Złotowłosy sfinks/Rozdział XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Złotowłosy sfinks
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści“
Data wyd. 1933
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XI.
NOTES ZEGARMISTRZA LIPKI.

Była już szósta nad ranem, gdy Turski powrócił do domu. Ale mimo dramatycznych przejść, jakie przeżył tej nocy — nie zamierzał zasnąć. I straszliwa scena z Kirą i Traubem i niezwykła przygoda ze starym zegarmistrzem oraz jego nagła śmierć, nie zmogły go na tyle, by nie miał natychmiast zadowolnić swej ciekawości.
Toć w bocznej kieszeni, prócz kilkunastu tysięcy, wetkniętych prawie siłą przez Lipkę, znajdował się kajecik, w czarnej tekturowej oprawie, odsłaniający tajemnice Trauba.
Tak Trauba!
To też ledwie się znalazł w swem smutnem i opuszczonem mieszkaniu i rzucił palto na jakieś krzesło — podsunąwszy duży fotel do okna — przez szyby sączyło się mdłe światło mokrego i szarego poranka — począł oglądać kajecik. Kajecik musiał liczyć lat sporo. Świadczyły o tem kartki pożółkłe i daty. Składał się z kilkunastu stron i stanowił niby rodzaj pamiętnika. Gdzieniegdzie pozacierano oddzielne słowa i zdania — może nazwiska — ale całość dawała się łatwo odczytać.
Powoli zapoznawał się z treścią.
Stało tam:
Sierpień 1894 r.
Wrzesień 1896 — tu nakreślony był duży krzyż.
Październik 1900 — uwaga: rozbite zostało moje życie.
Styczeń 1918 — Powrót do kraju. Szukam go daremnie i myślę, jak zemścić się. Wiem, że obecnie przybrał nazwisko Trauba.
Dalej szła spowiedź i objaśnienie tych dat.
„Jeśli to piszę — rozpoczynały się wyznania — to dlatego, żeby, ten, który te notatki po mnie odziedziczy, wiedział, jak ma postąpić. Sądzę jednak, że poprzednio dam mu należyte ustne wyjaśnienia, a człowiekiem, który znajdzie się w posiadaniu tego notesiku, może być tylko wróg Trauba.
Więc czytaj uważnie. Zacznę wszystko od początku, aby cała rzecz stała się jasna.
W 1894 wyruszyliśmy we trzech — Antek Góral, Józef Karolak i ja, Lipko — na poszukiwanie majątku do Ameryki. Zaznaczam, że Antkiem Góralem, nie był nikt inny, tylko obecny „baron“ Traub.
Ale...
Zgrana to była ta nasza trójka i przyjaźniliśmy się od dzieci. Byłem najstarszy. Miałem lat blisko trzydzieści. Antek i Józek po dwadzieścia kilka. Wszystkim się wtedy w Polsce wydawało, że wystarczy pojechać na kilka lat do Ameryki, a powróci człowiek z nabitemi złotem kieszeniami do kraju. Trochę mieliśmy swojej gotówki — no i wiele wiary w siebie, wiele zapału. A taka, zdawało się wiązała nas nić nierozerwalna, że dla tem silniejszego jej podkreślenia, przed samym wyjazdem, pod moim kierownictwem, bo byłem zegarmistrzem, wykonano trzy zegarki, z któremi nigdy nie mieliśmy się rozstać. Na tych zegarkach, złotych, emaljowanych, kosztownych, znajdował się napis:
W samo południe i o każdej porze
Ręka braterska stale dopomoże.
— Ach, więc to oznaczał napis — przypomniał sobie Turski zegarek, leżący na nocnym stoliku chorego. — Rozumiem! Czytajmy dalej...
— Pojechaliśmy — brzmiało opowiadanie — ale rychło rzeczywistość zadała kłam naszym marzeniom. W Ameryce złoto nie leżało na ulicy, a najskromniejsze choćby utrzymanie trzeba było zdobywać bardzo ciężką pracą. O ile wogóle, pracę dostać można było.
