Złoto i błoto/Tom III/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Złoto i błoto
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1884
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Upłynęło dwa lata prawie, i była znowu śliczna jesień z liśćmi złotemi, z niebem blado lazurowem ze srebrzystemi pajęczynami, ciepłemi dniami i nocami gwiazdzistemi — ze ścierniskami poschłemi, na których gdzieniegdzie bujały odrodzone kwiaty, z całem bogactwem pracy rocznej na ramionach. Na wsi to pora dostatku i wesela, w mieście to przygotowanie do zimy, zabaw i szału; — dla bogatych to dni karnawałowe, dla biednych troska o chleb i drzewo.
W pięknym pałacyku siedział w swoim pokoju pan Leon, rozparty w krześle, z ręką we włosach, głową pochyloną smutnie, twarzą bladą, oczyma wlepionemi w posadzkę, ubraniu wytwornem jak zawsze, ale porozpinanem i zmiętem. Siedział z nogami wyciągniętemi, bezsilny jakiś, znużony więcej niż zwykle — widocznie zgryziony i zakłopotany. Nienawykły do żadnej walki ani ze światem, ani z sobą, znajdował się jakby zmuszony do niej — i zwątpiały czy ją ma rozpocząć. W całym człowieku znać było, że uratuje swoje lenistwo przedewszystkiem i siebie choćby kosztem drugich.
Po pokoju tym, tak niegdyś świeżym i wesołym, widać też było dwuletnie zaniedbanie — i obejście się z tem co go ubierało niemiłosierne. Wszystko było nad miarę zużyte, poplamione, zniszczone. Najwyborniejsze rzeczy walały się po kątach rzucone, jakby żadnej nie miały wartości. Chwila ich przeszła — upragnione wczoraj, dziś zapomniane zostały. Nowe miały je zastąpić.
Lampa bronzowa paliła się na stoliku niejasnem światłem — a promienie jej niedochodziły do ciemnych zakątków, wśród których dziwacznie wyglądały i przybory myśliwskie, i do konia ubiory, i rozrzucone suknie.
Środkiem, powolnym krokiem przechadzał się zamyślony hrabia Teofil... Na nim tych lat dwóch, tak jak na Leonie, wcale znać nie było. Jego samolubstwo wyrachowańsze jeszcze, zużywało drugich służąc mu na zdrowiu. Utył był tylko trochę, zrobił się poważniejszy, i stosunek tych dawnych przyjaciół zmienił się... Choć nie mówili do siebie, z samych postaci można było poznać, że hrabia tu wziął górę, że ten, co w pierwszych dniach przymilał się i ulegał, teraz czuł się silniejszy. Jedną ręką w bok się ująwszy, drugą trzymał za kamizelkę, głowę to podnosił, to na piersi pochylał. Czasem spoglądał po pokoju z wyrazem politowania i niemal szyderstwa.
Rozmowa była przerwana jakby się wyczerpała — obaj milczeli...
Leoś parę razy chwycił bezmyślnie coś ze stolika i rzucił zniecierpliwiony.
Po długiem milczeniu — podniósł gospodarz wzrok na przechadzającego się i odezwał się:
— Ale przecież — co mi radzisz? jak ci się zdaje? co począć?
Milczał hrabia Teofil.
— Trudno ci dać radę — rzekł w końcu... nie pytałeś nikogo, nie chciałeś nikomu dać wejrzeć w interesa — sam jesteś nieopatrzny... nie mogło się stać inaczej... Dziś — ale co tu nawet mówić? Dziś trzebaby zmienić tryb życia cały, wynieść się z Warszawy... ocalić resztki...
— Resztki? wybuchnął Leon — toć przecie jeszcze tak źle nie jest ze mną! Straciłem dużo, ale taki majątek jak mój nie topnieje tak łatwo. Mam po ludziach kapitały... pałac także reprezentuje summę znaczną...
— Tak — ale masz też długi niezliczone — rzekł hrabia. Kapitały po ludziach... są to prawie stracone pieniądze, pałac, który kosztował cię krocie, nie sprzeda się i za połowę tego coś na niego wydał. Żyłeś — co chcesz! życie takie kosztuje...
