Złoty robak/Spacer

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Mieczysław Piotrowski
Tytuł Złoty robak
Wydawca Czytelnik
Data wyd. 1968
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Spacer

Nie darował, odbył godzinną przechadzkę i za pięć dziewiąta zjawił się w hałłu Instytutu.
Pierwsze, kogo zobaczył — Felicję. Rozmawiała z tym o króliczej i młotkowatej głowie. Trzymał pod pachą rożek angielski, wyszedł z podziemi, śmiał się, obejmował Felicję za ramię. Obok stała „buraczana” z fletem i huśtała nogą o potędze prawidła na długie buty, także buraczaną, wbitą pionowo w bucik. Bucik zwrócił uwagę Pawła. Inni wymijali ich w milczeniu; były tam brody. Które tak się mają do niektórych twarzy, jak włosie szczotki do brzozowego kija.
Felicja dostrzegła Pawła i swym szusującym krokiem natychmiast podeszła. Na palcu jej lewej ręki, na papierowym grubym sznurku, wisiał zwinięty w rulon jakiś pakiet. Za jej plecami huśtała się noga, patrzyły oczy.
W jaki sposób ona go tutaj odnalazła? Uchylił słomkowego kapelusza, podał rękę w jej kościaną rączkę. Tak oto koszmar dwuznacznej nocy objawia się w pełnym słońcu. Buciki miała takie, że lepiej boso.
— Tak się stało — powiedziała szybko skosem układu papierowych warg.
Była jeszcze bledsza — że on umarł w nocy. Teraz kłopot — mówiła jednym ciągiem — z pogrzebem. Papierki, formalności. Nic nie szkodzi, dużo biegania, wszystko załatwiam — spojrzała w oczy:
— Po co miał się męczyć?
— Tak, tak, tak... — słuchał Paweł. Dostrzegł, że ten rulon w jej ręce to wczorajszy manuskrypt „Teorii”.
Był zaskoczony jej obojętnym, co więcej, pospiesznym tonem.
— Tak musiałam — odczytała jego myśli wyjątkowo szybko. — To jest wszystko. Co można więcej? Posługa. Przez wzgląd... nie chciałam inaczej... — mówiła dość niejasno, ale sens był już jasny. — Przyniosłam to panu — dostrzegła jego chmurne spojrzenie. — Szkoda było mi spalić. Był pan jego przyjacielem... — Spieszyła się, to jeszcze raz było widoczne. Załawiała rzeczowo, w minutowej grzeczności, rulon trzymała już na wysokości jego ręki.
— Ależ... — zdziwił się, przestraszył: — dziecko drogie — powiedział bezwiednie. Podniósł się w nim welon żalu, bez powietrza, uciekający wagon pociągu. — Nie byłem jego przyjacielem... Aha... — dotknął ręką czoła: — tak, tak, tak... Więc to tak... Po co palić? — spojrzał na wiązkę papieru, zwiniętą w rulon. — Po co niszczyć? A jak, tam, w tym... On przywiązywał wagę...
— No, jak pan uważa. Szkoda — rzekła krótko, niecierpliwie. — Wolałabym... żeby to nie u mnie, a ja się spieszę... — cofnęła jedną nogę do tyłu.
— Zaraz!... — rzekł gniewnie. — Umarł?
— No tak, tak — popatrzyła z przychmurzeniem: — to było przesądzone.
— Niech pani da! — rzekł sucho.
— I do widzenia! — powiedział ostro, nie patrząc na nią. — Tu wchodzić nikomu nie wolno. Dziwię się... Już, już... bardzo proszę... — jakby ją popędził: — Do widzenia!
Powinna jak najprędzej odejść, uwolniona była przecież od kłopotliwego bagażu.
Zawahała się jednak, czymś ją obraził, gestem pośpiechu, który sama narzuciła. Nie od razu odeszła. Patrzyła jeszcze zastanawiając się nad czymś, dodatkowo, anemiczną twarzą, podpuchniętymi oczami. Pod lewym okiem usiadła jej jakaś biała kropka, pyłek, a może wada skóry? Jedyne, co w niej przez nieprawidłowość ludzkie. Powinna odejść i nie odchodzić.
Powinna czym prędzej zniknąć z oczu, raz na zawsze.
Trwało to kilka sekund, dotknięta jego zachowaniem, chcąc iść, nie odchodziła.
W oczach jej, obrzeżonych ordynarną czernią, na dnie dostrzegł kroplę srebra, której nie było. Rtęci, rozpadającej się rtęci, której rozpadu nie chciała pokazać, i unikała spojrzenia. Może? Może — pomyślał — jest to rodzaj żalu? A może jest to nawet żal prawdziwy? A może — co słabo jest możliwe — może jest to jeszcze więcej? Połączone ze złą wiedzą o życiu, o daremnym żalu? Chyba niemożliwe. A może ona płakała, modliła się, licho ich wie, półdzikich ludzi, była przy tym wszystkim, nikt inny. Może tutaj przed chwilą śmiała się dlatego, że płakała? — Nie miał odwagi myśleć. Stracił odwagę. — A może jest to współczesna, wybitna inteligencja? Naładowana wszystkim, co dobre i złe, tym przede wszystkim, co jest już po wszystkim, po wszystkich doświadczeniach, tych, które dają złą wiedzę o życiu i jedyną prawdę, że trzeba żyć. Stąd bladość, uśmieszek, niegrzeczność... Zdawało mu się, że skłóceni nagle wymienili swoje nie mówione myśli i zmierzyli się trzeźwym spojrzeniem poza zasięgiem oczu.
Patrzyły na niego, widział je, oczy tamtych, którzy jakby byli wtajemniczeni w jej misję. Rożek i flet czekały na Felicję i wyrażały niecierpliwość. Chwila przedłużyła się, czas było kończyć.
—... A... Włodek? — spróbował, ale zaraz pożałował, że o to zapytał. Powinien o nic już nie pytać.
— Nie ma żadnego Włodka — odpowiedziała niegrzecznie. — Wszystko to wymyśliłam. Ponamawiałam, i Włodka. Trzeba być... — błysnęły jej wargi — siostrą miłosierdzia — rzekła skosem. — Źle to zrobiłam? Może źle? — spytała ironicznie. Twarz jej skamieniała w zuchwałość. Oczy spojrzały zbójem. Dałaby w twarz. Odwróciła się gwałtownie.
Wyszła trącając tamtych ręką i dając radosny znak, że są umówieni.
Zniknęła mu z oczu. Widział ją jeszcze, jak jej odbicie zaświeciło w jednej szybie, drugiej, jeszcze trzeciej na zakręcie poniżej schodów ku wyjściu i pewno już wypadła na ulicę.
Nigdy więcej nie zobaczył jej białego, jadowitego kiełka i bladej, inteligentnej twarzy.




Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.