Z początku nie przejmowaliśmy się tem zbytnio. Kapitaliki przywiezione przez każdego z nas, odganiały chwilowo niedostatek. Lecz miesiące szły za miesiącami, a fundusze topniały. Próbowaliśmy się chwycić jakichś drobniejszych interesów handlowych, ale jak to z cudzoziemcami bywa, zostaliśmy przez miejscowych wydrwigroszów oszukani haniebnie. Bieda zajrzała w oczy. Czegośmy nie robili, byle przetrzymać i nie umrzeć z głodu. Ja pracowałem jako pucybut, Góral zmywał talerze, Karolak najsilniejszy zarabiał, jako tragarz. Wreszcie po walnej naradzie doszliśmy do przekonania, że nic nie zbudujemy w Nowym Jorku. Pozostała jeszcze jedna szansa. Dostać się do kopalni złota w Alasce i tam raz jeszcze spróbować szczęścia. Zdecydowaliśmy się na to. Na pół piechotą, na pół pociągami, dotarliśmy do Alaski, ówczesnego Eldorado, gdzie przy szczęściu, w ciągu paru miesięcy, zdobywało się miljony. — Ponieważ nie mieliśmy dość pieniędzy, aby kupić własną działkę, zgodziliśmy się za zwykłych robotników.
O tam, to była praca, ale zarabiało się dobrze. Pracowało się w zimie podczas takich mrozów, że skóra pękała z zimna, a w lecie żar spalał na popiół człowieka.
Wreszcie nazbieraliśmy tyle, że starczyło po dwóch latach na własną parcelę. Kupiliśmy ją i zdawało się, że już szczęście pochwyciliśmy za skrzydła. Toć nie było trapera, nie było awanturnika, któryby dochrapawszy się do parceli, stamtąd nie wyciągnął tysięcy.
Ale, prześladował nas pech. Czy umyślnie taką działkę nam dano, czy też był to zbieg okoliczności, lecz po kilku miesiącach wytężonych wysiłków, wydobyliśmy złotego piasku, zaledwie... za kilkadziesiąt dolarów... A potem poszło jeszcze gorzej... Nic...
Byliśmy zrozpaczeni, chodziliśmy jak błędni... A w tej biedzie i w tym głodzie zmieniały się nasze charaktery. O, bo bieda i głód nie uszlachetnia nikogo. Te bzdury o szlachetnych ludziach, stających się wśród nędzy i cierpień jeszcze lepszymi, są dobre tylko w powieści. Bieda i niepowodzenia robią ludzi rozgoryczonymi, nienawidzącymi wszystkich, gotowymi do każdego czynu.
Chodziliśmy niczem wynędzniałe wilki, z pasją spoglądając jeden na drugiego, o byle co gotowi skoczyć sobie do gardła i jak to bywa w takich wypadkach, gotowi obwiniać się wzajemnie.
Co dalej? Nasuwało się groźne pytanie, na które brakło odpowiedzi.
Raptem uśmiechnął się los. Stało się to w następujący sposób:
W pobliżu nas miał parcelę wysoki, tęgi, dobroduszny Niemiec, któremu znacznie lepiej powiodło się od nas. Wydobył on sporo złota w ciągu ostatnich dwóch lat i w pasie, który stale nosił na sobie, miał odłożone kilkadziesiąt tysięcy dolarów. Nazywał się Oskar von Traub...
— Oskar von Traub? — powtórzył głośno zdziwiony Turski, odrywając wzrok od kajetu. — Przecież...
— Nazywał się Oskar von Traub — czytał podwójnie zaintrygowany — i pochodził z bardzo dobrej, ale zubożałej rodziny. Na świecie był, jak palec sam i przyjechał szukać fortuny do Alaski. Gdy złapał te kilkadziesiąt tysięcy, miał zupełnie dość i uważał że zamieniwszy to na marki, posiądzie w Niemczech wcale niezły mająteczek. To też marzenie jego stanowił powrót do kraju. Ale zima panowała w pełni, a żaden większy transport nie zamierzał wyruszyć z kopalń w więcej cywilizowane strony.
— Chłopcy! — rzekł pewnego razu do nas. — Tak przypatruję się waszym wysiłkom i myślę, że nic z nich nie wyjdzie. Tu zmarniejecie! A szkoda was! Bo na ludziach się znam i mam wrażenie, żeście porządni i pracowici! Jabym wam coś zaproponował.
Milczeliśmy zaciekawieni.
— Ja tu — ciągnął dalej — trochę zarobiłem i tego piekła mam dość! Chcę wracać! Ale przez te pustkowia samemu wędrować nie sposób! Rozedrą wilki, lub ludzie, gdy poczują, że trochę złota trzęsie się w pasie, bandyci, postokroć gorsi od wilków. Otóż, jak myślicie?... Gdybyśmy tak razem wyruszyli do najbliższego portowego miasta? Za tę eskortę wam zapłacę, albo jeśli wolicie, na mój koszt odwiozę do kraju!
