Złotowłosa czarownica z Glarus/Rozdział XXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Leo Belmont
Tytuł Złotowłosa czarownica z Glarus
Podtytuł Powieść
Wydawca Powszechna Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1932
Druk Zakł. Druk. F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ XXVI.
Zmarnowany wysiłek.

Zatem w łonie gminy ewangelickiej ukonstytuował się Najwyższy Sąd doraźny w zwiększonym komplecie gwoli niezwykłości zbrodni z 33 członków, w składzie mieszanym — z duchownych, urzędników i obywateli miejscowych, o wyraźnie demokratycznym charakterze, jak przystało republikańskiej z ducha Szwajcarji, albowiem w skład sądu wchodzili: piekarz, młynarz, cukiernik, rzeźnik, obok pastora Bleihanda, pasterza duchownych owieczek, i wielkiego handlarza bydła, posiadającego rogate i nierogate stada w imponującej liczbie kilkuset głów. Sąd ten, przypominający sądy szeffenów — t. j. łączący osoby urzędowe z wybrańcami gminy — stosował procedurę nader zawiłą, stapiającą odwieczne tradycje z powiewami nowego ducha, albowiem po części sądził podług akt piśmiennych, nie widząc zgoła oskarżonej, po części wyłaniał z siebie komisje, które przesłuchiwały wielokrotnie podsądną, poczem cały komplet starał się uzgodnić jej zeznania, oraz zeznania również komisyjnie przesłuchanych świadków.
Ulegając nowym prądom nie użył odrazu tortur, zadawalniając się kilkakrotnem osmaganiem czarownicy, którą w tym celu sprowadzony z miasta Wyl mistrz katowskiego rzemiosła Wolmar — potomek zubożałego, pozbawionego tytułu, rodu szlacheckiego — obnażał do cna z szat. Sędziowie duchowni gwoli wstydliwości asystowali przy tego rodzaju widowiskach w maskach, a raczej przywdziewali pozostałe w szatniach klasztornych dominikańskie kaptury z otworami dla oczu.
Anna z przerażeniem spoglądała na te twarze bez twarzy — w miarę ciosów, które pozostawiały krwawe pręgi na jej plecach, udach, ramionach i brzuchu, słabła widocznie i coraz skłonniejsza była pod wpływem bólu do ujawnienia tajemnic swego piekielnego rzemiosła. Mrok wokół sprawy wczarowania w żołądek dziecka gwoździ, drutów, igieł i szpilek, stopniowo się rozpraszał ku triumfowi sprawiedliwości. Jednakże Anna tak jawnie podupadła na siłach już po tych lekkich egzekucjach, iż w obawie, aby nie uciekła z ciała przed spełnieniem się wyroku, naskutek nalegań humanitarnego doktora Marti, została przeniesiona z wilgotnego lochu do celi na wieży.
Był w Glarus jeden człowiek, który doznawał tajnej zgrozy, myśląc o losie biednej Anny — stracił sen i apetyt i dręczył się wyrzutami sumienia. Był to aptekarz Engherc. Coś targnęło jego nerwami okrutnie od chwili, gdy sędzina Tschudi, ściskając mu ręce, oświadczyła w kształcie pochwały: „Pan był pierwszym, który otworzył nam oczy na to, że w postępowaniu Anny Göldi brała udział siła nieczysta. Chciał zaprotestować, ale uląkł się wchodzenia w spory na gruncie tak śliskim, albowiem poprzedniego dnia wyczytał był w miejscowej gazecie znamienny ustęp, inspirowany przez pastora Bleihanda, obok wiadomości z kantonów włoskich o uwięzieniu autorów bezbożnych pisemek. „Czas wielki, aby zabrano się do skrytych Wolterjanów, którzy tu nas szerzą zbrodnicze nowinki pod wpływem swego szatańskiego mistrza i demoralizują naszą zacną ludność. Jeszcze coś targnęło jego sumieniem: oto przypadkiem natrafił wieczorem na furgon, którym pod silną strażą przewożono Annę do hygieniczniejszego więzienia na wieży. Poznała go w blasku pochodni i wrzasnęła doń, nieludzkim głosem, błagając o pomoc: „Mordują mnie! biją! — pan przyrzekał żenić się ze mną, pan mnie całował... O, wyrwij mnie ze szponów tych tygrysów!... Mam rany na całem ciele!“.
Zakneblowano jej zaraz usta — popędzono konie. Aptekarz pozostał w mroku ulicy. Ale potem częstokroć przychodził pod wieżę i nasłuchiwał jęków więzionej, które podobne były do wycia wilków i, zwłaszcza w ciszy nocnej, rozchodziły się jawnie i daleko po okolicy. W tem humanitarnem więzieniu, w najwyższej kondygnacji, nieszczęśliwa przykuta była krótkiemi łańcuchami do środkowego żelaznego słupa — mogła ledwo dowlec się na czworakach do wąskich otworów i niewidzialna dla przechodniów, — których wabiła pod wieżę ciekawość, a odpędzała rychło zgroza, (albowiem pierzchali, żegnając się znakiem krzyża), — siliła się zaczerpnąć w płuca nieco powietrza. Nocą przed błędnemi jej oczyma migały przez owe szpary gwiazdy, na których szukała aniołów, coby przyszły jej z pomocą.
