Złoty robak/Oko chirurga

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Mieczysław Piotrowski
Tytuł Złoty robak
Wydawca Czytelnik
Data wyd. 1968
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Oko chirurga

Kilkakrotnie zapytywał Angelikę, jak to było z ojcem? Kim był?
Niestety, nie miała humorów lepszych i gorszych, zawsze jednakowa odpowiadała:
— Nazywano go księciem.
— Księciem? Dlaczego? Jakoś tak ironicznie?
— Serio.
Nie pytał więcej. Wobec nierzeczowej odpowiedzi. Ona także sama nic więcej nie mówiła.
Książę? — myślał — wystarczająco straszny przydomek.
Któryś z kolegów — nigdy by go o to nie podejrzewał — powiedział mu, że jego ojciec znał pana Filipa Małachowskiego: kiedyś. To była cała historia.
— Aż tak?
Lecz gdy przyszło do szczegółów, były skąpe, niejasne: utracjusz. Nagle: a twój dziadek to się zastrzelił.
Ale gdy potem zapytał Angelikę, dlaczego dziadek się zastrzelił? — była bardzo poruszona. I bardzo serio „złożyła na jego ręce ostrzeżenie”, aby nigdy się o takie sprawy nie pytał. Jeżeli ktoś sam nie mówi. Ojciec Filipa, profesor, uczył w gimnazjum matematyki, wspaniały człowiek, miała u niego najlepsze stopnie.
— A to, co sobie mówią, czy ty musisz słuchać? W ogóle pamiętaj, gdyby świat poznał całą prawdę o sobie, przestałby istnieć.
Aż tak wielkie zaklęcia. Angelika była zbyt cicha i dobra.
A on nie interesował się tym z powodów lekkich.
— A Wereszczyński od dawna jest ojcu znany?
— Od bardzo dawna.
— A czy między nimi?...
— Co, między nimi?
Siedziała nad skrzynką z trocinami i to ją głównie interesowało.
Postępował napór lat.
Gdy nadchodzi próg, człowiek się przed nim zatrzymuje, zanim przekroczy, zanim przejdzie na drugą stronę.
Patrzył na Angelikę. Nad pochylonym czołem błyskało światełko z okna. Między oczami gromadził się cień i nie wiadomo już, czy kiedykolwiek jasność dnia go zwycięży.
Kiedyś na strychu odnalazł kredens, który był ich własnością. Stał odwrócony plecami, a znaki i cyfry namalowane na deskach jego pleców świadczyły o starym pochodzeniu i tym samym o cenie. Chciał go sprzedać. Lecz gdy poszedł na strych dzisiaj, kredensu już nie było. Zapytał więc, powiedziała:
— Sprzedałam.
— To wielka szkoda.
— Szkoda. Skądże byłby obiad, za co byłyby nawet te wióry?
Uznała, że musi się wytłumaczyć.
— Chciałam go sobie zachować, to jedno, co mam.
Mówiła tak cicho i z takim smutkiem, że w pierwszej chwili Paweł uległ nonsensownemu wrażeniu, że mówi o Filipie.
— Kiedy to się stało?
— Żadnego z was w domu nie było. Przyszli cicho, sprawnie, rzecz to była dość cenna dla kogoś, kto lubi...
Znów odniósł wrażenie, że mówi o Filipie.
Ostatnio była bardzo słaba. Idąc trzymała się ramienia Filipa.
Paweł od dawna stwierdzał, że cierpi na chorobę zaostrzonej przytomności. Przeczytał kiedyś, że ktoś, staczając się ze skały, nie myśląc wyczuł szczelinę w tej skale. A czując, zobaczył ją dokładnie i w locie zahaczył obcasem. Zawisnął i ocalał. To byłby on. Gdyby to była prawda. I gdyby wierzył w przypadki.
Im dłużej żył, sam sobie wydawał się coraz bardziej dorosły i tym bardziej z wszystkich plag zewnętrznych najbardziej obawiał się jednej: drwiny. Tej bał się panicznie. Większość ludzi, wiedział, boi się ironii, skoro jest to sposób, którym można tak łatwo zaprzeczyć ich rzeczywistemu istnieniu i podważyć wartość ich prawdziwych cierpień. Gardził ironią otwarcie, ścigał ją i nie bał się nią gardzić. Była w jego pojęciu czymś popularnym i niższym, łatwym, zastępczym, naśladownictwem życia, z braku istotnego materiału, a moralnie wstępem do zdrady. Należał do ludzi poważnych i bezwzględnych. Takim już się urodził. I nic by nie pomogło, z równym skutkiem mógł rozpocząć życie w rynsztoku.
W spokoju i bezwzględności swych sądów miał coś, co powstrzymywało innych od uśmiechu. Nawet w latach, kiedy był jeszcze dzieckiem. W piętnastym roku życia budził normalny szacunek. I tak jak są ludzie, którzy od razu wywołują braterstwo i swobodę, on krępował, powstrzymywał. Wtedy gdy inni stwarzają wrażenie równości — odstręczał, a równocześnie, i to było całą tajemnicą, jedną z zagadek złego uroku drapieżników, na przykład — przyciągał. W jego zimnych oczach było coś uważnego i badawczego, jakaś przestroga, która z kolei wzbudzała ostrożność, lecz jednocześnie i sprzeciw, nieprzepartą chęć ukazania się z lepszej strony i przekonania o swej niewinności, której przecież nie kwestionował, a tylko patrzył i słuchał. Bo jeśli nawet milczał, czuło się, że pod jego foremną czaszką snują się myśli i że każdej chwili w tym opanowanym, schludnym, młodym człowieku jest ooś więcej, aniżeli raczył ujawnić. Ta wieczna powaga sprowadzała domysł, iż obarczony jest myślą. Patrząc na jego zasępienie widziało się, że chyba cierpi, że jego milczenie jest tylko zewnętrznym objawem istnienia człowieka, który traktuje samego siebie — to było oczywiste — z pewnym szczególnym naciskiem — co więcej — z szacunkiem — do którego, oczywiście — ma święte prawo i z prawa tego jedynie korzysta, tak jak inni mają dzikie prawo sponiewierać samego siebie i wystawić na drwinę.
Nade wszystko chciał wiedzieć, kim w przyszłości będzie? Zawczasu chciał przeniknąć, jakim będzie człowiekiem? Lecz im dłużej zastanawiał się nad tym, tym bardziej tracił panowanie nad tą ideą. Tknęło go podejrzenie, przykre, iż według okrutnych praw natury do jednego z dwojga, Angeliki lub Filipa, będzie musiał być podobny. Przestraszył się, że już być może nosi w sobie coś nieuchronnego, gotowego, co bezkarnie wlepili mu do charakteru oni, lekkomyślni rodzice. Idea ta wkrótce stała się nieznośna. Postanowił dyskretnie zbadać i dowiedzieć się, jakie złe skłonności doprowadziły ich do obecnego stanu? Dochodziły go czasem fragmenty rozmów, zwłaszcza odkąd zaczął przychodzić Wereszczyński.
Ledwo tego tknął, znowu się przestraszył. Ojciec był utracjuszem. Kim więcej, należało to dopiero stwierdzić. Jak i to, dlaczego Wereszczyński patrzy na niego, na Pawła, z pewnym niepokojem? Dlaczego godzi się na ciche afronty? Dlaczego wykazuje wobec tego domu więcej cierpliwości, niżby to leżało w jego naturze?




Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.