Spojrzeliśmy po sobie — tu, naprawdę nie mieliśmy nic do roboty — i zgodziliśmy się chętnie.
Do najbliższego miasta, — Ameryka nie była wtedy tak rozbudowana, jak obecnie — było najmniej tydzień drogi. To też, załadowawszy nasz bagaż na sanki, ciągnione przez psy i zaopatrzeni w dobre karabiny, rychło ruszyliśmy naprzód.
Nigdy nie zapomnę tych olbrzymich, śniegiem zasypanych przestrzeni, przez które przychodziło nam brnąć. Wydawało się, że jesteśmy całkowicie zagubieni na świecie. Nie docierał tam żaden odgłos, prócz złowróżbnego wycia wilków. Parę razy musieliśmy nawet staczać z niemi całe bitwy. A jeszcze gorzej było wśród lasów. Bo wciąż wydawało nam się, że wśród gęstych drzew kryje się jakaś zasadzka i zbóje, polujący na podróżnych, powracających ze złotem, wyskoczą stamtąd znienacka.
To też, przeważnie nocowaliśmy w otwartem polu, a nocleg odbywał się w następujący sposób: przy ognisku rozbijaliśmy dwa namioty. W jednym z nich spał Traub wraz ze swojemi bagażami, w drugim my kolejno, gdyż stale jeden z nas pełnił wartę, na zmianę.
Niby, szło wszystko jak najlepiej. Tymczasem pewne rzeczy poczęły mnie zastanawiać. Zarówno Antek Góral, jak i Józek Karolak, jakby odsuwali się odemnie. Na mój widok przerywali prowadzoną rozmowę, zamieniając jakieś porozumiewawcze spojrzenia i często rozmawiali szeptem, jakby mając przedemną tajemnicę. Nie pojmowałem, skąd nastąpiła ta zmiana postępowania. Starałem się wypytać parokrotnie, zbywali mnie, jak się zbywa niepotrzebnego i natrętnego intruza. O, czemużem wcześniej nie pojął co się święci i nie przeszkodził temu!
Wtem bomba pękła! Stało się najstraszniejsze. Działo się to akurat w nocy piątego dnia podróży. Ja pierwszy pełniłem wartę, po mnie miał objąć „służbę“ Antek, a później Józek. Przyznaję się, że byłem tego dnia dziwnie znużony, a gdy skończyłem swój dwugodzinny obchód dokoła namiotu, runąłem na skórę niedźwiedzią, jak długi, zakrywszy głowę kożuchem, spokojny, że straż nad wszystkiem oddałem pieczy towarzyszów.
Jak długo spałem, nie wiem. Zapewne 2 do 3 godzin, gdy w tem obudził mnie jakiś krzyk i potrząsanie za ramię. Stali nademną pochyleni Antek i Józek.
— Co się stało? — zapytałem, zdziwiony.
Byli wyraźnie zmieszani i nie patrzyli mi prosto w oczy.
— Niemiec nagle umarł! — wymówił Józek zduszonym głosem. — Chodź! Pomożesz nam pochować go!
— Umarł? — zawołałem. — Przecież przed kilku godzinami czuł się jak najzdrowszy.
Pobiegłem do sąsiedniego namiotu. Na posłaniu ze skór nieruchomo leżał Traub, z zastygłym wyrazem przerażenia w oczach. W kącie namiotu psy wyły cicho. Pochwyciłem go za rękę. Była zimna i sztywna. Ale, uderzyła mnie dziwna, sina pręga, otaczająca szyję.
— Udusiliście go! — wykrzyknąłem, tknięty potwornem przeczuciem. — Udusiliście, aby zawładnąć przeklętem złotem!
Traub nie miał już na sobie drogocennego pasa. Spostrzegłem, iż pas ten otacza biodra Józka.
— Cóż — odparł mrukliwie — Niema potrzeby się zapierać! Dopomagaliśmy mu nieco do przeniesienia się na tamten świat. Po raz drugi dziesiątki tysięcy dolarów nie tak łatwo wpadną nam w ręce.
Zbrodniarze! — wyrwał się z mej piersi okrzyk oburzenia.
