Złoto i błoto/Tom III/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Złoto i błoto
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1884
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Pierzchała ułagodziwszy nieco starego skłonił go, milczącego, aby z nim zaszedł do jego mieszkania w oficynie. W dziedzińcu już posłał chłopca po p. Maurycego, powracającego z pogrzebu, dając mu znać, iż na niego czeka z tym, kogo chciał widzieć.
Nie upłynęło minut dziesięciu, a Maurycy nadszedł. Zobaczywszy go stojący w pośrodku izdebki pan Łukasz, odezwał się ostro:
— Czegoście to potrzebowali odemnie, że mnie jak fagasa pozwaliście przed siebie? Czego chcecie?
— Chcemy wiedzieć czy istotnie jesteś pan stryjem naszym, rzekł Moryś spokojnie? a w takim razie pragniemy spełnić obowiązek nasz względem krewnego.
— To wy myślicie jeszcze, że ja się wam w pokrewieństwo wpieram? począł gwałtownie rozpinając suknię i dobywając papiery, które rzucił na stół pan Łukasz... Czy żądałem czego od was? czym pisnął? Nie chcę nic — rozumiesz! — a żem z ojca i matki rodzony brat, weź, patrz, czytaj metrykę.
To mówiąc stary zżółkły arkusz rozłożył, drąc go na pół w rękach od gniewu trzęsących się — i pokazał Maurycemu.
— Patrz — czytaj, przekonaj się — powtarzał — samozwańcem żadnym nie jestem, nic od was nie chcę... Stary żołnierz, zarabiam na mizerny chleba kawałek, ale o niego nie żebrałem i nie żebrzę...
— Kochany stryju — odezwał się Maurycy poruszony — myśmy cię o to nie posądzali; przeciwnie, było nam boleśnie, żeś od nas odszedł jak od obcych z pogrzebu ojca...
— A com miał czynić? na łasce zostać? Ja łask niczyich nie potrzebuję — niczyich oprócz łaski bożej. Mnie kawał razowego chleba z solą starczy, jam do wygódek nienawykły... Póki siły, zarobię... jak tych zabraknie, umrę gdzieś pod płotem, a litościwe dłonie pogrzebią...
— Za cóż tak gorzko do nas mówicie? począł Maurycy — cośmy wam winni. My wam żadnej nie chcemy świadczyć łaski, a prosimy abyście ją nam zrobili. Wiesz pan co?... dla czegożbyś nie miał przyjąć od dzieci tego, co przyjmowałeś od ojca? Siądź w Zamoroczanach... i...
— Dla czego od dzieci nie mogę przyjąć? hm? nie pytaj! — mówię ci: nie pytaj, abyś się nie dowiedział co mi na piersi cięży... Żona, dzieci... alboście to wy warci tego co umarł... tego...?
Kiwnął głową i zamilkł. Maurycy się też nie odzywał.
— Nie czuję się do żadnej winy — dodał pomilczawszy — i odpowiadać nie będę... Nie rozumiem was... Chcecie nam łaskę uczynić — przyjmijcie co z dobrego serca ofiarujemy... nie w imieniu naszem, ale umarłych — matki i ojca...
— Matki! mruknął cicho pan Łukasz... Matki, ojca? Po co? po co tych imion wzywacie nadaremnie? Czy się to godzi? Przyznajcie się raczej — do tego co prawda. Nie o starego stryja wam tak chodzi, ale o to, ażeby stary, obdarty Czermiński, wielkim panom wstydu nie czynił, włócząc się po świecie. Wyście panami z łaski nieboszczyka, co sobie chleb od gęby dla was odejmował — więc wstyd wam mojej siermiężnej taratatki. Ot co! ot co! Taka litość wasza! Już ja was znam... Do Zamoroczan go — i niech ludzkie oczy nie widzą...
— Nie znacie nas — przerwał silnie Maurycy — a oskarżacie niesłusznie. W tej samej taratatce siermiężnej, proszę was tu — do nas, choćby sto osób było... ja ani nikt z nas ubogiego krewnego się nie zawstydzi...
Tak jest!
Powiedział to gwałtownie Maurycy; głos mu się zmienił, był teraz podobny niemal do ojca, i to podobieństwo musiało uderzyć starego Łukasza, który po raz pierwszy zmieszany mocno, umilkł.
Rękę przyłożył do wąsów, potem się pogładził po głowie — i bąknął:
— Ale — ale...
Mówiąc wpatrywał się w Maurycego, który żywo przechadzał się po pokoju.
— Wszystko co stryj mówiłeś, płynie z jakiegoś gniewu — którego ja przyczyny nie wiem i wiedzieć nie chcę, bo ja na ten gniew zasłużyć nie mogłem. A jeśli dotyka on zmarłych rodziców — jednego z nich — nie godzi mi się oń pytać. Ja sędzią ojca i matki być nie mogę...
Za co gniew ten ma spływać na dzieci?
Powiadasz stryj, że my się was wstydzimy — tak nie jest. Wy nas krzywdzicie, i to nam przykro... Ludzie w istocie powiedzieć mogą: „Patrzcie na biednego starego, ma bogatych krewnych, nie chcą spełnić obowiązku.“ I osądzą nas, gdy to wy winniście, że przez dumę czy niechęć nic od nas przyjąć nie chcecie.
Stary Łukasz mruczał:
— O mnie na świecie nie wie nikt, ktom i com za jeden...
— Ale my dziś wiemy... za cóż nas karzecie?
— Za co? o! nie darmo! ozwał się Łukasz — bądź pewien...
I począł wzdychać, a niewyraźnemi wyrazy szemrać:
— Tak! pójść do was... patrzeć na to co się u was dzieje? Jużem ja tego skosztował i struł się...
— Gdzie? jak? spytał Moryś.
— Ty tego nie wiesz — co mam skrywać! mówił Łukasz. Dostałem się po pogrzebie nieboszczyka brata do Warszawy, nie chcąc siedzieć w Zamoroczanach... Co myślisz? byłem stróżem, tak — stróżem w pałacu pana synowca Leona... Patrzałem na jego życie i życie tego łotrowstwa, co go otaczało i ssało...
Kara boża... kara boża... ząb za ząb! Patrzałem na tę Sodomę i Gomorę... na ich romanse i krygi... a gdy cierpliwości raz nie stało... dałem jednemu łotrowi naukę po grzbiecie... aż mu krwi utoczyłem!
Powiedzieli że ze wschodów spadł!...
Rozśmiał się gorzko p. Łukasz...
— Spadł, spadł mój kij na łeb tego złodzieja... Ot na com patrzał u was... ot na co!
Maurycy, dla którego były to rzeczy nowe — osłupiał — nie mógł zrozumieć...
— Mój stryju — rzekł: nieszczęśliwy Leon za swą płochość pokutuje... Nie tyle tam może jego winy, jak tych, co go otaczali.
— A nie mógł ich rozpędzić? Cóż to on? lalka woskowa?
Maurycy zmilczał.
— To człowiek upadły i przepadły, mówił stary — ja ztamtąd idę, ja wszystko wiem. Wy nie wiecie może jak tam stoją sprawy — ja mam szwajcara znajomego w ich domu... Cały świat o tem mówi. Srom dla nazwiska! Żona miała się rozwodzić i iść za tego galanta, com ja go kijem pobłogosławił... ale nie... woleli inaczej. Inny tam teraz jako przyjaciel z workiem przy jejmości, a pan Leon na komornem, na pensyi, i żony, co się jego żoną zowie — nie widuje... Kto inny u niego gospodaruje!
Począł pan Łukasz walić kijem w podłogę...
— Tak! tak!
Maurycy stał jak trup, załamał ręce...
— I ja nie mam mieć żalu do tych, co go na bałwana takiego wypieścili? ja mam na to patrzeć i moje łzy chlebem waszym ocierać?...
A! niech mnie Bóg broni...
— O połowie tych nieszczęsnych spraw anim wiedział, odezwał się Maurycy. Radźmy razem, mój stryju — ratujmy go!
— Jego? ratować? podchwycił Łukasz. Jak? związanego chyba wsadzić do klatki? trzymać na łańcuchu? Jak? jego ratować? Człowieka co się sam nie ratuje — i Pan Bóg nie może... To truteń ostatni...
— Przecież coś poradzić można? rzekł zbliżając się ku niemu Maurycy. Na miłość bożą! ja coś nie coś słyszałem, ale jestże to wszystko prawdą co mówicie?
— Jak mnie widzisz żywego, prawdą jest wszystko — zawołał bijąc się w piersi pan Łukasz... Ten, któregom pobił, to hrabia Teofil, siostrzeniec księcia... Ten, co dziś tam gospodaruje, to baron jakiś Michelis... Niechby ją byli rozwiedli — niechby z nią razem poszła matka, ten stary rajfur obrzydły i książę kochany... a Leona w kuratelę...
— Stryju — przerwał Maurycy — widzicie jak nam użytecznymi być możecie. Zostańcież z nami — proszę i w imię ojca nieboszczyka wzywam... A teraz — podał mu rękę — chodźmy razem do dworu... poznacie żonę moją, tej się wstydzić nie będziecie potrzebowali.
Wyrywał się z razu pan Łukasz...
