Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/200

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dziwy? A może — co słabo jest możliwe — może jest to jeszcze więcej? Połączone ze złą wiedzą o życiu, o daremnym żalu? Chyba niemożliwe. A może ona płakała, modliła się, licho ich wie, półdzikich ludzi, była przy tym wszystkim, nikt inny. Może tutaj przed chwilą śmiała się dlatego, że płakała? — Nie miał odwagi myśleć. Stracił odwagę. — A może jest to współczesna, wybitna inteligencja? Naładowana wszystkim, co dobre i złe, tym przede wszystkim, co jest już po wszystkim, po wszystkich doświadczeniach, tych, które dają złą wiedzę o życiu i jedyną prawdę, że trzeba żyć. Stąd bladość, uśmieszek, niegrzeczność... Zdawało mu się, że skłóceni nagle wymienili swoje nie mówione myśli i zmierzyli się trzeźwym spojrzeniem poza zasięgiem oczu.
Patrzyły na niego, widział je, oczy tamtych, którzy jakby byli wtajemniczeni w jej misję. Rożek i flet czekały na Felicję i wyrażały niecierpliwość. Chwila przedłużyła się, czas było kończyć.
—... A... Włodek? — spróbował, ale zaraz pożałował, że o to zapytał. Powinien o nic już nie pytać.
— Nie ma żadnego Włodka — odpowiedziała niegrzecznie. — Wszystko to wymyśliłam. Ponamawiałam, i Włodka. Trzeba być... — błysnęły jej wargi — siostrą miłosierdzia — rzekła skosem. — Źle to zrobiłam? Może źle? — spytała ironicznie. Twarz jej skamieniała w zuchwałość. Oczy spojrzały zbójem. Dałaby w twarz. Odwróciła się gwałtownie.
Wyszła trącając tamtych ręką i dając radosny znak, że są umówieni.
Zniknęła mu z oczu. Widział ją jeszcze, jak jej odbicie zaświeciło w jednej szybie, drugiej, jeszcze trzeciej na zakręcie poniżej schodów ku wyjściu i pewno już wypadła na ulicę.
Nigdy więcej nie zobaczył jej białego, jadowitego kiełka i bladej, inteligentnej twarzy.