Tymczasem Antek powoli przemawiał:
— Nie bądź głupi i nie obrzucaj wymysłami! Co się stało, nie odstanie się! Wiedzieliśmy, żeś baba i dlatego nie wtajemniczaliśmy cię w nasz plan! Dość mamy tej biedy i głodu... Znów pracować, jak niewolnicy, by ledwie starczyło na obiad? Dziękuję... Zresztą i ty nie masz teraz wyboru...
— Jakto! — zaprotestowałem. — Ja mam być wspólnikiem tego morderstwa?
— Albo będziesz milczał, albo kula w łeb! — zabrzmiała twarda odpowiedź.
W ich wzroku przeczytałem, że nie była to czcza pogróżka. I ku hańbie mojej, stchórzyłem. Stchórzyłem przed lufą karabinu... Ciężko mi było rozstać się z życiem...
I odtąd rozpoczęła się katorga. Musiałem im pomóc w pochowaniu ofiary — sądzili, że w ten sposób mnie do siebie przywiążą. A później kazali pójść za sobą. O, bo jeśli mniemałem, że pozwolą mi odejść nawet bez grosza — części łupu nie przyjąłbym w żadnym wypadku — zawiodłem się srodze.
— Będziesz z nami póty, póki znajdujemy się w Ameryce! — oświadczył Józek. — A sam wiesz najlepiej, jaki los oczekuje zdrajców!
Pilnowali mnie poprostu, a ja znając Józka i Antka od dzieci, choć czułem do nich wstręt najgłębszy, wprost nie miałem siły, by łotrów oskarżyć na pierwszym napotkanym policyjnym posterunku.
Liczyli na to, pewni bezkarności. Bo, żeby ktoś zechciał dopytywać się lub badać, co się stało z zamordowanym Traubem, było wykluczone. W śniegach Alaski ginie tyle ludzi i nie zapyta o nich nikt, jeśli nie mają krewnych, lub znajomych. A Traub był samotny, niczem palec.
— Wiemy, co robimy! — zdawały się mówić ich twarze. — Jeśli przebędziesz z nami pewien czas, żaden sędzia nie uwierzy, żeś nie był uczestnikiem zbrodni!
Za zrabowane pieniądze wydzierżawili fermę, daleko od Alaski, na południu, na drugim końcu Ameryki i rozpoczęli handel bydłem. Szło im świetnie, a pieniądze zdawało się same płynęły do kieszeni. Ja, nie wtrącałem się do ich interesów. Zapowiedziałem odrazu, że nie przyjmę ani grosza z łupu splamionego życiem ludzkiem i że choć siły nie mam ich zdradzić, raz na zawsze zerwane pomiędzy nami zostały jakiekolwiek serdeczniejsze stosunki.
Pracowałem w fermie, nie widując ich prawie i odkładałem mały kapitalik, który pozwoliłby mi powrócić do kraju. Dawno byłbym może od moich towarzyszy uciekł, gdyby nie zaszła nowa przeszkoda.
Tu następuje najboleśniejszy moment moich wspomnień i wnet ten, który ten pamiętnik czyta, zrozumie dlaczego tak nienawidzę Antka...
W sąsiedniej fermie zamieszkiwała cudna dziewczyna, córka polskiego wychodźcy. Była piękna, jak marzenie, a dobra, niczem anioł. Jej ojciec, który zawędrował tu z Litwy, dorobił się małego majątku i marzył, żeby zlikwidować wszystko i powrócić do kraju.
Tam, często zacząłem bywać, a co dalej nastąpiło łatwo domyśleć się można. Zakochałem się niby smarkacz, była to moja pierwsza i gorąca miłość. Wprost oczu nie spuszczałem ze ślicznej dziewczyny, łaziłem za nią, niczem pokorny pies, zaniedbywałem nawet gospodarstwo w naszej fermie.
I ona zdawało się patrzyła na mnie łaskawie. Choć nie śmiałem jej wyznać mojej miłości, moje zachowanie było tak bijące w oczy, że każdy mógł pojąć, jakie mną kierowały względy. Zwrócił na to uwagę jej ojciec i kiedyś po wieczerzy, wśród gorącej i pełnej woni kwiatów egzotycznych nocy, gdy niebo iskrzyło się miljardami gwiazd, a cała ziemia, rzekłbyś śpiewała hymn weselny, pierwszy rozpoczął rozmowę. Jął mnie wypytywać, kim jestem, czemu zawędrowałem do Ameryki, co dalej zamierzam.