Ruszył ramionami.
— Ja przecie pójść na razowy chleb na wieś nie mogę; a gdybym się zdecydował wegetować, wziąwszy dobrego kucharza na wieś — Felicya nie pojedzie, nie zgodzi się za nic. Ona innego życia nie rozumie, nie zna, tylko to, wśród którego się tu rozwinęła.
Na wspomnienie Felicyi hrabia stanął i począł patrzeć na Leona.
— Dotknąłeś właśnie najważniejszego punktu... Mówmy otwarcie o tem... odezwał się sucho.
Leon oddał mu wejrzenie zimne, obojętne, pytające.
— Mówmy — potwierdził — ty się kochasz w Felicyi.
Hrabia trochę się zatrzymał z odpowiedzią.
— Nie przeczę — rzekł — kocham się.
— Potrafiłeś sobie pozyskać jej serce — dodał Leon — to wszyscy wiedzą, nawet ja. Oddasz mi sprawiedliwość, że byłem zawsze nader przyzwoitym i wygodnym mężem — nie prawdaż? Zdało mi się śmiesznem okazywać zazdrość i dobijać się siłą, a prawem tego, co się otrzymuje z rąk fantazyi i kaprysu...
Wiem o tem, że chcesz się żenić z Felicyą, że do tego od dawna dążycie...
Hrabia słuchał z uwagą.
— Widzisz, skończył Leon z zupełną obojętnością — je suis de très bonne composition... Ustępuję — zrzekam się pięknej pani na rzecz waszą; ale — que diable — i mnie się coś przecie za moje prawa należy?
Hrabia niemal wzgardliwie popatrzał na Leona.
— Naprzykład? spytał.
— Gdybym cenił ten skarb — ciągnął Leon wpół żartobliwie na pół smutno — tak jak on wart, amatorska jego wartość przeszłaby możność waszą... Ja zaś — nie chcę od was nic więcej nad to, ażebyście mnie i moje interesa wydźwignęli z tego chaosu... zlikwidowali... Chcę wiedzieć co mam, ograniczę się tem i będę sobie żył wygodnie po kawalersku...
Zamyślił się hrabia...
— To co mówisz jest tak nieokreślone — vague... że w ten sposób do niczego nie dojdziemy. Nie mogę się zobowiązywać do wielkich ofiar, kiedy tak czy tak rozwód mieć możemy, musimy i ja się z nią ożenię.
— Ale poczekajże — zawołał Leon — rozwód ze skandalami, które ja na was oboje mogę ściągnąć — to nie jest rzecz miła. W towarzystwie się potem pokazać nie będziecie mogli.
Słuchaj Teofilu — cartes sur table, rozpatrz się w interesach moich... rób co chcesz z pałacem, który mnie znudził, z ruchomościami, ze wszystkiem... bierz, sprzedawaj... ja chcę mieć net piętnaście tysięcy rubli dochodu — i kwita. Nie wymagam wiele, ja, co traciłem ich po sto i dwakroć rocznie...
— Za pozwoleniem, wtrącił hrabia — czy mi wolno będzie proces wytoczyć bratu o dział, w którym zostałeś pokrzywdzony na parękroć sto tysięcy straconych na kaucyach?
— To się na nic nie zda. Dział był w tych warunkach żądany i zakwitowany. Osieł Malborzyński, zawsze go miałem za takiego, nie przestrzegał nas... podpisał, kwitował. Dziś się o to upominać niepodobna.
— Brat sam powinien uznać...
— Na to niema co rachować — rzekł Leon; procesu z familią nie chcę. Zostanie mi mój majątek ziemski z długiem bankowym... a tu chcę mieć — jak mówiłem — piętnaście tysięcy rubli i głowę spokojną. Rozważ — c’est à prendre ou á laisser.
— A gdybym nie mógł przyjąć tego warunku?... spytał hrabia.
— No, to interesów się podejmie kto inny — a Felicya będzie pokutować w procesie za twe skąpstwo...