— Jak to? tak? w tej siermiędze do was do dworu?...
— Tak w tej siermiędze, i nie inaczej jak w niej — zawołał Moryś. — Mam prawo po tem, co od was słyszałem, domagać się tego...
— A co powie Leoś? ironicznie spytał stary...
— Mniejsza o to co on powie. Idźmy — stanowczo powtórzył Maurycy.
Łukasz się opierał jeszcze.
Właśnie pod oknami oficyn, ubrana w suknię czarną, przechodziła Malwina. Moryś otworzył szybę i zawołał na nią. Weszła do pokoju nieśmiało się rozglądając... a spostrzegłszy obcego, cofnąć chciała.
— Proszę cię, odezwał się Maurycy — to jest stryj nasz rodzony, pan Łukasz Czermiński. Proszę go do nas, odmawia mi; proś ty, może będziesz szczęśliwsza.
Mocno zdziwiona w początku, pani Maurycowa prędziutko odzyskała spokojny swój i wesoły wyraz twarzy...
— Ja, jako kobieta — rzekła — mogę nawet nie prosić, ale wprost, będąc gospodynią domu, z jej prawa, pana zabieram...
Podała mu rękę — pan Łukasz na nią popatrzał.
— A cóż będzie z moją siermięgą? Wszak ci to wstyd wam zrobi?
Rozśmiała się Malwina, ruszając ramionami.
— Widać, że stryj nas nie znasz, odparła — i złe masz o nas wyobrażenie. My przecie Piastowską szanujemy siermięgę... Proszę ze mną.
Stary gburowaty żołnierz, któremu stokroć było trudniej być grzecznym niż się kłócić — zawahał się jeszcze... spuścił wreszcie głowę i dał się pociągnąć. Maurycy poszedł za nimi. Szli tak do nowego dworu, gdzie do stołu na niewiele osób przygotowano. Chleb żałobny tylko dla duchowieństwa zastawiono u proboszcza, sąsiedzi się rozjechali. Do stołu więc byli tylko gospodarze oboje, Leon, panna Damianna, Pierzchała i podkomorzy, którego Malwina tu ściągnęła, aby go nakarmić prędzej.
Gdy tak niepozornie ubrany i dziwnie zaniedbano wyglądający gość się zjawił — wszyscy nań obrócili oczy.
Maurycy nic a nic nie zmieszany, przedstawił go jako stryja swego podkomorzemu... Leon wielkiemi oczyma, przerażony, patrzał z dala.
— Bardzo mi przyjemnie poznać pana, począł podkomorzy. Ale dla czegoż to acindziej tak mało się dotąd udzielałeś familii, żeśmy go tu nigdy nie widzieli:
Stary żołnierz nie zapomniał języka.
— Spojrz pan na mnie, panie podkomorzy, rzekł spokojnie — a będziesz miał odpowiedź. Nie każdemu Bóg dał się grosza dorobić, jak nieboszczykowi mojemu bratu; jestem ubogi — nie chciałem familii robić sromu ani kłopotu... Człek jestem prosty, niegdyś sługiwałem wojskowo — do biedy nawykłem, a pańskich przysmaków z łaski nie lubię. I dziś mnie tu, przyznam się, gwałtem wciągnięto — byłbym spokojniej chleb z solą zjadł na przyźbie w karczmie.
Podkomorzy mu się przypatrywał bacznie, a gdy skończył, począł go ściskać.
— Takich weredyków lubię — rzekł. — Harda dusza! harda dusza!
Leon nie mógł patrząc i słuchając przyjść do siebie. Ta postać dosyć zabrukana, niezgrabna, przypominała mu się gdzieś jak znajoma... Zdało mu się, że twarz tę i ten wąs obcięty, i tego marsa na czole gdzieś widywał. Nie mógł sobie przypomnieć. Policzki mu się okrywały rumieńcem.
— Piękny stryj! mówił w duchu. Mieli go tu po co koniecznie prosić! Gdzie ja go widziałem? gdziem ja go mógł spotykać?
I kołując z wolna, począł się zbliżać ostrożnie, a wpatrywać bacznie. Pan Łukasz w miarę jak Leon się zbliżał, usuwał się od niego... To nie pomogło; oglądał go od stóp do głowy Leoś, ramionami ruszał — nie mógł w końcu wytrzymać,
— Za pozwoleniem, rzekł — mnie się zdaje, że ja pana... stryja — gdzieś widziałem:
Wytrzymawszy go długo w oczekiwaniu odpowiedzi, pan Łukasz się odezwał głośno, z naciskiem:
— A pewnie! pewnie! Mnie się różny chleb zdarzał po świecie — bo ja się żadnej pracy nie wstydzę. Mam tylko dwie ręce... używam ich jak mogę... Bodaj czy ja w pańskim pałacu nie służyłem za stróża.
Milczenie straszne, długie nastąpiło po tych słowach; panu Łukaszowi pogardliwie się twarz śmiała.
— A widzicie państwo — dodał — jak to niebezpiecznie, choćby stryja tak wziąć nie pytając z ulicy... Może się to trafić co tu... w stryju rodzonym, rodzoniuteńki stróż!
Podkomorzy parsknął — Leon blady, strwożony, zawstydzony, nie wiedząc czy to był żart, czy szyderstwo z niego, kłamstwo czy prawda — cofnął się powoli. Jeden Maurycy wcale nie okazał zdumienia ani wstydu.
Pierzchała oburącz porwawszy się za głowę, w kąt się schował...
— Oryginał! rzekł podkomorzy — proszę Malwisi posadzić pana Czermińskiego przy mnie — ja lubię takich ludzi... A teraz — każcie dać wódki!
W najprzykrzejszych przejściach podkomorzy o wódce i jedzeniu nie zapominał nigdy.
— Żołądek ma swe prawa — mówił zawsze; — mści się srodze gdy o nim zapominają.
Gdy wniesiono tacę, obyczajem Wierzejek zastawioną, podkomorzy wyręczył gospodarza.
— W ręce pana — rzekł do Łukasza, który nie odmówił... Poszło tak aż do Pierzchały. Leon zgorszony, pomieszany siadł z daleka podparty na łokciach. Nigdy mu się w życiu tak nic nieprzyzwoitego nie trafiło, jak ta awantura ze stryjem, do którego uczuł wstręt największy. Było to skutkiem owego prawa natury, które mieć chce, że zawsze prawie wstręty i sympatye są wzajemne. Stopień ich natężenia bywa różny w organizacyach odmiennych, ale wrażenie prawie zawsze jest jedno....
Pan Łukasz tak samo się brzydził tym synowcem, jak on nim. Odwracali głowy, aby nie patrzeć na siebie... Leon nie jadł nic prawie i natychmiast po obiedzie, milczkiem się wysunął do siebie. Tu zastał, niespodziewającego się go tak rychło następcę Symforyana, który palił spokojnie cygaro pańskie, obyczajem powszechnie przez sługi, szanować się umiejące, przyjętym. Chłopak nie krył się nawet z tem wcale. Służył on już od początku w domu Leonostwa, a teraz dopiero promowany był na pańskiego lejb-kamerdynera...
Cofnął się do progu powoli. Leon padł na fotel...
— Proszę-no pana — odezwał się, jakby sobie coś przypominając — co ja tu widziałem?
Nie otrzymując odpowiedzi, ciągnął dalej.
— Wszak to pan Moryś — poprowadził pod rękę do dworu Łukasza, co u nas był w kamienicy stróżem.
Leon, który jeszcze nie dowierzał, aby to prawdą być mogło, zerwał się rozgniewany, tupnął nogami silnie i wskazał na drzwi... Nie pamiętał jeszcze, by do takiej go co doprowadziło wściekłości.
Z gniewu i wstydu na łzy mu się zbierało. Czuł się nieszczęśliwym, najnieszczęśliwszym. Świat mógł na niego i żonę mówić co chciał, — pod atłasami i aksamitem dziać się mogło co... los dał — ale mieć stryja w takiej kapocie i butach — który służył za stróża — tego znieść stoicznie nie umiał Leon. Dobijał go ten cios niespodziany...
Nie miał też tu co robić więcej. Matka umarła, w Rakowcach było nudno, dzieci płaczące słychać czasem bywało z drugiego końca domu. Stół był okropny, wino nieosobliwe — po co tu miał siedzieć dłużej? Tak rozumował...
A zarazem przed oczyma stawały jego wygodne pokoiki w pałacu... wszystkie miejskie rozkosze, doskonałe śniadania u Stępkowskiego, wyborne obiady i wieczerze u Bouquerell’a... teatr... i kulisy... towarzysze zabaw i zielonego stolika — tryb życia uregulowany tak, że jedna rozrywka nieprzerwanie następowała po drugiej. Westchnął. Tu żywot był nie do zniesienia? Ludzie zabrukani i przemierźle cnotliwi, niewiasty bez wdzięku i szyku... poubierane w zaprzeszłoroczne suknie i kapelusze. Oko, ucho, wszelki zmysł nieprzyjemnie raziły wszystkie fenomena wiejskie... Trzeba było jechać — uciekać... zapomnieć.
Do późna tak rozmyślając, dosiedział Leon u siebie. Wieczór już był, gdy do niego wszedł Maurycy. Podkomorzy był odjechał; pan Łukasz dawszy się skłonić do pozostania, właśnie się rozkwaterował na górze w starym domu.