Odparłem mu w miarę możności szczerze, że największem mojem marzeniem jest powrócić do kraju. Że zależę od moich przyjaciół, lecz jeśli uzbieram odpowiedni kapitalik, natychmiast pojadę do Polski i tam założę zegarmistrzowski sklep, bo w Ameryce czuję się nieswojo.
— Cieszy mnie to bardzo — odrzekł, dając dość wyraźnie do zrozumienia, że nic nie stoi na przeszkodzie konkurom — bo i ja pragnąłbym wraz z córką powrócić do kraju! Wcale nie mam ochoty, by pozostała tu nawet, gdyby miała wyjść zamąż za Polaka!
Ośmielony, począłem jeszcze częściej bywać, uważając się prawie za narzeczonego. Byłbym napewno nim został i wszystko przemawiało za tem, gdyby czart, a właściwie Antek, nie stanął na mej drodze.
Pewnego razu, gdy powracaliśmy z długiego spaceru, on konno przejeżdżał tą drogą. Zobaczywszy nas, skierował się w tę stronę, a ujrzawszy kobietę, zeskoczył z konia i prędko się przedstawił. Nie zapomnę nigdy uczucia bólu, jakiego doznałem, widząc, jak skrzyżowały się ich spojrzenia. Oczy Antka zaświeciły jak oczy drapieżnego ptaka. Policzki panny stały się purpurowe. O! przyznać należy, przystojnym chłopakiem był Antek... Daleko przystojniejszy odemnie, prosty jak świeca, a nie pochylony, niski i nieśmiały...
Pożegnaliśmy się szybko, a wieczorem, kiedy powróciłem do naszej fermy, Antek zaczepił mnie niespodziewanie. Bodaj, poraz pierwszy, gadaliśmy szczerzej od śmierci Trauba.
— Śliczna dziewczyna! — rzekł. — Emigrantka! Polka! Gdzieś ty ją wykopał? W sąsiedniej fermie? Powinszować! Tylko...
— Tylko?... — powtórzyłem mimowoli.
— Czyś ty dla niej nie za wielki fajtłapa? Bo dziewczyna wygląda na bardzo samodzielną i energiczną?
W rzeczy samej, panna jeździła konno, jak cowboy, strzelała jak traper, a gospodarstwo prowadziła po męsku. To podobało mi się w niej najwięcej.
— Fajtłapa? — powtórzyłem gniewnie. — Czy dlatego, że nie oskarżyłem was dotychczas przed władzami o zbrodnię? Masz rację! Za słabą mam wolę! Lituję się nad towarzyszami lat dziecinnych i nie mam ochoty, aby zapoznali się z katem!
Zaczerwienił się, zagryzł wargi i zamilkł.
Odtąd, zdawało się, że nic się nie zmieniło. Góral, przy mnie raz tylko był z wizytą w sąsiedniej fermie i niby zapomniał o pannie. Chociaż po wzroku, jakim się wówczas pożerali, powinienem był się domyśleć wszystkiego. Tylko panna, jakby ochłodła względem mnie. Zauważyłem, że ile razy spodziewała się, że mogą mi się wymknąć na jakieś wyznania, unikała ich starannie. Tak upłynęło kilka miesięcy — i nareszcie mniemałem, nastąpiła chwila wybawienia. Bo Góral z Karolakiem oznajmili mi, że dzierżawa naszej fermy się kończy i że oni nie zamierzają jej nadal odnawiać. Przeciwnie, zarobili tyle pieniędzy, że powrócą do kraju. Ja zaś, jeśli chcę, mogę z nimi wracać, a w przeciwnym razie wypłacą mi pewną sumę pieniężną.
Za pieniądze podziękowałem stanowczo. Natomiast rozwiązanie tej przymusowej „spółki“ napełniło mnie radością. Miałem odłożonych kilka tysięcy dolarów, uczciwie zarobionych w fermie i to wystarczało mi najzupełniej. Gdyby zaś wyjechali, mógłbym swoje projekty małżeńskie doprowadzić do skutku i stać się nowym człowiekiem.
Góral i Karolak, napotkawszy się na mój upór, nie nalegali więcej. W przeciągu kilku dni zlikwidowaliśmy interesy fermy i rozstaliśmy się, po dość zimnem pożegnaniu. Och! pamiętam, jak czułem się szczęśliwy, w tej nocy — gdy pozostałem sam, sądząc, że żaden z towarzyszy nie stanie na mej drodze.
