Złotowłosa czarownica z Glarus/Epilog

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Leo Belmont
Tytuł Złotowłosa czarownica z Glarus
Podtytuł Powieść
Wydawca Powszechna Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1932
Druk Zakł. Druk. F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
EPILOG

Nikt z widzów egzekucji nie zapomniał do końca życia ostatnich momentów tej sceny. Ludzie sędziwi, którzy widzieli kaźń czarownicy, jako wyrostki, siedząc na parkanach i obserwując z dachów, ponieważ nie wpuszczono ich między uprzywilejowanych dorosłych gapiów, — drżeli i wzdrygali się jeszcze, gdy w wiele, wiele lat później, w zimowe wieczory wnukom swoim opowiadali niesamowite szczegóły.
W roku 1882-im t. j. w sto lat po owej kaźni żył jeszcze w górach nad jeziorem Wallensee 110-letni przewodnik dziwnie krzepki, fenomenalną obdarzouy pamięcią, który w szopie alpejskiej, pykając fajkę, rozgadawszy się o przeszłości, tak malował w gronie turystów szczegóły wypadków, oglądanych przezeń w dziesiątym roku życia:
„Czarownicy pastor Bleihand podał krzyż do pocałowania. Ale ona wzięła drugi — złoty krzyżyk, który wisiał na łańcuchu u szyi pana kata — i całowała go długo... długo... A chociaż była czarownica, ludzie, co byli bliżsi, mówili, że łzy groszkiem kapały jej z czerwonych oczu... A potem — to już sam widziałem — odepchnęła ten krzyż, ale bez wszelakiej złości, tylko że całowała z takim samym żarem ręce pana kata i prosiła: „byle odrazu trafić... odrazu traf, mój dobry panie kacie! mój najlepszy!... tylko odrazu!“ A człek był litościwy i sprawny. Ciachnął raz, aż w powietrzu świsło — bo cisza była ogromna — i zaraz ten ci kadłub piekielny odwalił się jej od pieńka, krew buchła strugą... ot, tak ci wysoko... z metr lub dwa... okrutnie wysoko — sam widziałem. I głowa — powiadam państwu — to tylko smyrgnęła ci w bok... ot, tak. Owi zasię, co siedzieli blisko, powiadali, że jeszcze przewracała białkami oczu.
„A potem to wszystkie dzwony rozdzwoniły się na całe miasto pobożnie... I coś jeszcze stało się — coś okropniejszego. Był tam człowiek, taki opasły, rumiany — w rok później, pomnę, zmarł na udar — rzeźnik nasz... Jak to on ci się zwał? A, Melchthal!... tak on sam... jeszcze jego bratanek trzymał jatki lat pięćdziesiąt temu w Glarus... Więc ów Melchthal poskoczył bliżej, ułapił ci w garść głowę czarownicy za te jej złote włosy i tak — szust! — rzucił ci ją w ślepia samego pana pastora Bleihanda. I krzyczał przytem wściekle: „No, weź, szelmo!... Chciało ci się tej głowy... Bierz“!
„To zara ludzie jęli go chwytać za ręce, za nogi. że zwarjował — i jedni bili go, a drugie nie dawały go bić. Pastorowi zaś pono kość nosa pękła — bo się złapał natychmiast za ten sam nos i z jękiem a z wrzaskiem biegł do studni, czy to, że chciał zmyć krew, czy napić się... A może poprostu z onego bólu zamierzał skończyć; bo się utopił... sam, z dobrawoli.
„I jeszcze nie wszystko... Bo dzień był pełen straszności. Ludziska naleźli właśnie tegoż dnia w rowie podmiejskim jenszego pastora... z Fernaju... tak, z Fernaju! — siwego, jak gołąbek. I przyszli na on plac egze-ku-cy-i do samego pana burmistrza, pytać: co z tym drugim robić wedle pochówku — gdzie i jak?... Szły gadki, że czarownica przed kaźnią urzekła go na śmierć... I burmistrz z żoną zara wstali z loży i pojechali tam na miejsce...
„Co zasię działo się w domu zacnych państwa sędziostwa Tschudi — jakie nieszczęście, a płacz i lament wedle ukochanego dziecka — to nawet i opowiedzieć trudno!...“

