Z Moskwy do Irkutska/Cz.1/09

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki


Rozdział VIII Z Moskwy do Irkutska • Część I. Rozdział IX. • Juliusz Verne Rozdział X
Rozdział VIII Z Moskwy do Irkutska
Część I. Rozdział IX.
Juliusz Verne
Rozdział X

Uwaga! Tekst niniejszy w języku polskim został opublikowany w latach 1876-77.
Stosowane słownictwo i ortografia pochodzą z tej epoki, prosimy nie nanosić poprawek niezgodnych ze źródłem!


Dzień i noc na Tarantassie.


Nazajutrz dnia 18 Lipca, Kaukaz zatrzymał się w przystani Permu, ostatniej stacyi na rzece Kamie.

Gubernia ta, której Perm jest stolicą, jest jedną z najrozleglejszych Cesarstwa rosyjskiego; przeszedłszy góry Uralskie, zachodzi ona aż na terrytoryum syberyjskie. Na wielką skalę prowadzą tam wydobywanie marmurów, kopanie platyny i złota, jako też i węgla. Zanim jednak Perma zostanie policzoną w poczet miast pierwszorzędnych dotąd nie jest ona bynajmniej uroczą, jest bowiem brudną, błotnistą i nieposiada najmniejszego źródła rozrywki. Udającym się z Rossyi na Syberyą, ten brak komfortu jest zupełnie obojętnym, bo zazwyczaj we wszystko czego mogą zapotrzebować, zaopatrują się przed wyruszeniem w podróż, ale podróżnym przybywającym z okolic Azyi środkowej, podobałoby się niezmiernie, aby po długiej i utrudzającej podróży, pierwsze miasto europejskie położone na granicy cesarstwa, było lepiej zaopatrzone.

W Permie to podróżni zazwyczaj sprzedają swoje wehikuły, mniej lub więcej uszkodzone, podczas wędrówki przez płaszczyzny syberyjskie. Europejczycy udający się do Azyi, także tam nabywają powozy latem, sanki zimową porą, na podróż trwającą kilka miesięcy wśród stepów syberyjskich.

Michał plan podróży miał już gotowy, pozostawało tylko wykonać go.

Istnieje wprawdzie pewien rodzaj poczty towarowej dość szybko przebywającej góry Uralskie, ale w obecnych okolicznościach i ta komunikacya została przeciętą. Gdyby jednak istniała nawet, Michał pragnący jechać szybko i zupełnie niezależnie, nie byłby z tego udogodnienia korzystał. Wolał on i słusznie, kupić powóz i przebiegać szybko stacyę za stacyą, zachęcając pocztylionów częstą i hojną ofiarą na wódkę.

Na nieszczęście, w skutek ostrożności przedsięwziętych przeciw cudzoziemcom pochodzenia azyatyckiego, wielu podróżnych już opuściło Permę, a środki przewozu rzadko tylko napotkać było można. Michał musiał więc poprzestać na tem co inni zostawili. Co do koni, dopóki kuryer cesarski nie był jeszcze w Syberyi, mógł korzystać z swojej podorożnej, a właściciele poczt ochotniej dla niego, jak dla kogo innego kazali zaprzęgać. Potem, będąc za granicą Rossyi Europejskiej, mógł już tylko rachować na potęgę rubli.

Ale do jakiego rodzaju ekwipażu zakładać konie? do telegi czy do tarantasu?

Telega jest to po prostu wóz odkryty na czterech kołach, wykonany z samego drzewa. Koła, osie, kołki, pudło, wszystkiego tego dostarczyły lasy sąsiednie, połączenie zaś wszystkich części telegi odbywa się za pomocą grubego sznura. Nic więcej pierwotnego, nic mniej wytwornego, ale zarazem nic równie łatwego nie może być nad reparacyę telegi, gdyby jaki wypadek w drodze się wydarzył. Jedliny nie brakuje na granicy rossyjskiej i osie już odrazu gotowe wyrastają w lesie. Telegą to odbywa podróż extrapoczta, znana pod mianem: „pierekładna”, dla której wszystkie drogi są dobre. Czasami wprawdzie węzły łączące ekwipaż zrywają się i część tylna pozostaje w jakiej kałuży, kiedy tymczasem przednia na dwóch kołach przybywa na stacyę pocztową.

Michał byłby musiał utyć telegi, gdyby nie był szczęśliwie dostał tarantasu.

