Złotowłosy sfinks/Rozdział XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Złotowłosy sfinks
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści“
Data wyd. 1933
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XVI.
UWIĘZIONY.

Kowalec zamknął tymczasem drzwi i ostro rzucił Turskiemu:
— Siadaj!
Turski zdążył już ochłonąć z pierwszego wrażenia. Miast poprzedniego przestrachu, zakiełkował w nim gniew.
— Acha! — zawołał. — Spełniłeś swą pogróżkę! Przy pomocy twojej wspólniczki, pani Fanny, udającej przyjaciółkę Kiry, ściągnąłeś mnie do zbójeckiej jaskini? Bo słyszałem przed chwilą ryki jakiejś dręczonej przez ciebie ofiary! Sądzisz, że mnie tem nastraszysz? Zawiodłeś się srodze! Proszę natychmiast mnie stąd wypuścić!
Kowalec zbliżył się do niego i jął przemawiać pojednawczo:
— Słuchaj, jeżeli cię tu ściągnąłem, to aby całą rzecz ułożyć! W rzeczy samej użyłem do tego mojej żony, pani Fanny, czy Franki, jak wolisz i nauczyłem ją nawet, by tuliła się do ciebie w samochodzie, ale tyś nie reagował wcale na te zaloty! Co się tyczy krzyków, któreś słyszał, to cię zapewniam, że nikogo nie dręczę, ani nie morduję. Zupełnie inaczej przedstawia się ta sprawa. Ale, o tem później... Pogadamy o naszych interesach.
— Nie mam nic do gadania!
— Bardzo wiele!
— Nie!
— Stefek, nie bądź głupi! Naprawdę, chcę załatwić wszystko tak, żeby ci się żadna krzywda nie stała!
— Nie potrzebuję twojej grzeczności!
Głos Kowalca stawał się na pozór coraz serdeczniejszy.
— Do licha! — mówił. — Nakłamałeś mi dziś rano, że nie brałeś papierów Lipki! Odrazu miałem podejrzenie, żeś zełgał zwyczajnie! I przekonałem się, że tak jest! Byłeś przecież u Trauba i nastraszyłeś go porządnie.
— Więc je mam! — ostro wyrzucił Turski, nie zamierzając dłużej zaprzeczać. Podziwiał w duchu, że Kowalec tak znakomicie jest o wszystkiem poinformowany. — Mam! Ale nie po to dał mi je umierając Lipko, żebym je tobie oddawał.
— A jednak je oddasz! — tamten odrzekł stanowczo. — Nie poto tyle lat się napracowałem, żeby odejść z kwitkiem. Skoroś je czytał, będę z tobą szczery. Traub, a właściwie Góral ukradł Karolakowi, z którego córką się ożeniłem, pięćdziesiąt tysięcy dolarów — które oni zagrabili znowu u kogoś innego.
— Co mnie to wszystko obchodzi!
— Czekaj! — mówił dalej niezrażony szorstkim tonem Turskiego. — Te pieniądze słusznie się należą France i mnie i postanowiłem je odzyskać. Ale Trauba nastraszyć nie tak łatwo i nie bał się rewelacyj Karolaka. Bał się tylko Lipki, bo wiedział, że ten ma stare fotografje i metrykę. Sądził jednak, że Lipko z nich nie zrobi użytku. Postanowiłem chodzić koło starego zegarmistrza. Raz już prawie był gotów wydać mi te dokumenty i byłby wydał, gdyby nie umarł nagle i tybyś się nie znalazł u niego w chwili śmierci.
— Cóż z tego?
— A po jego śmierci poszukiwania kosztowały mnie sporo grosza. Musiałem udawać jego krewnego, żeby przetrząsnąć mieszkanie. Teraz rozumiesz. Lipko ani dalszej, ani bliższej rodziny nie miał. Nikt jednak nie powziął podejrzeń, gdy z własnej kieszeni łożyłem na koszta pogrzebu.
— Aha! — mruknął Turski.
— Papiery te więc muszę koniecznie mieć, a na ich zasadzie Traub mi wypłaci wszystko, co zechcę! — Kowalec oczywiście nie wspomniał o niedawnej rozmowie z baronem. — Ale i tobie dopomogę. Na ich zasadzie uzyskasz wolność Kiry... — dodał, niewiadomo czy szczerze, czy też chcąc do najszybszego zwrotu dokumentów zachęcić Turskiego. — Nie myślę oszczędzać Trauba.
— Jakto, wolność Kiry? — mimowolnie wyrwało się Turskiemu. — Przecież twoja żona niedawno twierdziła, że Kira dąży do małżeństwa z fałszywym Traubem?
Kowalec począł się cicho śmiać.
— Bo ją tak nauczyłem! — odparł. — Inaczej nie byłbyś tu przyjechał! Mogę cię zapewnić, że twoja Kira z całego serca nienawidzi Trauba. Omotał on jej dziadka lichwiarskiemi interesami, a ją trzyma groźbą wyrzucenia go na bruk. Pojąłeś? Jeśli Kira wyszła za ciebie zamąż, to tylko dlatego, że myślała, iż przy twej nieświadomej pomocy, uda się wykraść groźne weksle i obligi. I zdaje się, ostatecznie wpadła. Bo tej pamiętnej nocy, kiedyś mnie widział pod oknami Trauba, zastawiał na nią pułapkę...