∗             ∗

Co się stało w domu Tschudich — dopowiedzmy pokrótce sami.
Gdy sędziostwo zajeżdżali powozikiem przed swój dom, ujrzeli wychylającą się z okna kuchni głowę aptekarza.
Wzywał: „Na pomoc!“
Miał rękę przebitą nawskroś, krwawiącą...
— Co się stało?! — biegli bez tchu przez ogród rodzice. Wpadli do domu. Jęli trząść, zda się, nieprzytomnym ze strachu.
Engherc krzyczał — wyjaśniał:
— Przyszła tu przed wystrzałem ostatnim... przed samym dwunastym — przyleciała duchem — zaciągnęła mnie do kuchni z sypialni dziecka — nożem kuchennym (ot, leży tu jeszcze pod kominem) przebiła mi dłoń. Aż zemdlałem z bólu...
— Ale co się stało z dzieckiem... z Miggeli?
Pytali oboje drżący — nie mogący się ruszyć — jakoby sparaliżowani obawą, przeczuciem...
— Nie wiem... nie wiem... Ona poleciała nagórę... Drzwi zamknęła na klucz... Klucz wyrzuciła, wracając, gdzieś na ogród... Nie wiem, co robiła — ale boję się... Wołałem już... Dziecko nie odpowiada... Ja szaleję!... Obaczcie! — sami zobaczcie!...
Więc teraz biegli pędem po schodach... A już na krzyk zebrali się ludzie z sąsiedztwa.
Drzwi wyłamano — —
Na posłaniu leżała Miggeli — była żółta, jak wosk — sine pręgi miała na szyjce...
Tschudi ryknął, jak lew zraniony... głową bił o ścianę...
Matka upadła na martwe ciałko dzieciny z łkaniem i jękiem: „O, słodka Miggeli!“.

Aptekarz, blady, powlókł się za nimi.
Spojrzał na trupa — i rzekł:
— Oto co zrobiła wasza czarownica!
I dodał, zwracając się do oszołomionych i współczujących nieszczęściu ludzi, którzy zaraz napełnili dom:
„I pomyślcie, że są jeszcze tacy, którzy nie wierzą w istnienie Djabła i w sprawiedliwość Boga!“.


