nam zakon tego broni, Waćpan nie znasz szlacheckiego zakonu. Z chłopką się żeń, jeśli ci do gustu; ale z Niemką wara!
Nieubłagany stolnik, nie puściwszy syna na krok od siebie, tym razem, gdy konie były gotowe, choć późno, wyjechał z miasta. Mijając Brühlowskie mieszkanie, rzekł jakby sam do siebie:
— Kwita, kochanku, z przyjaźni. Ja sobie w kaszę pluć nie dam.
I jakby go paliło, stolnik poleciał do domu.
Wypadek ten ogromne we dworze uczynił wrażenie: Bruhl śmiał się, ale był do żywego obrażony; Brühlowa się wściekała, baronówna (do której bilecik potrafił jakimś cudem wyprawić Ksawery, mimo dozoru ojca) zamknęła się na kilka dni w pokoju i nie pokazywała na dworze.
Cały plan, osnuty przez panią Brühlową, runął.
Simonisowi jego przeniewierzenia przebaczyć nie mogła. W kilka dni potem otrzymał nie odprawę, ale inne miejsce w kancelarji Brühla. Szwed Ferdeström zajął tegoż dnia jego miejsce. W tydzień minister oświadczył Maksowi, że go przeznacza w misji jakiejś do Hamburga, dokąd niełatwo przekraść się było można. Simonis się zawahał, dano mu trzeciego dnia małą gratyfikację i odprawę. Został nagle bez miejsca, bez nadziei, na tym pstrym koniu, na którym, wedle przysłowia, jeździ łaska pańska.
Brühlowa kazała mu powiedzieć przyczynę i oświadczyć, że się już nic więcej spodziewać nie może...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.