Nazajutrz z samego rana pospieszyłem do sąsiadów. Chciałem sytuację wyjaśnić ostatecznie. Niestety...
Moja ukochana uciekła!
Tak! Uciekła z Antkiem Góralem, uciekła, pokryjomu przed ojcem, zakochawszy się w Antku na życie i śmierć.
Uciekła na poniżenie własne i pohańbienie. Nigdy jej nie poślubił, a gdy urodziło się dziecko, porzucił. Nazwisko jej brzmiało Marja Pawlikówna, a w kieszonce, w tym notesie, odnajdziesz fotografję.
— Boże! — krzyknął Turski nieswoim głosem i gorączkowo jął badać notatnik. W końcu ceratowego kajeciku znajdowała się spora kieszonka, zapinana na zatrzask. Szybko otworzył. Wypadło z kieszonki kilka pożółkłych fotografij oraz jakieś złożone we czworo papiery. Pochwycił do ręki wyblakły wizerunek przedstawiający młodą, przystojną kobietę. Wpatrywał się weń rozszerzonemi z podniecenia oczami.
— Mamo... mamo — wybełkotał. — Czyż to możliwe... Marja Pawlikówna...
Teraz poczynały mu się stawać jasne rozmaite wypadki z jego lat dziecinnych, które dotychczas wydawały mu się niezrozumiałe. Pojął istotę nieporozumień pomiędzy rodzicami i stałe przygnębienie matki oraz wykrzykniki, które często dochodziły z ich sypialni.
— Chyba dozgonną winnaś mi wdzięczność, że poślubiłem cię z bękartem i dałem mu nazwisko!
Rodzice zmarli młodo i nigdy ich tajemnicy nie zgłębił. Ten notesik, dopiero, otrzymany przypadkowo, odsłaniał nieznane strony życia! Jest więc synem Trauba, a raczej Górala? A ten, którego dotychczas uważał za ojca, i który dał mu nazwisko, ratował matkę jeno od hańby?
Wydało mu się przez chwilę, że pokój wiruje wraz z nim dokoła.
Gorączkowo pochwycił notes z powrotem.
— Co dalej z nieszczęsną Marją się stało — pisał Lipko — nie wiem! W Polsce porzucił ją Góral, a jej ojciec nic słyszeć o niej nie chciał. Podobno, w kilka lat później wyszła zamąż za jakiegoś urzędnika, który się w niej zakochał. Nie mogłem jednak ustalić jego nazwiska — i poszukiwałem jej daremnie... Oto dlaczego nienawidzę Górala... Złamał mi życie... Zbrukał to, co miałem najdroższego i najświętszego na świecie.
Reszta moich dziejów jest krótka.
Jak oszalały chodziłem po stracie Marji blisko miesiąc, nie mogąc sobie znaleźć miejsca. Pocieszałem, jak mogłem biedaka ojca, sam potrzebując największej pociechy. Osiwiał w przeciągu jednej nocy — i przeklął córkę. A gdy doszła do niego wieść, że ten łotr ją porzucił — nawet pomóc jej nie mógł, — gdyż zmarł na udar serca.
Ja w Ameryce solidną pracą dorobiłem się majątku. Chciałem wrócić wcześniej do kraju, ale przeszkodziła temu wielka wojna. Dopiero, gdy powrót stał się możliwy, przybyłem. W jakim celu? Powodowała mną jedna myśl — zemsta nad Góralem.
Za krzywdy Marji i moje...
Zdołałem ustalić, że przebywa on w Polsce, a swoją bezczelność posunął do tego stopnia, że podaje się za Trauba. Barona Trauba — tego samego, którego ongiś zamordował. Oczywiście, brzmiało to lepiej, z dodatkiem baronowskiego tytułu, niż demokratyczne nazwisko Górala. Dowiedziałem się również, iż wielokrotnie pomnożył wywiezione z Ameryki pieniądze, oczywiście w swoisty sposób.
Kto raz pójdzie nieuczciwą drogą, nie tak prędko z niej zejdzie. Powiększył więc swój majątek nieczystemi interesami w czasie wojny, bodaj nawet zajmował się szmuglem i szpiegostwem, a obecnie nie pogardza i lichwą. Daremnie starałem się odszukać Marję. Trafiłem tylko na jej ślad w jakimś hoteliku, w którym zamieszkiwała. Podobno wyszła zamąż, za urzędnika na prowincji i dawno umarła.