Dopisek.
W aktach sprawy Anny Göldi znajdują się dwie luźne kartki, dołączone do niej gdyby ręką Przypadku — może mądrego Przypadku — pożółkłe od starości, ledwo z trudem dające się odcyfrować przez cierpliwego czytelnika.
Jedna z tych kartek, z obu stron zapisana — jak świadczy czyjaś informacja na marginesie, została znaleziona przy trupie zacnego proboszcza z Ferney — w kieszeni jego płaszcza. Tresc jej zdaje się być urywkiem rękopisu pracy zamierzonej, a nigdy przezeń nie ukończonej, na temat czarów i jest poprostu znamienną ze względu na datę, poprzedzającą zaledwo o lat siedem wybuch Wielkiej Rewolucji Francuskiej. Brzmi:
„...Z przerażeniem myślę o tem, co gotuje nam czas bliski. Jakiż bowiem może być sens tej ustawicznej walki z czarami, w której ciemny kler nasz sprzymierza się ze stanami posiadającemi i występuje przeciw nędzarkom ze stanu włościańskiego? Czemu Anna Göldi, uboga pracowita służąca pada ofiarą tej zaciekłości?... Czytałem sprawozdanie z pewnego starego procesu zagranicznego[1], które obudziło we mnie dreszcz i pchnęło mnie na szlak dziwnych myśli. Chodziło tam o skazanie na stos chłopki, która zakopała nocą przed progiem domu swoich dziedziców skrzydło nietoperza, w naiwnem mniemaniu, iż w ten sposób rzuci na nich chorobę. Może to była pomsta nieszczęśliwej, wyzyskiwanej bez litości przez prawa pańszczyźniane? Przyznała się sama do złych zamiarów — i została upieczona żywcem na wolnym ogniu, usadowiona okrakiem na rozpalonej miedzi, zda się, zwanej technicznie „kobyłą“. Przed tą karą trzymano ją trzy dni skuloną, zamkniętą w beczce, przez której otwory wysuwały się tylko głowa, ręce i nogi; a na beczce narysowano kredą krzyż, aby uniemożliwić dostęp djabłu, gdyby chciał ocalić swoją wspólniczkę. Osądził ją sąd gminny, któremu przewodniczył dziedzic, a doradcami jego byli prostacy księża. Więc pytam: czy niema w tem jakiejś sprawy socjalnej?i Może to biedna wyzyskiwana ludność w niemocy swojej dziś wzywa na pomoc siły nieczyste, zaświatowe, pomstę niewinną wyrażając skrzydłem nietoperza, Zakopanem przed domem dziedzica. Ale skoro takiemi mękami karze się niewinną złośliwość — to czyż jutro nie urośnie chęć pomsty i nie zjawią się już do pomocy siły „nieczyste“, realne, w ludzkiem ciele? Przecież i nadzieję niebieską Ewangelji na Królestwo Sprawiedliwości Bożej w zaświecie już niektórzy, żądni dóbr materjalnych i praw na ziemi, przerabiają na Ewangelję czerwoną. Strach pomyśleć, co się stanie z kulturą, gdy pomsta ludowa — gdy szatany w ludzkiem ciele — —“
W tem miejscu rękopis się urywa...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Druga kartka skreślona została energiczną ręką pastora Bleihanda. Zawiera jego wyjaśnienie, dlaczego w wynikach dyskusji przystał ostatecznie na ścięcie Anny Göldi; zwraca się do gremium Najwyższego Sądu. Brzmi krótko:
„Moi łaskawi i czcigodni panowie! Winienem wyjaśnić czemu zaniechałem sporu przeciw nagłej propozycji rzeźnika, pana Melchthal, nieco opacznie rozumiejącego swoje obowiązki sędziowskie i zasady przyzwoitego zachowania się podczas obrad sądowych. Istnieje wszakże na korzyść stanowiska, które w zgodzie z Melchthalem zajęło gremjum sądowe, werset w Ewangelji: „Wszelkie drzewo, które nie przynosi owocu dobrego, bywa wycięte i w ogień rzucone.“ (Św. Mateusz. Roz. VII 19). Tedy mogłem zgodzić się na to, aby Anna Göldi została naprzód ścięta. Ale, iżby stało się zadość Słowu Pańskiemu, żądam stanowczo, aby zwłoki Anny Góldi zostały następnie spalone....“
Temu zbożnemu życzeniu stało się zadość...

Wichry rozwiały prochy nieszczęśliwej Anny Göldi...
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Lecz podobnie, jak rozpylone cząstki rud i minerałów, podniesione pamiętnym wybuchem wulkanu Krakatoa jeszcze przez długie lata krążyły masami dymów w powietrzu, porwane zostały za dalekie góry i morza i zabarwiały przecudnie blaski zórz w odległych krajach Europy, według świadectwa uczonych[2] tak samo bodaj nieśmiertelne drobiny spalonego ciała pięknej tragicznie „Złotowłosej Czarownicy z Glarus“ skupiły się w sferach górnych, przeszły poza szczyty Alp i kolorami natchnienia poetyckiego spadły na karty tej księgi...




KONIEC.



Warszawa, od 9 — 20 października 1931 r.




  1. Tillier nie zaznaczył, o jaki kraj chodzi. Ale rzecz dziwna, wszystkie poniżej opisane fakty zdają się być wyjęte z akt procesu 14 czarownic w Dobruchowie.
  2. Prof. A.R. Wallace. „Cudowny Wiek“. Roz. IX „Znaczenie kurzu: kurz jako źródło piękna w przyrodzie i nieodzowny czynnik życia“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Leopold Blumental.