Gdy Moryś wszedł — podniósł głowę ciężką od troski pan Leon...
— A! zawołał — powinszować ci potrzeba wynalezienia stryja! Słowo daję!
Maurycy siadł powoli, przysuwając sobie krzesło.
— Stryj jest najprawdziwszy w świecie, rzekł — nie ma na to rady...
— Przyznam ci się... Wiesz? ale to nie żart — on w istocie był u mnie stróżem w kamienicy!... Romans! słowo daję! historya z Tysiąca nocy...
— Przecie i takie się trafiają — na żywym świecie... Masz tego dowód — mówił spokojnie Maurycy.
— Nie ma co mówić — przyjemny — dodał Leon. Trzeba tylko tego, ażeby się to po Warszawie rozgłosiło — nigdzie oczu nie można będzie pokazać.
— O! mój Leonie — zawołał Maurycy — gdybyśmy to tylko jedno mieli do wstydzenia się!...
Wyrwało mu się to mimowoli, w pierwszej chwili pożałował, że się z tem wygadał, sądząc, że Leon uczuje i weźmie do siebie. Tak się jednak nie stało — pozostał obojętny. Maurycy któremu leżało już na sercu rozmówić się z nim otwarcie, przysunął się do niego, i kładąc rękę na kolanach, począł poważnie.
— Trzeba, abyśmy szczerze pomówili o twoich interesach...
— Moich? obojętnie odezwał się Leon. A! proszęż cię, ja interesów w ogóle cierpieć nie mogę, zbyłem się ich, żadnych już nie mam... Wiesz zresztą wszystko — został mi majątek... w ziemi, no! i kilkanaście tysięcy rubli.
— Ale — położenie twoje? spytał Maurycy.
— Jak najprostsze: jestem zupełnie swobodny...
— Żyjesz tak jak na łasce żony i obcego człowieka, który tam gra dziwną rolę, a ty jeszcze przykrzejszą, — odezwał się wreszcie Maurycy, chcąc wywołać choćby gniewem — jaśniejsze określenie położenia. Jest to upokarzające dla ciebie, dla nas... i dziwię się, że ty tego nie czujesz, a nie myślisz jak się z tego otrząsnąć.
Zagadnięty w ten sposób Leon, który siedział spokojnie, zerwał się z krzesełka, ręce włożył w kieszenie i chodzić począł krokiem szybkim. Potem stanął przed bratem.
— Wy patrzycie na życie miejskie, rzekł gniewnie, z waszego ciasnego stanowiska wiejskiego... Co komu do tego, jak ja sobie moje familijne życie urządzam? Kto u mnie bywa, jak ja jestem z żoną, kto mojemi interesami się zajmuje — to do nikogo nie należy... Nie rozumiem tego wciskania się w cudze sprawy?
— Ale dla nas twoje sprawy cudzemi nie są — rzekł Maurycy. Tak jak jest zostać nie może... Musimy stać wszyscy na straży honoru rodziny... Jesteś żonaty i nie masz żony... No, to rozwiedź się z nią — ale patrzeć obojętnem okiem na jej stosunki, jawne dla całego świata.
Leon się zatrząsł...
— Dla nikogo nic nie jest jawnem! A! to mi się podoba! Będziecie mi przepisywali jak mam żyć z żoną! W mieście małżeństwa są inaczej pojmowane... swoboda zupełna... To staroświeckie są przesądy!
Plótł wzburzony Leon.
— Chcesz mnie chyba temi przymówkami wypędzić od siebie...
— Kochany Leonie — zawołał Maurycy: przeciwnie — chcę, byś tu został, otrząsł się z tych ohydnych więzów, poczuł fałszywe położenie, w jakie cię źli ludzie i twoja lekkomyślność wtrąciła — i począł nowe życie...
— Gdzie? na wsi? rozśmiał się Leon. A! dajcież mi pokój! Jabym tu w tych nudach waszych, wśród tej pedanteryi obyczajów — nie wyżył miesiąca...
Maurycy chwycił się za głowę.
— Leonie! zawołał gorąco — na miłość bożą — miarkuj się! upamiętaj — zlituj nad sobą!
— O cóż więc idzie? o co właściwie idzie? gniewnie wtrącił Leon. Przyznaję się, że nie rozumiem. Jestem pełnoletnim, zdaje mi się...
— I starszym odemnie — rzekł Maurycy. Ale wpadłeś w sidła ludzi, w społeczność, której szkarady nie widzisz... Powtarzam ci: tak pozostać nie może. Gotów jestem do ofiar — pomogę ci, ale te związki potargać trzeba...
Leon milczał... zaczął znowu przechadzać się zasępiony i gniewny.
— Chcesz chyba, bym wyjechał natychmiast... Dosyć już tego...
— Więc ty nic nie widzisz?.
— Nie widzę nic — tak — ślepy jestem — z przymuszonym śmiechem odparł Leon...
A po chwili począł żywo:
— Cożeście upatrzyli w mojem życiu? Żonie się znudziło ze mną, jak mnie z nią — daliśmy sobie wzajemną swobodę. Co mi do tego, że ona lubi towarzystwo jakiegoś barona? I co mi to szkodzi? pytam. W całym cywilizowanym świecie tysiące podobnych przykładów... Śmieszny jest, kogo to razi!
— Leonie! przerwał Maurycy...
Leoś zmienił ton na szyderski.
— Moryś, moje dziecko — dajże ty mi pokój. Ja życia zmieniać, z którem mi wygodnie, dla fantazyi waszej nie myślę! C’est dit...
Po tej rozmowie zakończonej w sposób tak osobliwy, nie było co mówić z Leonem... Maurycemu zdawało się, że rozmowa poskutkować może później, przerwał ją.
W istocie Leon chodził wzburzony — i widać było, że go dotknęła. Jakiś czas milczeli.
— Chciałbym się wybrać jak najrychlej do Warszawy — rzekł Leoś. Zawadzam wam tutaj, a szczerze mówiąc, i sam się nie bawię. — Ty zupełnie zardzewiałeś, dobrze ci w tej atmosferze... ale ja — potrzebuję innej... Muszę powracać...
— Po tak długiej niebytności, pozostańże choć kilka dni z nami — prosił Moryś — ponudź się chociażby, życie miejskie będzie ci lepiej smakowało. Chciałem na seryo mówić z tobą o twoich interesach.
— Nie mam żadnych interesów! ruszył ramionami Leon... O czemże mówić?
— Są długi na twoim majątku?
— Długi? ale jakiż u nas majątek bez długów? Toby było śmieszne. Naturalnie, że mam długi. Bank, tego nie liczę, bo to się amortyzuje... prywatne tam jakieś także.
— Ile tego?
— A! proszęż cię! nudny bo jesteś! Mogęż ja to wiedzieć! Rządca ma spis. To wiem, że mi nigdy nic nie daje...
— A więc nic nie masz, tylko tytuł dziedzictwa? rzekł Moryś.
— To są rzeczy énudne — jak mnie kochasz — daj mi pokój. Zabijasz mnie tem...
— A ty się zabijasz tą lekkomyślnością — majątek ci zabiorą!
— No — to zabiorą.
— Cóż zostanie?
— Czyste moje ośmnaście tysięcy rubli, dostateczne z biedy na kawalerskie życie — Aprés moi le déluge! To mój system — mówił Leon — ja nie jestem, jak ty, urodzony do robienia pieniędzy, ale do używania.
Maurycy zbity znowu, przerwał i tę rozmowę; nie było sposobu mówić z nim seryo...
Wyszli wkrótce do herbaty — Leon w salonie pozostał milczący i zachmurzony. Malwina próżno go jakąś starała się rozerwać rozmową; odpowiadał nieprzytomny. Można się było domyślać, że co innego go zajmuje...
Wieczorem rozstawszy się z bratem, wrócił do swojego mieszkania i kazał pakować służącemu do odjazdu... Rano jednak gdy Maurycy przyszedł do niego, dowiedziawszy się o tem, i usilnie go wstrzymywać zaczął — obiecał pozostać... Musiano służącego przekupić, aby on opóźniał wyjazd, spodziewając się zawsze w jakiś sposób podziałać na niego. Zmuszony zostać, znudzony Leon przed południem znikł... Dowiedziano się od ludzi, że poszedł pieszo do Holmanowa. Ponieważ stosunki z marszałkową i żoną były zerwane, zdziwiło to wszystkich. W rzeczy Leon wolał z biedy Malborzyńskiego już, niż brata i jego towarzystwo... Spacerem więc przez pola poszedł do tego miejsca, w którem tyle wspomnień pozostało — dziś zgorzkłych i mogących dotknąć boleśnie. Na nim one jednak nie czyniły wrażenia — szukał rozrywki i tu się choć chwilową znaleźć spodziewał. Szczególnym trafem nadzieja go nie zawiodła...
Holmanów teraz niemal się stał był rezydencyą Malborzyńskiego, on tu królował, marszałkowa nie bywała prawie, robił co chciał, a że żyć lubił i wesoło pędzić życie, nieustannie do siebie zapraszał gości... Jeśli nie było polowania, grano zwykle w karty... Kuchnia i piwnica pani Falimirskiej były na usługi. Malborzyński wniósł się nawet do pałacu, i przyjmował w nim swoich gości, zupełnie jak w domu. Nawykł był mówić: — U mnie w Holmanowie...