A dziecko?...
Żyłem więc zemstą i dla zemsty jedynie. Nie cieszył mnie nawet wzrastający mój majątek — bo jak zwykle bywa, gdy ktoś nie dba o pieniądze, same przychodzą do niego.
Zemścić się, lecz jak?
Zadenuncjować rzekomego Trauba, a właściwie Górala? Donieść władzom, że korzysta z papierów zamordowanego przez siebie człowieka? Donieść o innych jego nieczystych sprawkach?
Bezwątpienia, wywarłoby to natychmiastowy skutek i fałszywy „baron“ osiadłby w więzieniu. Cóż z tego? Wraz z nim i jabym tam się znalazł. Któżby wierzył, że nie brałem udziału w zbrodni, skoro tyle lat milczałem? Żyłem z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień, z miesiąca na miesiąc, trawiony myślą o zemście. Tak płynęły lata, a ja nie robiłem nic. Przeklinałem własne tchórzostwo, przeklęty brak woli, słabość charakteru. Ileż razy szedłem z nieodwołalnem postanowieniem do najbliższego komisarjatu, by dotarłszy tam, co rychlej, zlany potem, powrócić. A moja choroba serca posuwała się wciąż nieubłaganie naprzód...
Czy zdążę się zemścić? Sam tego już nie wiem! Wcześniej, zapewne, umrę! Ten, dopiero, kto po mnie odziedziczy te papiery, na większą może zdobędzie się odwagę... Czy będzie, jednak, jak ja, nienawidził Trauba?
Teraz znów błysnęła mi iskierka nadziei. Słaba, gdyż tym ludziom nie wierzę. A nuż łudzą, lub pragną mnie użyć za narzędzie, chcąc wycisnąć z fałszywego Trauba, znaczniejszą pieniężną sumę? Bo, właściwie o to tylko im chodzi, ja nie pragnę jego pieniędzy...
Bowiem, niedawno, zgłosił się ktoś do mnie w imieniu Karolaka, tego trzeciego mojego towarzysza. Oberwus, o niepewnym wyglądzie. Czemu nie on sam, nie wiem.
Opowiadał, że rzekomy Traub — naprawdę Antek Góral — oszukał podle Karolaka, okradł i bez grosza pozostawił na bruku. Stało się to jeszcze w Ameryce.
Góral, który przechowywał ich wspólne pieniądze, uciekł z niemi pewnego dnia, nie troszcząc się zupełnie o przyjaciela. Było tego, na obecne czasy około pół miljona... Nie osiągnął tedy, Karolak żadnego pożytku ze swej zbrodni, i nie zdobył nic, prócz obciążonego morderstwem sumienia. Długo, tłukł się w ostatniej nędzy, po różnych miastach, nie śmiąc nawet, ze względu na ostatnie nasze przejścia zwrócić się do mnie.
Jak sobie radę dawał, nie opowiedział wysłannik, lecz po różnych przygodach znalazł się w Warszawie. I on pragnie się mścić...
Tylko? Nie mam pojęcia! Toć, demaskując fałszywego Trauba, oskarży i siebie?
Choć wszystko to wydawało mi się podejrzane i odrazu przyszło mi na myśl, że może mu jeno idzie o wyszantażowanie znacznego okupu z rzekomego Trauba, odparłem, że chętnie będę z nim współdziałał.
Ale... Poco tajemniczość, to nasyłanie nieznajomych mi ludzi?
Powtórnie przysyłał do mnie Karolak swojego człowieka, a na znak dał mu nawet ów pamiętny zegarek, widocznie w tym celu, bym nabrał zaufania. Ten twierdził, że czas kary Trauba jest bliski i że postanowili działać. Że Traub kocha się beznadziejnie w jakiejś hrabiance i że przez nią najboleśniej go uderzą. Powiedział, wreszcie, bym się trzymał w pogotowiu, bo będę potrzebny. Znów nic nie rozumiem a działo to się trzy dni temu.
Czy dożyję zemsty, wątpię w dalszym ciągu. Z sercem coraz gorzej... Dlatego postanowiłem opisać tę historję w starym notesie, który kupiłem jeszcze w Ameryce i w którym przechowuję różne dokumenty. W kieszonce, prócz fotografji Marji, znajduje się fotografja Górala, oraz fotografja Trauba. Prócz tego, jego metryka urodzenia. Wykradłem je pocichu Góralowi, aby się przed nim zabezpieczyć. Ty, który będziesz tę spowiedź czytał, wiesz teraz wszystko...