Najwyższą zagadkę dla sędziów stanowił udział w sprawie Steinmüllera. Albowiem coraz jawniejszem było, że prostaczkę Annę, którą prawdomówność wielu świadków przedstawiała, jako „uczciwą i dobrą dziewczynę“ — musiał ktoś mędrszy od niej sprowadzić z drogi cnoty i nauczyć sztuk djabelskich. Nie można było jednak ustalić niewątpliwie, — a sąd był skrupulatny w dochodzeniu sprawy, — czy owym mistrzem w czarowaniu był dla Anny właśnie Steinmiiller, który nawet pod razami bicza wyparł się wszystkiego. Nadto kapryśna Miggeli, przy ponownem przesłuchaniu przez komisję śledczą, cofnęła pierwotne zeznania i oświadczyła, że Steinmüller był zawsze dobry dla niej, kołysał ją na kolanach i przynosił jej orzechy i czekoladki. Naskutek tej zmiany zeznań, nader ważkiej, ponieważ chodziło o świadectwo bezpośrednio poszkodowanej, — Steinmūllera jeszcze w przedzień powrotu Anny wypuszczono z więzienia za kaucją.
Sama Anna zaprzeczyła, aby Steinmüller udzielał jej kiedykolwiek nauk djabelskich. Natomiast dała inne wskazówki, które rzuciły wielki snop światła na sposoby jej działania. Co prawda, triumf odnośny zawdzięczano li użyciu tortur, po przewiezieniu ponownem oskarżonej do więzienia — w tymże klasztorze podominikańskim, aby ułatwić mości Wolmarowi korzystanie z narzędzi, przechowanych w kamerze inkwizycyjnej, do której wejście w tym celu odmurowano.
Użycie tych metod procedury, zda się, już pogrzebanej, a wskrzeszonej dzięki nastawaniu Bleihanda, nie obyło się bez sprzeciwu Tschudiego, który dobrał sobie, celem oddziałania na komisję, wymownego aptekarza i z nim razem uda! się do sekretarjatu. Ale nie zdołali nic wskórać. Upadłym głosem sędzia Tschudi bronił swego stanowiska:
— Wszakże sam ból może skłonić oskarżoną do nagadania na siebie niestworzonych rzeczy.
— Tak pan sądzi, panie Tschudi? — nie bez ironji odparł mu niezłomny Bleihand. A czy nie przypuszcza pan, że bez bólu... oskarżona ukryje swoje tajemnice?!
— Ależ sędzia jeno twierdzi, że oskarżona może pod wpływem męki naopowiadać o sobie rzeczy nieprawdziwe! — wtrącił mimowoli aptekarz.
— Czyliż pan mniema, panie Engherc, że sąd da się wprowadzić w błąd? Mamy sposoby sprawdzić każde zeznanie. Niech pan zważy, iż wszystko, co „badana zeznaje, zestawia się następnie i kontroluje. O ile pizy powtórzeniu metod badania... i przy zaostrzeniu środków, zeznania nie dają logicznego i jasnego obrazu — stosuje się nowa doza tortur; i wreszcie ta prawda, którą winni starają się ukryć, musi wyjść na jaw! Niech że pan przejrzy dokumenty, panie Engherc, a przekona się pan sam, jak bardzo śledztwo postąpiło naprzód. A przecież nie wyzyskaliśmy jeszcze wszystkich naszych sposobów.
Aptekarz Engherc przeglądał akty bąknął.
— Niewiele jest w tem sensu... doprawdy.
Bleihand zachmurzył się i spojrzał z ukosa na aptekarza:
— Dla Was, panie Engherz! — Jest dla ludzi kompetentniejszych, nie dla tych, co gotowi są stanąć nawet po stronie czarownic, o ile te mają ponętne twarzyczki. Straż doniosła mi, że podsądna miała z panem jakieś konfidencje... To nie-do-brze!... Należy panować nad sobą, panie Engherz, aby nie budzić podejrzeń o chęć bronienia tak złej sprawy wbrew publicznemu dobru...
Oczy Bleihanda świeciły złowróżbnie. Aptekarz poczuł, że serce bije mu trwogą. Zamilkł — sędzia i schucti milczał również. Miał wrażenie, że żadnemi argumentami nie przejedna Bleihanda i popierających go kiwaniem głowy innych członków komisji. Tedy obaj odeszli z kwitkiem, pozostawiając rzeczy naturalnemu biegowi. Sędzia Tschudi nadto obawiał się, że żona, podburzona przez pastorową, weźmie mu za złe jego wspaniałomyślne porywy. W istocie słyszał, jak tego wieczora pani Bleihand szeptała w kącie do jego małżonki:
— Słyszane to rzeczy, moja pani, aby ludzie przeszkadzali wyprowadzeniu na jaw sztuczek czarownic... Nie rozumiem tego rodzaju litości. Przecież one prawie nie czują — i jeżeli nie przytknąć do nich ognia, zapią się wszystkiego w żywe oczy.
— Święta prawda, moja pani... Ale, niestety, nawet mój mąż jest człowiekiem słabego charakteru... i nie wie sam, gdzie ma umieścić swoją litość.
Słowa te wyrzeczone zostały głośniej. Pani Tschudi chodziło o to, aby męża „nauczyć rozumu“. Powstał, rozwiódł ręce, i rzekł:
— Droga Mizzii boję się, aby ta kobieta nie zrobiła znowu czegoś złego naszej małej przez zemstę, a dlatego...
— Nie twoja w tem głowa! — przerwała mu. — To rzecz Wysokiego Sądu. On potrafi ukrócić złość czarownicy, gdy dowiedzie jej swojej mocy wyrwania piekłu jego tajemnic.
— A przedewszystkiem chodzi o sprawiedliwość! — dodała pastorowa.
— Święta prawda! — przywtórzyła ponownie pani Tschudi.
Biedny sędzia zwiesił głowę. Czuł się zawstydzonym przez te kobiety, które pouczały go o elementarnych obowiązkach jego zawodu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Leopold Blumental.