Właśnie tego dnia czterech dobrych przyjaciół pana Aleksego, przenocowawszy u niego, bo do świtu przesiedzieli nad zielonym stołem, przebudzało się i zabierało do śniadania. Sam Malborzyński był w szlafroku jeszcze... gdy z wielkiem zdumieniem postrzegł wchodzącego z miną dziwnie wesołą i impertynencką pana Leona.
Chociaż wiedział o nim w Rakowcach, ani na myśl mu nie przyszło, ażeby go miał odwiedzić. Stosunki z marszałkową ciągnęły za sobą solidarnego z nią Malborzyńskiego. Bardzo więc zimno, niemal odstręczająco przywitał go p. Aleksy.
— Prawda — rzekł śmiejąc się Leon — niespodziewałeś się mnie panie Aleksy? Widzę twe zdziwienie. Cóż, dla tego, że jesteśmy na zimno ze świekrą, myślisz mnie traktować jak nieprzyjaciela?
Malborzyński się zmieszał trochę. Dawniej był dla niego nadskakującym; teraz, gdy już się po nim i z niego nic spodziewać nie było można, przybierał ton prawie imponujący...
Nie odzywając się i pomruczawszy tylko coś — prosił siedzieć.
— Okrutnie się znudziłem u kochanego brata — począł Leon — myślałem że się tu u ciebie rozerwę... Holmanów zawsze nieszpetny, a ty tu sobie królujesz — widzę...
— Bieduję chyba! westchnął Malborzyński — zachciał pan...
Widząc, że twarz p. Aleksego ciągle była zafrasowana, Leon ramionami ruszył.
— No — bądźże ze mną po dawnemu — zawołał — co u licha! jeszcze ja coś mam i na coś się przydać mogę, a w każdym razie — choćby jaki tysiąc przegrać potrafię, aby się nie nudzić... Zaprośże mnie...
Malborzyński zdawał się namyślać. Szło mu o to, aby za złe nie wzięto w Warszawie stosunków z tym biedakiem.
Leon gonił go oczyma.
— Mówił mi służący, że masz gości? bąknął... Któż to taki?
— Parę przyjaciół moich...
— Dołączże mnie do nich na kilka godzin — rzekł Leon. Jestem piekielnie znudzony morałami Maurycego, który stanowczo stał się najcnotliwszym z ludzi — ale od niego aż śmierdzi staroświecki pedantyzm i purytanizm...
Byłby może Malborzyński próbował się wykręcić od natręta, gdyby w tej chwili nie wszedł gruby Slaski, szwarcowany Węgrowicz i jeszcze dwóch braci Szemburskich, słynnych utracyuszów, których Malborzyński strzygł regularnie jak barany, po kilka razy na rok.
Wesołe towarzystwo to szumnie wkroczyło do pokoju, nie spodziewając się tu zastać nikogo, i wołając od progu:
— Rewansz! — choć p. Aleksy dawał znaki aby milczeli. Dopiero wszedłszy zobaczyli p. Leona wyciągniętego w krześle, który tych panów, po wiejsku przybranych, niepozornych, zmierzył ciekawemi oczyma. Chcąc nie chcąc musiano się sobie prezentować. Leon, któremu szło o rozrywkę, podchwycił wyraz usłyszany: Rewansz — i wnet się odezwał!
— Rewansz! panie Aleksy — niechże ja choć popatrzę. — Rewansz! dawajcie karty!
Drudzy widząc go tak dobrze usposobionym, także się o nie dopominać zaczęli; lecz Malborzyński prosił najprzód do przygotowanego śniadania... Nie mógł ominąć pana Leona, który już w męzkiem towarzystwie, jak w domu, ze wszystkimi się spoufalał i wesołością sobie zyskiwał serca.
— Koniec końców — pomyślał Malborzyński — nie taki to straszny grzech mieć go na śniadaniu...
Czoło mu się rozjaśniło — poszli do stołu... Leon spragniony lekkiej pogadanki, dziwy im opowiadał o Warszawie, o sobie... o grze i jej szansach... śmiał się, dowcipował — pił i drugich zachęcał.
— Człek, jak Boga kocham, bardzo miły, rzekł Slaski do jednego z Szemburskich — ogadali go... Może być Letkiewicz, ale w towarzystwie ja takich wolę, niż Ciężkowskich... I począł się śmiać z lichego konceptu.
Słuchano Warszawiaka z zajęciem, a po nasyceniu pierwszego apetytu, jeden z Szemburskich, zgrany wczoraj, grę zaproponował. Śniło mu się, że się dziś ma odegrać. Malborzyński nie sprzeciwiał się — Leon z gorączką człowieka, co się wypościł, natychmiast się wkupił do grających.
Gracz był z niego wytrawny, przyzwoity, zimny, nawykły nie okazywać nigdy ani smutku po stracie, ani radości przy wygranej. Zwykle nie szczęściło mu się, ale tego dnia z niesłychaną werwą do stolika zasiadłszy — jakby przeczuwał co go spotka, wieśniaków wszystkich najokrutniej w kilka godzin poobcinał... Miał szczęście szalone, śmieszne, osłupiające, które go w humor wprawiło wyborny, nie szyderski. Malborzyński, najuparciej się broniący, padł ofiarą, i przegrał tysiąc rubli, które rad nie rad zapłacić musiał.
Gdy się kończyła gra, było już dobrze z południa.
— A, do kata! dobywając zegarek zawołał Leon, który wstał już od gry — godzina obiadu w Rakowcach... muszę śpieszyć. Przepraszam najmocniej...
Malborzyński go teraz wyprowadzał do ganku, bo się spodziewał odegrania... i nieledwie go zapraszał... d
— No — nie wiem — rzekł Leon — bo się wybieram ztąd, jakbym mógł najrychlej — a powiem ci, żeś mi prawdziwą oddał przysługę, bo się pieniądze zdadzą na drogę! Bądź zdrów...
Stojący w ganku Slaski, Węgrowicz i obaj Szemburscy, z rękami w próżnych kieszeniach, patrzali na odchodzącego zwiesiwszy nosy...
— Zachciałeś — szepnął Slaski — to tak zawsze; w karty ma szczęście, ale żona...
Rozśmiał się złośliwie i tem się pocieszył...
Niewielka była pociecha z Leona, choć go gwałtem wstrzymano w Rakowcach. Naradzano się — próbowano środków różnych, by na niego wpłynąć, wszystko to odbijało się od dziwnie zastygłego człowieka, nie czyniąc żadnego skutku. Siedział w pokoju milczący, znużony, albo uciekał znowu do Holmanowa — gdzie mu z Malborzyńskim było swobodniej.
Malwina, której się zdawało, że łagodnie i ostrożnie przyswoić go potrafi, zjednać sobie i po niewieściemu powoli wpłynąć na niego, wyznawała z upokorzeniem i smutkiem, że nie wie już jak do niego przystąpić.
Widok domowego szczęścia brata, które mu się naiwnie przedstawiało z kolebkami dzieci i szczebiotaniem wesołem żony — nudził go i niecierpliwił. Bębny, jak nazywał swych bratanków, szczególniej go draźniły. Nie znosił ani ich płaczu, ani śmiechu... raz nawet w rozmowie uczynił uwagę, że na cywilizowanym świecie dzieci się nigdy nie ukazywały...
— We Francyi oddają je na mamki, gdzieś na wieś, na dobre powietrze... potem na pensyę, nie widzą całego tego nudnego procederu dorastania i wyrabiania się, a gdy już dzieci wychowane i gotowe — dopiero je do salonu wprowadzają. Tu, to tak jakby człowiek assystował przygotowywaniu pieczystego w kuchni...
Zgorszyła się niesłychanie Malwina, poszła do drugiego pokoju uściskać swego malca, i łzy się jej puściły. „Zgubiony człowiek!” rzekła w duchu.
Maurycy od dnia do dnia, zawsze w nadziei, że potrafi go nawrócić, wstrzymywał Leona.
Stryj Łukasz, który w pierwszem spotkaniu tak się był postawił ostro... nieprzestając być sobą i tak szorstkim jak był, następnych dni z wolna przystał do Maurycego. Przypominał mu on brata...
Leona nie cierpiał, obchodził, rzucał na niego piorunującemi wejrzeniami i mruczał ruszając ramionami, gdy się ten z czem odezwał. O wyjeździe mowy jakoś nie było.
Ale że próżnować nie mógł i chleba jeść darmo, w parę dni puścił się jak niegdyś w Zamoroczanach, na obchody po gospodarstwie, po polach, po chlewach; włażąc we wszystkie kąty, podpatrywał, i potem Maurycemu donosił. Pomimo że ład i porządek był wielki, wszystko mu się jeszcze złem wydawało i zaniedbanem. Ale najwięcej męczył go Leon... Od Maurycego dowiedział się o rozmowie z nim, obojętności, z jaką przyjął rady i wymówki. Oburzyło go to. Chciał sam iść się z nim rozmówić zaraz. Moryś przeczuwał, że z tego wyniknąć może katastrofa, i ledwie go potrafił uprosić, by się powstrzymał.