Tu urywał się rękopis...
Turski pochwycił gorączkowo, dwie wspomniane fotografje. Jedna z nich przedstawiała tęgiego mężczyznę, w stroju myśliwskim — prawdziwego Oskara von Trauba, druga zaś wysokiego, szczupłego, młodego człowieka. Jakkolwiek, zachodziła, oczywiście olbrzymia różnica lat, łatwo rozpoznał swego dawnego zwierzchnika. Obie fotografje nosiły ślady urzędowych pieczęci i wyrwane zostały z oficjalnych dokumentów. Na pierwszej widniał w języku niemieckim podpis, że przedstawia ona barona Oskara von Trauba, na drugiej rosyjski napis, stwierdzał, że jest to podobizna Antoniego Górala.
Dowody te były wprost druzgocące. Aby zaś nie zachodziła najlżejsza wątpliwość, dołączony do nich akt urodzenia prawdziwego Trauba stwierdzał, że ten przyszedł na świat w Monachjum w 1856 roku, czyli był o lat 28 starszy od fałszywego Trauba.
Turski włożył z powrotem fotografje i dokumenty do kieszonki notesika i zamyślił się głęboko.
Dowiedział się o straszliwej tragedji Lipki, która tak blisko stykała się z jego tragedją. Dowiedział się, kim był rzekomy Traub i jakie go z nim łączyły więzy. Ojciec? O, jak wstrętnie i ohydnie brzmiało w tym wypadku to miano! Nie ojciec, a zbrodniarz, który złamawszy życie jego matki, teraz sięgnął po to, co miał najdroższego — po Kirę!
Och, jak ucieszyłby się stary zegarmistrz! Jeśli chciał wynaleźć człowieka gotowego do zemsty, nie mógł uczynić lepszego wyboru. A swą spuściznę, dokumenty i notatnik, powierzył w ręce syna właśnie swej ukochanej Marji!
Odpłaci się teraz fałszywemu Traubowi i za siebie i za matkę. Za łzy jej przelane, gdy w małej zapadłej dziurze, przy boku nudnego, małego urzędniczka, ledwie śmiała pieścić swego synka, wciąż słysząc, że jest on owocem grzechu... Za przedwczesną śmierć, spowodowaną ciągłemi awanturami i przypomnieniami, że jej dziecko, z łaski, nosi obce nazwisko...
Za matkę, za siebie... Za Kirę...
Tylko Kira? Jaką Kira odgrywa w tem rolę? Mimo jej oschłego tonu, mimo ostrej i niegrzecznej odpowiedzi na jego zapytanie, czy Traub niewymusił na niej zgody — zrodziło się w jego duszy przekonanie, że poprzednie podejrzenia są słuszne. Traub trzyma ją czemś w swych szponach, a jego obowiązkiem jest Kirę ocalić!
Och, gdybyż zechciała być z nim szczera! O ile łatwiej poszłaby walka. Ale, on i tak da sobie radę!
Spojrzał na ścienny zegar. Minęła ósma. Dwie godziny blisko upłynęły na odcyfrowaniu notatek.
Do Kiry chyba telefonować za wcześnie? A przecież, musi ją zawiadomić o wszystkiem!
Należy poczekać parę godzin.
Teraz dopiero poczuł, że jest znużony i że wyczerpały go wypadki ubiegłej nocy. Na jednego człowieka tyle przeżyć, było za wiele. Scena z Kirą, śmierć Lipki, niezwykły notatnik.
W ubraniu rzucił się na łóżko i zasnął kamiennym snem. Gdy się obudził już było po pierwszej.
Zbiegł na dół i wszedł do pierwszego po drodze sklepu. Pochwycił telefon i wymienił numer Ostrogskich. Niestety, rychło posłyszał odpowiedź:
— Panna hrabianka wyjechała z Warszawy i nie wiadomo kiedy powróci!
— Wyjechała? — powtórzył z rozczarowaniem — Więc nie zdołam cię ocalić! O czemuś ty zawsze takim sfinksem, ty niedobra, zagadkowa Kiro! Krysiu raczej, bo dla mnie pozostaniesz Krysią!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.