Ekwipaż ten także jeszcze wiele zostawia do życzenia. Resorów tak samo brakuje jak i u telegi, w skutek braku żelaza, drzewa tutaj także nie oszczędzano, ale koła jej umocowane w odległości ośmiu do dziewięciu stóp od końca osi, zapewniają pewną równowagę na drogach błotnistych i wybojach. Mocne metalowe pokrycie chroni podróżnych od błota i upału, jest ono ruchome i w razie potrzeby może być prawie hermetycznie zamknięte, Do reparacyi tarantas jest równie łatwy jak telega, a zapewnia prawdopodobniejsze przybycie na miejsce przeznaczenia, podróżnym zajmującym tył ekwipażu.

Z wielkim trudem udało się Michałowi wynaleść tarantas, i prawdopodobnie w całej Permie już nie było drugiego, jednak aby nie wychodzić z swej roli Mikołaja Korpanoff kupca z Irkutska, o cenę targował się zapamiętale.

Nadia w tych poszukiwaniach towarzyszyła mu wszędzie. Chociaż w celach odmiennych, jednak obojgu było zarówno pilno przybyć na miejsce, a zatem i wyjechać. Można było powiedzieć że jedna chęć ich ożywiała.

– Siostro, powiedział Michał, byłbym pragnął wygodniejszy znaleść dla ciebie ekwipaż.

– I mnie to mówisz bracie, mnie, co byłabym chętnie nawet piechotą poszła, aby się tylko udać do mego ojca!

– Nie wątpię o twojej odwadze Nadia, ale są trudy fizyczne których kobieta przenieść nie może.

– Jakiekolwiek one będą – zniosę je, odrzekła dziewczyna. Jeżeli chociaż jedną skargę usłyszysz z ust moich, zostaw mię na drodze, a sam jedź dalej!

W pół godziny potem, trzy konie pocztowe już były zaprzężone do tarantasu. Zwierzęta te obrosłe długą sierścią, podobne są do niedźwiedzi na wysokich nogach. Były małe, ogniste, słowem były z rasy syberyjskiej.

Oto w jaki sposób pocztylion założył konie: największego umieścił między dwoma pyszlami, mającemi na końcu obręcz zwaną „duga” ozdobioną kutasikami i dzwonkami, dwa drugie przyczepił po prostu sznurami do stopni tarantasu. W miejsce lejców miał zwyczajną linkę.

Tak Michał jako też i młoda Inflantka nie mieli żadnych pakunków. Jeden w skutek projektu odbycia pospiesznej podróży, druga w skutek więcej aniżeli skromnych funduszów, nie zaopatrywali się w żadne bagaże. Na ten raz złożyło się to bardzo szczęśliwie, bo tarantas mógł pomieścić tylko albo samych podróżnych, albo też ich bagaże. Był on na dwie osoby nie rachując pocztyliona, trzymającego się na swojem siedzeniu, tylko za pomocą zachowania równowagi.

Pocztylion taki inaczej zwany jemszczyk, zmienia się na każdej stacyi. Ten co prowadził tarantas z pierwszej stacyi – był Syberyjczykiem, nie mniej od koni obrosłym, włosy miał długie równo przycięte na czole, kapelusz o podniesionych skrzydłach, czerwony pas, kapotę zapinaną na guziki z cyframi cesarskiemi.

Jemszczyk przybywszy z ekwipażem, rzucił zaraz wzrokiem badawczym na podróżnych. Bez rzeczy! – a gdzie u djabła je podzieli. I zrobił minę niezmiernie znaczącą.

– Kruki, powiedział głośno, kruki po sześć kopiejek za wiorstę!

– Nie! orły, odrzekł Michał, rozumiejący doskonale język jemszczyków, orły, czy słyszysz, po dziewięć kopiejek za wiorstę i trinkgeld oprócz tego!

Wesołe trzaśnięcie z bicza było odpowiedzią. „Kruk” w języku pocztylionów rosyjskich znaczy podróżnego skąpego albo krajowca, płacącego za wiorstę od dwóch do trzech kopiejek najwyżej. „Orzeł” to podróżny nie cofający się przed wysoką ceną, i nierachujący wspaniale trinkgeldu. To też kruk nie może mieć najmniejszej pretensyi do tak szybkiej jazdy jak orzeł cesarski.

Nadia i Michał niezwłocznie zajęli miejsca w tarantasie. Trochę żywności umieszczonej w pudle, w razie opóźnienia, miało im posłużyć zanim przybędą do stacyi pocztowej, zazwyczaj niezmiernie wytwornie urządzonej, pod zwierzchnictwem państwa. Budę spuszczono, gdyż był upał wielki, a w samo południe, tarantas opuszczał Permę, pozostawiając za sobą tumany kurzu.