Śledził jednak stary tak samo wszystkie obroty Leona, jak oficyalistów, — czyhał na niego.
Jednego dnia rano, gdy znużony Warszawiak wyszedł do ogrodu, pan Łukasz znalazł się na jego drodze... Uniknąć nie było podobna, zastąpił mu ją umyślnie. Zbierało mu się na to długo, a w końcu wytrzymać nie mógł.
— Dobrze, że ja tu acana oko w oko raz schwyciłem, odezwał się pan Łukasz. Mamy z sobą do pomówienia...
Leon chciał się wymknąć; stary go silnie za rękę pochwycił i wstrzymał. Z pod brwi najeżonych oczy mu błyskały gniewem.
— Słuchaj-no — począł — ja na wasze życie patrzałem się z blizka, i znam je lepiej od innych. Na mnie po ojcu zmarłym spadł obowiązek pieczy nad rodziną. Jestem biedny, ale głowa familii. Ty leżysz w kałuży, tarzasz się w błocie — ty rozpustniku jakiś... ty...
Wyrazów mu braknąć zaczynało z gniewu. Leon blady stał jak trup... Znajdował się w położeniu, do którego nie był przygotowany; zdało mu się istotnie, że znowu słyszy groźny głos ojcowski — ale tu nie było matki, aby go zasłoniła i broniła...
— Nie wywiniesz mi się — dodał pan Łukasz — ja cię znajdę wszędzie, politykować z tobą nie myślę, ani cię prosić! za uszy cię wyrwę z tego błota... gwałtem! Rozumiesz?...
— To napaść! wybąknął Leon przerażony — proszę mnie puścić.
— Nie puszczę cię — mam prawo tak mówić do ciebie — musisz mnie słuchać! krzyczał coraz głośniej pan Łukasz. Ze mną nie są żarty. Nie chciałem was znać... tak — wciągnęliście mnie nazad do familii — to ja tu darmo nie wejdę — i siedzieć nie będę jak malowany, patrząc na to co robicie!
Tak — mój panie — mówił gwałtownie i unosząc się — tak... Znam twoje życie. Srom! hańba! ludzie cię na ulicy wytykają palcami... pokazując jak wyśmianego błazna... Tak pozostać nie może... Rozwódź się albo żyj z nią jak przystało...
Leon na poły omdlały — stał oglądając się o ratunek do koła.
— Ja ci nie dam spoczynku! ja ci nie pozwolę leżeć w tej kałuży! kończył stary — rozumiesz ty to?...
Rozmowa a raczej łajanie stało się w końcu tak głośnem, że Maurycy, który był nieopodal, poznał po głosie stryja, a nie wiedząc co się stało, przybiegł w chwili, gdy Leon się wyrywał, a pan Łukasz targając go za rękę powtarzał:
— Rozumiesz ty? w kałuży leżeć ci nie dam!
Spostrzegłszy nadbiegającego Maurycego, Leon zwrócił się ku niemu, jakby o ratunek prosząc... W istocie brat pospieszył, aby stanąć między nim a stryjem. Zobaczywszy go pan Łukasz, trochę ochłonął.
— Co się to stało? stryju?
— A nic! Stało się to, na co się dawno zbierało... Powiedziałem mu raz słowa prawdy... to czego nikt z was mu nie śmiał otwarcie w oczy rzucić... Jeżeli nie pomyśli szczerze o poprawie życia — no — to będzie miał ze mną do czynienia...
Chcieliście stryja mieć — to go macie...
Maurycy chciał pośredniczyć...
— Obmyślimy środki — rzekł — niech stryj się uspokoi... Leon sam nie będzie od tego, jestem pewien. Łatwiej wpaść w położenie podobne, niż z niego wybrnąć...
Pan Łukasz posłuchał, popatrzał, ręką machnął i wzburzony jeszcze poszedł dalej ulicą. Gdy Leon sam pozostał z bratem, zachwiał się na nogach... słabo mu się zrobiło, trzeba go było doprowadzić do bliskiej ławki, na którą padł bezwładny. Gniew, wstyd, wzruszenie odjęło mu siły, nie mówił nic — na rękach wsparł głowę i siedział przygnębiony... Maurycy milcząc uspakajał go ściśnieniem ręki... pełnem współczucia.
Nagle zerwał się Leon.
— Jadę — muszę jechać... daj mi konie... ja tu godziny dłużej nie wysiedzę — ten człowiek zabić mnie może. To nad siły...
I wnet padł znowu na ławkę...
— Nie jechać potrzeba — zawołał brat — ale stanowczo radzić. Ty zostań tu — ja pojadę... ja ułożę wszystko co potrzeba, abyś się rozwodem uwolnił od tych ludzi. Ustąpię im co zechcą — los tobie zapewnię. Tak — ty zostaniesz tu... ja cię wyswobodzę...
— Nie — odpowiedział Leon, bo mu się w głowie wszystko przewracało; wstał tylko, a Maurycy wziąwszy go pod rękę, zaprowadził do pokoju... Blady — ze spieczonemi usty, siadł w krześle... rodzaj febry go porwał, trząść się zaczął...
Stan jego w godzinę był już taki, że po lekarza posłać musiano. Objawiła się gorączka, symptomata jakieś groźne... lekarz smutnie głową potrząsał.
Można sobie wystawić, jakie to w domu całym uczyniło wrażenie.
Jeden pan Łukasz, któremu o tem oznajmiono ostrożnie, przyjął wiadomość zupełnie obojętnie.
— Chory? rzekł — no — to chory! choćby i umarł — nie wiem czy nie lepiejby było... Ja przynajmniej nie powiem cobym wolał, czy żeby... Z tego człowieka nic nie będzie. Wszelki srom utracił.
Malwina i Maurycy z nadzwyczajną troskliwością, nie odstępując chorego, pilnowali go w ciągu dni pierwszych. Gorączka wzrastała, trzeba jej było właściwy aż do przesilenia przebieg zostawić — chory w końcu stracił przytomność, i położenie w istocie stało się tem groźniejsze, że mimo młodości siły były wyczerpane. Jednakże doktor miał nadzieję, i po strasznej kryzys — życia przynajmniej już był pewien.
Pozostało długie przejście z tego stanu do rekonwalescencyi i zupełnego wyzdrowienia. O wyjeździe ani było można pomyśleć.
Choroba nie wywarła na moralny stan pana Leona widocznego wpływu — był w niej tak samo jak w życiu o siebie trwożnym i pieszczonym — ale serce się poruszyło pewną wdzięcznością dla tych, co mu dali dowody miłości braterskiej... Bojaźliwy, dziecinny Leon jak dziecko też przywiązał się do Malwiny, która go pilnowała, do brata, co go nie odstępował...
— A! wy, mówił pozdrowiawszy, wy dla mnie dobrzy jesteście... ja wam winienem życie...
Zaledwie siły cokolwiek wracać zaczęły, a z niemi pamięć przeszłości i nawyknienia dawne, Leon gorączkowo zaczął się wybierać do Warszawy. Liczył dni, godziny niemal, gdy będzie mógł do dawnego powrócić życia... Nie sprzeciwiano mu się, lecz spisek był uknuty, postanowiono spróbować przynajmniej go ocalić, ufając w to, że gdy się to dokona, Leon da się namówić, skłonić do przyjęcia umówionych warunków.
Malwina dobrocią swą, łagodnością uzyskała nad nim pewną przewagę... Bywało, że gdy jej dłużej nie widział przy sobie, dopominał się przybycia — tęsknił do jej cichego głosu spokojnego i uspakajającego. Z nią mówił najpoufalej, przed nią się po trosze spowiadał i żalił...
Gdy już był znacznie lepiej, jednego dnia Maurycy przyszedł mu oznajmić, iż musi wyjechać na dni kilka dla obejrzenia majątku... w którym spór był o granicę. Było to zmyślone. Moryś postanowił jechać do Warszawy, i tam wprost z marszałkową i Felicyą, bodajby z baronem Michelisem, o rozwód traktować. Do ofiar był gotów... W najgorszym razie, choćby Leon się nie dał powstrzymać od powrotu, nie wróciłby do położenia sromotnego, w jakie wpadł przez lekkomyślną swawolę.
Zdaje się, że Leon wcale się nie domyślał tej zdrady; pozostawała mu Malwina, a czasem przez litość odwiedzający go Malborzyński, który zarazem do Warszawy o stanie chorego donosił. Nikt w Rakowcach, oprócz żony i stryja, o celu podróży nie wiedział...
Przykro było Morysiowi spotkać się znowu z marszałkową, ale w nim wspomnienie stosunków dawnych już się było zatarło, nie było niebezpieczeństwa — wstyd i gorycz w nim obudzały. Dzień i noc pędząc, dostał się nareszcie znużony do celu, i zaledwie wypocząwszy, przygotował do rozpoczęcia kroków stanowczych.
Na woli dobrej nie zbywało Maurycemu, energią natchnęło go położenie i zachęty żony i stryja — czuł przecie, że nie był może człowiekiem do stawienia czoła ludziom, z jakimi się miał spotykać. Na przebiegłości mu zbywało — nazbyt był prostoduszny, otwarty i szczery. Wahał się z kim miał rozpocząć nawet, i od kogo tu zależało najwięcej, od żony, matki, starego księcia czy młodego protektora? Od pierwszego tego kroku zawisło jednak wiele...