— Rozumiem! — wykrzyknął gwałtownie. — Wszystko, rozumiem...
Teraz cała sprawa stawała się jasna. I teczka z aktami księcia Ostrogskiego i zabranie klucza od szafy przez Kirę. O jakże był niedomyślny! Ten stary łotr Traub urządził zasadzkę, a ona nie mając wyjścia, musiała na wszelkie jego warunki się zgodzić! A przed kilku jeszcze godzinami kłamał, że nie szantażuje Kiry!
Turski odetchnął z ulgą. Wielki ciężar spadł mu z serca. Ale, właśnie dlatego postanowił w żadnym wypadku nie oddawać papierów Kowalcowi.
— Widzisz więc, — ten mówił dalej — że możemy nasze interesy pogodzić znakomicie! Dawno należało to uczynić! Od roku blisko śledziłem cię. Nie bądź frajerem! Możemy zarobić. Gdybyś mnie słuchał, nie wpadłbyś tak głupio w historję z Kirą! No, przekonałeś się? Będziemy działali wspólnie?
Mówiąc to, Kowalec wyciągnął do Turskiego rękę. Może i postępował szczerze. Chodziło mu o dwie rzeczy: przedewszystkiem o jaknajszybsze wydobycie papierów, a nie był pewny, czy Turski ma je przy sobie i o jeszcze szybsze wydobycie pieniędzy z Trauba. Że Turski zkolei będzie później prześladował barona, interesowało go mało, a obietnica „zlikwidowania“ była dana na wypadek jakiegoś niezrozumiałego uporu Turskiego. Sądził jednak, że go przekona i że bez tego się obejdzie.
— No, dawaj łapę na zgodę...
Turski nie uścisnął wyciągniętej dłoni.
— Mój drogi — rzekł poważnie — myśmy dla siebie nie towarzysze i nie będziemy działali wspólnie. Rób sobie z Traubem co ci się podoba, zabierz mu nawet cały majątek! Nic mnie to nie obchodzi! Ale papierów nie dostaniesz!
Twarz Kowalca stopniowo czerwieniała.
— Dlaczego?
— Nie mam zamiaru służenia ci pomocą w szantażach. Napewno Lipko nie doręczył mi papierów w tym celu! Dawaj sobie radę sam!
— Odmawiasz?
— Stanowczo!
Kowalec zbliżał się teraz powoli do Turskiego. Twarz nabierała zbójeckiego wyrazu, a ślepia świeciły dziko. Znać było, że resztką woli powstrzymuje ogarniającą go pasję.
— Więc nie dasz?
— Nie!
— Pożałujesz!
— Przestań nudzić! Nie mam tych papierów nawet przy sobie! Ukryłem je w bezpiecznem miejscu! — umyślnie kłamał, choć jego ręka biegła machinalnie do bocznej kieszeni marynarki.
— Łżesz!
Turski zkolei poczerwieniał. I on miał tej sceny dość.
— Nie zawracaj mi głowy i nie zagradzaj drogi! Idę do domu! Chyba nie masz ochoty, żeby rozmowa między nami skończyła się głośnym skandalem i zjawiła się policja?
W rzeczy samej, kiedy Turski skierował się do wyjścia, Kowalec stanął w drzwiach z wyraźnym zamiarem przeszkodzenia w odejściu.
— Chcesz policji? — warknął. — Obejdzie się bez policji!
— To odsuń się! — wykrzyknął Turski i wykonał ruch, jakgdyby chciał go odepchnąć. Ale w tejże chwili Kowalec, przyczajony niczem dzikie zwierzę, rzucił się naprzód, a jego pięść z całej siły uderzyła w twarz Turskiego. Napad ten był na tyle niespodziewany, że nie zdążył nawet się zasłonić.
Cios był mocny i celny, lecz nie zwalił go z nóg. Oszołomiony jeszcze usiłował się bronić. Ale Kowalec, zaprawiony oddawna w różnych łobuzerskich bitwach, szybko się z nim uporał.
Pochylił się i palnął go zdradzieckim „bykiem“ — czyli zadał mu podstępnie głową cios w piersi, mogący obezwładnić najsilniejszego.
— Ach! — jęknął Turski, osuwając się na podłogę. Przed jego oczami zawirowały czarne i żółte koła, stracił przytomność.
— Masz, czegoś chciał! — syknął Kowalec i przypadł do leżącego.
Nie długo szukał upragnionego łupu. Rychło wyciągnął spory portfel, a z niego czarny notes w ceratowej oprawie i drogocenne fotografje.
— Te same! — szepnął z triumfem — A ja już byłem w strachu, że ten dureń naprawdę dokumenty pozostawił w domu!
Teraz podniósł się, otrzepał spodnie z kurzu i z pogardą spojrzał na nieprzytomnego przeciwnika.
— Masz, czegoś chciał! — powtórzył, a jego twarz wykrzywił zły i okrutny uśmiech.
W tejże chwili, znów w głębi domu, dobiegł straszliwy, budzący grozę ryk.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.