Sposób w jaki pocztylion prowadził zaprzęg, przez każdego podróżnego nie będącego ani Rosyaninem ani Syberyjczykiem, byłby niewątpliwie zauważanym. Koń środkowy regulator biegu, cokolwiek większy od dwóch innych, biegł po wszelkich nawet pochyłościach kłusem równym. Dwa zaś konie poboczne pędziły galopem. Jemszczyk nie bił ich wcale. Co najwyżej zachęcał je trzaskiem z bicza. Ależ za to ile zwracał do nich epitetów, kiedy bieg ich był zadawalniający! Sznurek służący mu za lejce byłby nieużyteczny z na wpół dzikiemi zwierzętami, ale „na prawo” „na lewo!” sprawiało lepszy skutek nad wszelkie lejce.

A co przyjemnych wezwań stosownie do okoliczności:

– Biegnijcie moje gołąbki! powtarzał jemszczyk. Biegnijcie grzeczne jaskółeczki! Odważnie, synku z lewej! Pospieszaj ojczulku z prawej!

Ale za to jeżeli bieg zwalniały, ileż wyrażeń znieważających, których znaczenie zwierzęta zdawały się rozumieć.

– Nuże djabli ślimaku! Żywcem obedrę cię ze skóry żółwiu, i będziesz potępiony po śmierci!

Bądź co bądź jadąc w ten sposób, więcej pomagając sobie słowami aniżeli silą ramienia, tarantas pędził robiąc dwanaście do czternastu wiorst na godzinę.

Michał przywykły już był do tego rodzaju ekwipażu i podróży. Dla niego nie było rzeczy niewygodnej. Wiedział on że zaprzęg rosyjski nie omija ani wybojów, ani roztopów, ani nawet drzew wywróconych znajdujących się na drodze. Był do tego stworzony. Towarzyszka jego narażoną była na pokaleczenie od uderzeń tarantasa, ale się nie użalała.

W pierwszych chwilach podróży, Nadia milczała. Potem powróciła do swej stałej myśli, przybyć, przybyć:

– Liczyłam trzysta wiorst od Permy do Ekaterinburga, czy się omyliłam bracie?

– Nie, nie omyliłaś się Nadia, odrzekł Michał, a skoro dostaniemy się do Ekaterinburga, będziemy już u podnóża gór Uralskich na pochyłości przeciwnej.

– Czy długo trwać będzie podróż w górach?

– Czterdzieści ośm godzin, bo dniem i nocą jedziemy. Mówię Nadia, dniem i nocą, bo ani na chwilę nie mogę się zatrzymać, bez wypoczynku muszę dążyć do Irkutska.

– Z mojej przyczyny ani jednej godziny nie opóźnisz się bracie, będziemy dniem i nocą podróżować.

– A więc jeżeli wkroczenie Tatarów nam nie przeszkodzi, za dwadzieścia dni będziemy na miejscu.

– Czy odbywałeś już kiedy tę podróż?

– Kilkakrotnie.

– W zimie prędzej i bezpieczniej dojechalibyśmy?

– Tak, niewątpliwie prędzej, ale więcej ucierpiałabyś od zimna i śniegów.

– Mniejsza o to! Zima jest przyjacielem Rosyanina.

– Tak jest, Nadia, ale jakiejże silnej natury potrzeba, aby się oprzeć takiej przyjaźni! Częstokroć widziałem w stepach temperaturę więcej jak czterdzieści stopni niżej zera! Czułem, pomimo ubrania ze skóry rena, iż serce moje marznie, nogi drętwieją pomimo potrójnego wełnianego obuwia. Widziałem konie u moich sanek całe lodem pokryte, ich oddech zmarznięty! Widziałem wódkę w mojej manierce tak stwardniałą że nożem jej ukrajać było niepodobna!… Ale sanki biegły z szybkością huraganu! Niema przeszkód na niezmierzonej przestrzeni białej, śniegiem okrytej! Żadnej bystrej wody gdzie dopiero trzeba szukać miejsca dogodnego do przebycia! Żadnego jeziora, gdzie trzeba statkiem przepływać. Wszędzie lód twardy, droga swobodna i pewna. Ale iluż cierpieniami to się opłaca Nadia! Ci tylko co już nigdy nie powrócili, a trupy ich śnieg pokrył, mogliby nam to powiedzieć!

– Ty jednak powróciłeś bracie.

– Tak, ale ja jestem Syberyjczykiem, i od dziecka towarzysząc ojcu memu na polowaniach, do tych ciężkich prób przywykłem. Ale ty Nadia, powiedziałaś mi że zima nie mogłaby była ciebie powstrzymać, że byłabyś pojechała sama, gotowa walczyć z klimatem syberyjskim, wtedy zdawało mi się iż widzę cię zbłąkaną w śniegach i upadającą, aby nie powstać więcej!