Raczej instynktem niż rozumowaniem doszedł do tego, że powinien był udać się do tej, którą znał, a przynajmniej zdało mu się, że ją znał najlepiej. Pojechał więc do pałacu z bijącem sercem, z trwogą w duszy, i kazał się jako przybywający od brata zameldować pani Falimirskiej. Marszałkowa, która teraz nie miała ani intryg do prowadzenia, ani zabaw innego rodzaju, poczynała bawić się dobroczynnością. Zwrot ten wcale nie jest niezwyczajnym, a naganiać go nie można... Właśnie się odbywała u niej konferencya tycząca się ochrony, której opiekę gwałtownie przejąć pragnęła, i dwóch we frakach poważnych, łysych, zacnych ludzi słuchało jej frazesów, zdumiewając się znakomitemu wykształceniu — gdy p. Maurycego oznajmiono.
Dwaj panowie we frakach natychmiast ją pożegnali, przejęci wysokim szacunkiem, kłaniając się nizko, zdumieni niesłychaną gorliwością i czynnością nowej protektorki. W progu, u którego żegnała ich piękna pani — stał już mocno zmieszany, powiedzmy lepiej, strwożony Maurycy.
Widok tej kobiety przypomniał mu dni przejścia w życiu — niepewności, bolu... i doznane po nich niesmaki. Pani Falimirska mierzyła go oczyma, usiłując odgadnąć, co mógł przynosić z sobą? Wiadomość może o śmierci Leona — czy — już nie wiedziała sama...
Milcząca wprowadziła go do swego pokoju.
— Jakże się ma pan Leon? zapytała na wstępie. Co to było?
— Zdaje się, że to była tyfoidalna gorączka — rzekł Maurycy — ale Leon się ma lepiej...
Niezmiernie trudno mu było przystąpić do rzeczy.
— W jego interesie przybywam — dodał.
— A! a! cóż to za interes? ciekawie spytała Falimirska.
— Proszę mi pozwolić być tak otwartym, jak nasze dawne stosunki upoważniają...
Położenie Leona jest fałszywe i nieznośne, nietylko dla niego, ale dla całej rodziny...
Pani mnie łatwo zrozumie...
Zarumieniła się i wstrzęsła marszałkowa, ale wnet wyprostowała dumnie.
— Chcemy i będziemy się domagać rozwodu...
— To coś nowego — rzekła po namyśle marszałkowa. Widać było, że sama nie wiedziała jeszcze, czy stawić opór, czy korzystać z tego wymagania... Kombinacye wszystkie przelatywały jej żywo po głowie — choć nie wiedziała którą z nich wybrać miała. Niecierpliwie chustkę mięła w ręku, i to spoglądała na Maurycego, to spuszczała oczy, to wzdychała...
— Jest to coś zupełnie niespodziewanego... rzekła w końcu. Czy to jest żądanie stanowcze?...
— Najmocniej jesteśmy przekonani, że inaczej niepodobna nam postąpić — tak dalece stanowcze, iż wszelkich następstw się jego nie wzdrygamy, bodaj dla miłości własnej najprzykrzejszych..
— Ja — tylko być mogę pośredniczką — odparła marszałkowa — nic nie decyduję... Pomówię z Felicyą...
Maurycy, nie widząc potrzeby dłuższego rozprawiania, wstał — skłonił się i chciał odchodzić.
— Kiedy mam przyjść po odpowiedź? spytał.
Marszałkowa stała niepewna...
— Wszakże nie prędzej niż jutro...
— Więc — jutro — rzekł Maurycy — żegnam panią.
Jak wrosła w ziemię, po wyjściu stała długo pani Falimirska, pytając siebie: — Rozwód? nie?...
Maurycy cały już plan osnuł był w ciągu rozmowy krótkiej z panią marszałkową. W kieszeni miał adres barona Michelisa, kazał się wieźć do niego... Nie znał go wcale, ale znać go nie potrzebował, by się z nim rozmówić stanowczo, tak jak zamierzał...
Baron, finansowa znakomitość, wyrosła na człowieka w towarzystwo wyższe wcielonego, już mało zajmujący się interesami, a więcej własnem położeniem w świecie i zyskiwaniem coraz wyższych w hierarchii jego stopni — zamieszkiwał dom wspaniały, własny, który pałacem nazwać było można.
Domyślić się łatwo, że tu wszystkie najwyszukańsze formy życia były w ścisłej obserwancyi. Dorabiając się praw obywatelstwa w sferach górnych, zwykle się poczyna od bałwochwalczego poszanowania wszystkich jego kaprysów i drobnych wymagań. Baron też żył na stopie takiej, jaka przystała szczęśliwie baronizowanemu dorobkowiczowi. Szwajcar, lokaje, kamerdyner, godziny posłuchania, wszystko to było tu w porządku. Biura kryły się gdzieś w dalszych podwórcach, aby genealogii domu nie zdradzały. Pan Maurycy więc musiał się meldować i przechodzić przez wszystkie gradacye służby stojącej na straży spokoju wielkiego człowieka. Posłał swój bilet — i — o cudo! — natychmiast go dopuszczono do przybytku. Skarżono się nieraz w życiu i romansach na dumę, nieprzystępność i morgue arystokracyi rodu — zapewne nie bez przyczyny. Był czas gdy wielkie rody śmieszną się otaczały, uroczystą jakąś gloryą... ale — ale finansowa arystokracya, nie ustępuje jej w tym względzie. Prostoty tu, uprzejmości, względów dla ludzi — co tylko są ludźmi i nic więcej — nie szukać. Szlachta i panowie bywali obrażająco grzeczni; finansowi panowie są oburzająco szorstcy i lekceważący...
Tym razem jednak pan Maurycy nie doznał tu nic podobnego. Owszem baron Michelis wyszedł przeciwko niemu z gabinetu, w którym siedział, i wprowadził doń uprzejmie bardzo... Drzwi się zamknęły...
Byli sam na sam w tym wytwornie i smakownie urządzonym pokoju, którego dębowe rzeźby i meble miały charakter wielce poważny. Właściciel ich nie umiał go tylko nadać sobie. Wydawał się tu jak przybłęda, jak robaczek w skorupie ślimaka, za wielkiej i nadto dla niego paradnej, nie miał fizyognomii swego położenia...
— Pan dobrodziej — brat pana Leona?...
— Tak jest, panie baronie — i właśnie to mnie tu sprowadza... rzekł Maurycy. — Jestem wieśniak, człowiek nawykły do otwartego traktowania wszelkich spraw — pan mi daruje...
Baron się skłonił: — O!
— Nie potrzebuję wyjaśniać położenia. Brat mój żąda rozwodu... Jesteśmy gotowi dla otrzymania go choćby do skandalicznego procesu...
— A! a! zawołał Michelis — procesu! skandalu! Czy się godzi?
— Musimy ratować się. Pan baron interesujesz się panią Leonową — zdało mi się właściwem mu to oznajmić....
Michelis zamyślił się głęboko...
— Jakkolwiek, rzekł kwaśno, szczycę się zaufaniem pani marszałkowej i pani Felicyi, ale tu — ja — rozumie pan — ja... widzi pan — ja — stoję na stronie, zupełnie na stronie...
— Nie zupełnie, panie baronie — odparł Maurycy...
Znowu baron zapadł w zadumę... ręce wsunął w kieszenie surduta... twarz mu drgała...
— Czy już o tem kto jest uwiadomiony? zapytał.
— Tylko pani marszałkowa — rzekł Maurycy — i pan. Zapewne w tej chwili i pani Felicya...
Baron usiłował przybrać fizyognomię jak najbardziej wesołą i obojętną; lecz szło mu to niezręcznie, zdradzał się niepokojem, który to w oczach, to w drganiu ust występował...
— Ja — rzekł — będę się widział — będę mówił — ja — ale ja stoję na stronie — powtórzył. Pozwoli pan, abym mu zdał sprawę? Pan mieszka...?
Maurycy podyktował hotel i numer, który Michelis zapisał sobie w małej książeczce...
W godzinę potem w saloniku pałacu nam znanego — wprzód jeszcze nim baron się zebrał tam pojechać, namyślając się jak ma postąpić — pani Felicya, jej matka i książę siedzieli na naradzie... Zdawali się na coś oczekiwać; w istocie posłano już po barona. i
— Ale moja mamo — mówiła Felicya — to jeszcze jest co mnie mogło spotkać najszczęśliwszego, nie licząc tej szansy, że Leon mógł sobie umrzeć, co byłoby jeszcze dogodniejsze. Rozumie się, mous parlons affaires, bo człowieka zawszeby mi żal było...
Bo niech mama znowu nie myśli — szczebiotała — że jestem bez serca... Mnie go żal, ale on sam sobie winien. Enfin, passons! Cóż złego? rozwód? no — jestem wolna! Chcą rozwodu — de grand coeur! Seulement ce n’est pas nous qui payerons les frais...
— Tak, wtrąciła matka surowo — mów co chcesz, ale za tem idzie, że baron się musi ożenić...
Felicya spuściła oczy z wyrazem, którego znaczenie nader trudno odgadnąć było... Z wolna przechylała główkę na obie strony, zadumana, obojętna — niepewna...
— Baron — szepnęła — no — baron — lub kto inny...
Książę podchwycił z uniesieniem:
Le chére créature! mais elle a mille fois raison! Lub kto inny!... Nie ma konieczności.
Marszałkowa skrzywiła się: rola jej teraźniejsza — damy protektorki moralności... wpływała już na pojęcia, czyniła ją surowszą.
— Przepraszam — odezwała się — ja to widzę inaczej...
— A ja widzę, że mama to widzi fałszywie — zawołała Felicya. — O co idzie? o... uprawnienie przeszłości? Właśnie baron na nią cień rzuca... To mówi wyraźnie: miał do niej prawa. Tymczasem kto inny... zupełnie mnie... oczyszcza.
— Ale ona jest genialną! zawołał książę — ona ma zupełną racyę...
— Cóż to jest? to coś o czem ja nie wiem? Więc — nie chciałabyś barona? zdziwiona odezwała się matka.
Entendons nous — mówiła z wielką pewnością siebie córka — ja nie mówię jeszcze nic — dyskutujemy szansy... Mama widzi jedną tylko, ja szukam ich więcej.
— A znajdziesz ile zechcesz! zawołał stary książę, który teraz był wielbicielem Felicyi większym niż marszałkowej.
Na tę właśnie rozprawę wszedł baron, po którym widać było, iż go coś nieprzyjemnego spotkało. Nie miał on jeszcze tej wprawy ludzi wielkiego świata, którzy mogą zjadać najniestrawniejsze rzeczy i śmiać się jak po najsłodszych — najmniejsze zakłopotanie burzyło go i wypisywało się na twarzy.
Felicya z uśmiechem zwróciła się ku niemu podając rękę.
— Wiesz baronie, co nas spotyka?
Michelis jeszcze myślał czy się przyznać do bytności Maurycego czy nie, gdy marszałkowa przystąpiła do niego, i krzyknęła:
— Żądają rozwodu!... ci
Wszyscy patrzali jak on to przyjmie. Baron stał z wolna wznosząc ramiona...
— Cóż panie na to!
— Ja pytam co pan na to? rozśmiała się Felicya...
— Ale ja — ja muszę z tego być szczęśliwy — dodał baron niewyraźnie.
— Jak to, muszę
— Jestem — poprawił się Michelis.
— Więc — rozwód dobrowolny — dodała Felicya żywo — a ja jestem za tem, ażebym go sama żądała, nie on. — Ja...
Genialna! słowo daję! rzekł książę... tak — my go żądać powinniśmy.
Baron poprawił włosy i prostował kołnierzyki.
Wtem marszałkowa zbliżyła się do starego księcia, zaczęła coś mu szeptać na ucho, i wśród tej niby bardzo ożywionej rozmowy, podawszy mu rękę, uprowadziła go do drugiego pokoju. Była to macierzyńska usługa.
Baron się zbliżył do ślicznej Felicyi, spojrzeli sobie w oczy...
Z uśmieszkiem na ustach — ale zimno, wyciągnęła do niego obie rączki, i szepnęła:
— A potem? baronie — bierzesz mnie czy nie? (Było to daleko dobitniej pono powiedziane po francusku, jak cała rozmowa: — Et aprés — cher baron — voulez-vous de moi?)
Michelis ręce obie wziął i zaczął się wdzięcznie bardzo uśmiechać, ale twarz się, mimo uśmiechu, wykrzywiała, oczy mrużyły, drgały muskuły — dziwnie wglądał.
— Godziż się wątpić? wykrztusił...
— A! proszę cię! żadnego przymusu... żadnej konieczności... Rozważ dobrze co masz postanowić. Niech cię nic nie wiąże...
To pewna, dodała — że ja po rozwodzie — jestem zmuszona pójść za mąż, dla zrehabilitowania się — muszę!
W milczeniu patrzali sobie w oczy. Uśmiechał się wciąż baron, ale ten nieszczęsny uśmiech, o którym zapominał, coraz mocniej przechodził w grymas niemal nieprzyjemny, szczególniej dla tej, co nań patrzała. Nie mogła nie poznać się na jego znaczeniu...
— Mamy czas — rzekła — rozwód pewnie się pociągnie... Naturalnie rachuję na pomoc waszą...
— Za pozwoleniem, wtrącił żywo, chwytając jak deskę wybawienia przedmiot nowy. Wszystko to dobrze, ale oni żądają rozwodu nie pani — choć pani sobie warować możesz, że pierwsza o to wniesiesz, dla formy. Oni go żądają — w takim razie godzi się, by familia tak majętna skłoniła się do pewnych ofiar.
Felicya usłyszawszy to, uderzyła w ręce i głośno zawołała:
— Mamo! mamo!
Marszałkowa i książę ukazali się na progu.
— Na ten raz to baron, nie ja, jest genialny — niech powtórzy co powiedział. Skinęła nań.
Baron wstał i z pewną dumą powiedział swój wniosek.
C’est juste, rzekł Augustulus.
H — Naturalnie — potwierdziła Falimirska: winni są nam indemnizacyę za wszystkie doznane zawody, za zmarnowane lata niepowrotne, dziewicze mojej Felicyi... Za wszystko, cośmy przez nich doznali!...
A! tak! tak... mówiła zapalając się.
— Któż o to z nimi ma traktować? spytał książę — bo ja — przyznam się — ja z tą moja żółcią — to mnie tak irrytuje...
— Baron? zawołała Felicya — jego to jest myśl, do niego powinno należeć wykonanie! Panie baronie...
Skłonił się Michelis zgadzając...
— Więc jutro, gdy się zjawi pan Maurycy — co mu mam powiedzieć? co? pytała marszałkowa.
Felicya zabrała głos:
— Że przystajemy chętnie na rozwód — warujemy sobie, że my o niego pierwsi będziemy prosili — ale żądamy słusznej indemnizacyi...
— Mówmyż, jakiej? szepnął książę.
Wszyscy spoglądali po sobie.
— Najprzód — rzekł baron — owe ośmnaście tysięcy rubli — nie ma o czem mówić, same przez się do nas wracają...
— Same przez się! tak! potwierdzał książę.
— Dom i wszystko bez wyjątku... ciągnął Michelis.
— A! ale to mało — to tak jak nic — zawołała Falimirska — śmiesznemby było uważać to za indemnizacyę... Muszą dać Felicyi przyzwoite wyposażenie... muszą...
— Niech baron je sam oznaczy... dodała, zwracając się ku niemu Felicya.
— A! Pani, gdyby było w mojej mocy wymagać... ale — zastanówmy się nad tem, że zbyt wygórowane żądania mogą ich... skłonić do skandalicznego procesu i zerwania.
— A! pan do tego nie dopuścisz — ja jestem spokojna — mówiła Felicya. Rób pan — co można — ja panu daję plenipotencyę...
Razem z nią podała mu rękę do pocałowania, i tak się skończyła pierwsza, wstępna część konferencyi, która trwała już godzin kilka...
Baron i wszyscy wyszli z niej w różowem usposobieniu, a marszałkowa wróciwszy do siebie, stanęła przed zwierciadłem, zadumana, i powiedziała sobie w duchu: »
— To dziecko ma szczęście! ach! ale też jest go warte!
Maurycy zmuszony oczekiwać dnia następnego, nie bardzo wiedział co robić z sobą. Tak samo jak Leonowi wieś była niesmaczna, dla niego miasto ze swą wrzawą, ruchem, tłumem twarzy nieznanych i prądami życia niezrozumiałemi, było nużące i przykre. Szedł więc, rzuciwszy dorożkę, pieszo do hotelu, gdy w ulicy posłyszał za sobą wołanie:
— Moryś! Moryś!
Zdziwiony mocno, obróciwszy się postrzegł hrabiego Teofila, którego powóz stanął, a on biegł za Maurycym, aby go pochwycić.
— Co tu robisz? zawołał.
— Ja? ja? odparł witając się zapytany — mam interesa.
Nie chciał się spowiadać, ale hrabia w oczy mu bystro patrząc, dobywał z nich tajemnicę.
— Co się dzieje z Leonem?
— Chory był bardzo...
— Przyjechałeś w jego interesie? nie prawdaż? podchwycił hrabia — mów mi otwarcie. Ja się przydać na coś mogę, a nie mam ani powodu, ani ochoty szkodzić... Usunąłem się nieco od domu Leonowstwa — bo tam kto inny począł rej wodzić; ale dla nich zachowałem życzliwość... no — i dla was. — Mogę wam w czem usłużyć?
Maurycy myślał — taić nie widział potrzeby sprawy, która długo nie mogła zostać tajemnicą.
— Tak — odezwał się — przybyłem w interesie Leona. Położenie jego zmusza familię szukać jakiegoś wyjścia.
— Słuchaj, zawołał hrabia — nienawidzę tego barona Michelisa — pogadamy o wszystkiem u mnie. Zajdź na chwilę. Masz co do czynienia?
Nie opierał się Maurycy, siedli więc razem i pojechali.
Hrabia ożywiony był bardzo...