– Ile razy przebywałeś stepy zimową porą? spytała Inflantka…

– Trzy razy, kiedy udawałem się do Omska.

– A po co jeździłeś do Omska?

– Odwiedzić czekającą mnie matkę!

– A ja jadę do Irkutska gdzie mój ojciec mnie oczekuje. Wiozę mu ostatnie słowa matki mojej! Nic nie byłoby zdolnem przeszkodzić mi.

–Jesteś odważnem dzieckiem i sam Bóg byłby cię doprowadził.

W ciągu dnia tarantas szybko pędził zmieniając na każdej stacyi konie i jemszczyka. Orły gór nie byłyby się czuły znieważonemi porównaniem do „orłów” gościńca. Wysoka cena płacona za każdego konia, hojny trynkgeld, wszystko to zalecało podróżnych wyjątkowym sposobem, Być może iż poczthalterów zadziwiało że po ogłoszeniu ukazu młody człowiek i kobieta, widocznie Rossyanie, swobodnie przebiegali Syberyą, zamkniętą dla wszystkich, ale papiery ich były w porządku, mieli więc prawo podróżować.

Nietylko Michał i Nadia spieszyli drogą do Ekaterinburga. Zaraz na pierwszej stacyi kuryer cesarski dowiedział się że jakiś powóz go poprzedzał; ale ponieważ nie brakowało dla niego koni, mało go to obchodziło.

Tego dnia zatrzymano się tylko parę razy dla posiłku. W domach pocztowych można było zatrzymać się i posilić. Wreszcie gdyby nie było stacyi pocztowych, byłby je gościnnością swoją zastąpił każdy wieśniak rossyjski. W wioskach tych, wszystkich do siebie podobnych, kaplicami o białych murach i zielonych dachach, podróżny może do każdych drzwi zapukać. Wszystkie się otworzą. Wyjdzie mużyk z uśmiechniętą twarzą i poda rękę swemu gościowi. Ofiaruje mu chleb i sól, każe nastawić samowar i gość będzie jak u siebie. Rodzina się nawet wyprowadzi, aby tylko miejsce było dla niego. Przybywający cudzoziemiec jest krewnym dla wszystkich. To „Bóg go przysyła”.

Przybywszy wieczorem, Michał jakby pchnięty instynktem, zapytał jak dawno powóz wyruszył ze stacyi.

– Przed dwoma godzinami ojczulku, odpowiedziano mu.

– Czy to powóz podróżny?

– Nie. telega!

– Ilu podróżnych?

– Dwoje.

– Czy prędko jadą?

– Orły!

– Niech zaprzęgają prędko.

Michał i Nadia postanowili nie wypoczywać a jechać noc całą.

Pogoda ciągle była piękna, ale czuć było iż atmosfera jest ciężką i zapełnia się elektrycznością. Nie było widać najmniejszej chmurki, i zdawało się, iż rodzaj gorącego wyziewu z ziemi się wydostawał. Należało się spodziewać burzy w górach, a burza tam jest straszna. Michał umiejący rozpoznawać symptomata atmosferyczne, czuł zbliżającą się walkę żywiołów, i to wciąż go niepokoiło.

Noc przeszła bez żadnego wypadku, Pomimo trzęsienia tarantasu Nadia parę godzin spała. Podniesiona do połowy buda dozwalała oddychać trochą powietrza, tak przez płuca upragnionego wśród tej duszącej atmosfery.

Michał całą noc czuwał, niedowierzał jemszczykowi zasypiającemu co chwila i nie stracono ani jednej godziny, tak na przeprzęgach jako też i w drodze.

Nazajutrz 20 Lipca, około ósmej godziny rano, pierwsze kontury gór Uralskich zarysowały się na wschodzie. Jednak łańcuch ten oddzielający Rossyę Europejską od Syberyi, znajduje się jeszcze w tyle znacznej odległości, że przed wieczorem nie można go było dosięgnąć. Przebycie więc przez góry, miało prawdopodobnie dopiero w nocy nastąpić.

Tego dnia niebo wciąż było zachmurzone, tem samem i temperatura była znośniejsza, ale czas zanoszący się na burzę.

Być może iż w takich okolicznościach lepiej byłoby nie zapuszczać się w góry w czasie nocy i Michał niewątpliwie byłby tak postąpił, ale skoro na ostatniej stacyi jemszczyk zwrócił jego uwagę, iż grzmieć zaczyna, ograniczył się na zapytaniu:

– Czy telega wciąż jedzie przed nami?

– Tak jest.

– O wiele nas wyprzedza?

– O godzinę jazdy.

– Naprzód, i potrójny trynkgeld jeżeli jutro rano będziemy w Ekaterinburgu.