Dziwnym dowodem słabości ludzkiej było jego przywiązanie do kobiety, do której żal mógł mieć największy... Hrabia był dotąd zakochany. Miłość tę starego kawalera podsycała jeszcze nienawiść i pragnienie zemsty nad baronem.
Wszystko czem mu dokuczyć mógł, było mu wielce pożądane; a potem — któż wie? piękna Felicya mogła się znowu uśmiechnąć, i hrabia był tak słaby, że padłby przed nią na kolana,
Odżywiony tą myślą, że będzie mógł z pomocą Maurycego coś począć, hrabia przyjął go z nadzwyczajną serdecznością, wyściskał, osypał zapewnieniami najżywszej przyjaźni.
Wszystko to Moryś, prostodusznie dosyć, brał za dobrą monetę.
— No, mów, proszę cię, mów ze mną otwarcie — zawołał — masz we mnie przyjaciela, sprzymierzeńca, pomocnika... O co wam idzie? naturalnie o usunięcie tej głupiej protekcyi baronowskiej, która jest upokarzająca. Leoś powraca czy nie?
— Leon... rzekł cicho Maurycy — powinien i musi się rozwieść.
— Od razu to mówiłem, chwytając go za rękę począł hrabia. — Żona go nie kocha, on dla niej zupełnie zobojętniał. Są sobie oboje ciężarem. Tak jest, trzeba rozwodu... Mówiłeś o tem z niemi?
— Z marszałkową...
Zawahał się Moryś z wyznaniem, że był u barona.
— Cóż odpowiedzieli?
— Odłożono do jutra...
W ten sposób rozpoczęte badanie, przeciągnęło się dosyć długo; hrabia zmusił gościa, by z nim poszedł na obiad. Był niezmiernie przejęty jakiś, roztargniony, rozgorączkowany. Na chwilę nie chciał Maurycego opuścić. Po obiedzie pociągnął go do teatru...
Grano tego dnia operę i loże były przepełnione; hrabia jednak znalazł dla siebie jeszcze w pierwszym rzędzie miejsce... Zaledwie się umieścili, Maurycy wyjrzawszy, spostrzegł naprzeciw marszałkową z córką.
Felicya pozowała na przodzie loży ubrana z wielkim smakiem, jak na bal, strojna do zbytku, zwracając wszystkie oczy na siebie. Sama jej poza była tak wyszukana i wywdzięczona, że przystała raczej — artystce paryzkiego półświata, niż pięknej polskiej pani. Sposób, w jaki się wspierała na balkonie, ruchy jej wachlarza, przechylanie pięknej główki, lornetowanie na parterze i po lożach, śmiałością i zalotnością biły w oczy. Z teatru też mnóstwo lornetek zwracało się ku niej, szeptano pokazując ją sobie. Marszałkowa grała poważną rolę pięknej jeszcze matrony, a nowo zaciągnięte obowiązki kazały jej udawać surową i zobojętniałą. Niebardzo się to godziło z fizyognomią córki, lecz tak ściśle znowu nie obrachowywała się pani Falimirska.
Hrabia natychmiast lornetkę skierował ku pani Leonowej, z zachwytem wpatrując się w śliczną w istocie, ale jako dzieło sztuki więcej niż natury uchodzić mogącą kobietę. Wdzięk jej i co go tylko podnosić mogło, kunsztownie było obliczone i przygotowane... piękno boże raczej popsute zostało, niż spotęgowane. Nikła kobieta, a z niej wyrastał jaskrawy obrazek... Właśnie może ten koloryt jego i ten wdzięk sztuczny zachwycał hrabiego, który wzdychał. Maurycemu patrząc na nią rumieniec tryskał na twarz; zdało mu się sromotnem to wystawianie się na okaz i zalecanie oklaskom, ten popis publiczny...
Po krótkim namyśle, hrabia lornetkę swą oddawszy towarzyszowi, sam wyszedł z loży. Pobiegł do pań — korzystając z chwili gdy jeszcze opiekuna nie było, który zwykle prezentował się choć na chwilę, aby przed publicznością ze swemi się pochwalić prawami. W loży panie te nie mogły hrabiego jako znajomego nie przyjąć, choć w domu ich nie bywał. Felicya nawet przeczuciem, widząc go jej wychodzącego, szepnęła matce:
— Założę się, że do nas zawita?
Nie zawiodła się. Marszałkowa tymczasem z dala i bacznie przypatrywała się Maurycemu; wydawał się jej parobkowatym, pospolitym... brzydkim...
Drzwi loży otworzyły się, hrabia wszedł. Felicya udała, że go nie widzi z początku. Musiał się jej parę razy ukłonić.
Zaczęto mówić o reprezentacyi, o osobach, o strojach. Hrabia na próżno nastręczał się oczom pani Leonowej, które go unikały umyślnie. Widząc, że trzeba być cierpliwym, przysiadł się do marszałkowej.
— Widzi pani, że jestem z Maurycym — i domyślić się łatwo, że on dla mnie nie robi tajemnicy z tego, z czem tu przybył... Czy mogę ofiarować moje usługi?
Falimirska potrzęsła głową.
— Ślicznie dziękujemy — ale sądzę, że się to bez wielkiego zachodu ułoży wszystko. Myśmy od dawna tego pragnęli...
— Po dawnej znajomości... pani mi pozwoli spytać — dodał cichutko — czy baron ma projekta dalsze?...
— O! baron! uśmiechnęła się ironicznie marszałkowa — o tem nie wątpię — lecz Felicya — nie wiem... Komu się raz tak nieszczęśliwie udało, — ten musi być ostrożnym na przyszłość.
— Więc nic nie ma jeszcze... pewnego z baronem? spytał hrabia...
— Z nikim w świecie — stanowczo odparła marszałkowa. Felicya jest kobietą z charakterem... elle fera à sa tête.
— Mam tego dowód smutny na sobie — szepnął hrabia...
Marszałkowa pół seryo, pół ironicznie popatrzała mu w oczy.
Korzystając z chwili, gdy młoda pani pilno się w scenę wpatrywała, hrabia pochylił się do ucha marszałkowej.
— Bądź pani moją protektorką. Daję słowo, że lepiej z tem będzie, niż trzymając się barona...
I nie czekając odpowiedzi, nie mówiąc już słowa, wstał, skłonił się i wyśliznął z loży. Matka i córka korzystając z czasu, gdy ich widzieć nie mógł, pochyliły się ku sobie i szeptały śmiejąc się dosyć długo... Rozmowa skończyła się głośniejszem:
— Widzi mama! a nie mówiłam?
Wróciwszy do Maurycego cały mu się poświęcił hrabia, tłómaczył sztukę, nazywał artystów, opowiadał historye zakulisowe, wyliczał osoby w lożach i o każdej miał coś ciekawego do powiedzenia. Może to mniej bawiło wieśniaka, niż scena, na którą mu nie dawał zwrócić uwagi; lecz musiał słuchać i choć pół uśmiechem przyjmować...
Po teatrze, w czasie którego w istocie baron się ukazał na chwilę w loży pani Leonowej — hrabia gwałtem na wieczerzę z sobą wziął Morysia, i nie puścił go, aż odwiozłszy do hotelu.
Nazajutrz rano wybierał się wychodzić z domu, gdy baron się zjawił. Widocznie przychodził go uprzedzić.
— Bardzo jestem szczęśliwy, rzekł, iż się rzeczy lepiej składają niż śmiałem się spodziewać. Pani Leonowa godzi się na rozwód w zasadzie, ale naturalnie stawi warunki...
Milcząco i znakami tylko głowy ukazując, że słucha, przyjął Maurycy propozycye nam znane; baron zauważył z pociechą, że nie drgnął, nie zbladł, nie zaprotestował, gdy w końcu zagadnął o indemnizacyę. Obawiał się jej postawić za wysoko, nie rad był za nizko — więc grzecznie wniósł, aby co do tego punktu pan Maurycy sam oznaczył... kwotę...
Morysiowi tak było pilno zbyć się wszystkiego, iż mimo oszczędności, gotów był nawet do bardzo znacznej ofiary z własnej kieszeni...
Po krótkiem wahaniu ofiarowane sto tysięcy rubli zostały przyjęte, Maurycy zobowiązywał się je sam wypłacić z własnej kieszeni, po otrzymanym rozwodzie, a żądał tylko listu samej pani do Leona, domagającego się go stanowczo.
Baron przygotowany do ciężkich i długich rozpraw, zdumiał się, gdy wszystko w kilku słowach zostało skończone jak najpomyślniej. Obiecywał sobie z tego zrobić zasługę... i otrzymać nagrodę...
Pani Leonowa wychodziła wcale obronną ręką i z tryumfem...
Matka miała słuszność utrzymywać, iż szczęście jej dziecięciu służyło. Tym pięknym twarzyczkom, choćby pod ich maseczką nie mieszkało nic oprócz autolatryi i bezmyślnej z życia igraszki — w istocie szczęście służy czasem dziwnie! Felicya spokojna była i pewna siebie — czuła się silną jakąś tajemniczą potęgą... tym czarem co korony i miecze zwycięzkie kładł u nóg Kleopatry, i mędrców czoła zginał pod stopy Aspazyi — czarem, co filozofów pędził pod wrota Fryny...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.