Oszczędzać jej ani ciebie, kochany hrabio — nie będę. Myśleliście, że mnie oszukujecie — gdy ja doskonale widziałem wszystko, alem dla świętej spokojności tolerował. To było dobre póki... było możliwe — przywiedziony do ostateczności będę kąsał.
Wstał nagle z krzesła i począł gwałtownie:
— Co u licha! jeszcze ja mam padać ofiarą? Par exemple! nie ocaliwszy nawet tyle, bym sobie ciche, spokojne życie, wygodne mógł prowadzić? Pas de sa! Chcesz mieć swój ideał w hrabiowskiej koronie u boku... i z tym tryumfem, żeś mi go wziął z przed nosa — przecież coś trzeba poświęcić.
— Coś! bardzo dobrze! nawet wiele! zawołał poruszony hrabia — nawet wiele — bo tyś jej nie kochał nigdy, a ja ją kocham i ubóztwiam... Tak jest — nawet wiele — lecz to wiele oznaczone być musi...
Czy masz jakiekolwiek pojęcie jak stoją twoje interesa?... i
— Najmniejszego! zawołał Leon... Wiem tylko, że mnie prą długi, a pieniędzy mi brak... Nigdy się po parafiańsku głupiemi rachunkami nie zajmowałem. Wiedziałem, że powinienem mieć sto tysięcy rubli dochodu, żyłem stosownie do tego... Prawda, wyszczerbiał się kapitał, ten łajdak bankier, który wziął znaczniejszą część do współki na dziewięć procentów, zbankrutował. U księcia samego mam z pięćdziesiąt tysięcy rubli.
— A! z temi się pożegnaj! rozśmiał się hrabia — wujaszek nie ma na nie hypoteki...
Ale jakże można było?...
— Daj mi pokój! zawołał Leon. Jak można było! hm!.. Ja nie wiem czy można było inaczej. To jest w moim charakterze... ja liczyć nie umiem, nie mogę, mnie to nudzi. Jak się zrujnuję do krzty... napiję się laudanum!
Ruszył ramionami i począł świstać...
— Któż ma twe interesa — rachunki? gdzie się udać, aby je rozpatrzyć?... spytał hrabia.
— No — wiesz! wiesz! oddałem wszystko adwokatowi — jakże się zowie... niemieckie nazwisko! pospolite! Wiesz bo! widziałeś go u mnie.
— Szulcowi?
— Ano — tak... idź do Szulca i z nim sobie rozpatrzcie wszystko...
Wtem nagle się odwrócił.
Pardon, za pozwoleniem — ekscypuję le mobilier de la maison... przynajmniej co mi się podoba z niego zabrać... To co raz darowałem Felicyi, przy niej zostaje... Ma samych klejnotów na krocie, a hrabia ją bierzesz z niemi. Powinieneś to rachować, ty, co umiesz liczyć i masz do tego cierpliwość.
Hr. Teofil zniósł wszystko cierpliwie w istocie.
— Trochę jesteś rozgorączkowany — rzekł spokojnie...
On le serait à moins! Odezwał się Leon... mais je suis bon enfant tout de même...
Tu podął rękę hrabiemu.
— Nie lubię się kłócić, nie lubię gryźć... A więc — co? co myślisz?
— Mój Leonie — rzekł hrabia zimno — dajże mi czas...
— Ile ci go mam dać?
— No — dni kilka... dwa — trzy...
Bon! czekać będę. Ale, proszę cię, rozmyśl się dobrze — ja — bądź co bądź na bruk się wyrzucić nie dam. Uniknijcie skandalu... nie dużo chcę. Rachuję w to, że Felicyę, która była wymagająca jak królowa, albo raczej jak cesarzowa Józefina — bierzesz sobie, że bierzesz marszałkową z nią, i że ja... wracam do stanu kawalerskiego... a! cela simplifie la question.
Leon się śmiał, a w śmiechu tym niemal cynicznym było coś tak smutnego, że hrabia nawet się zmarszczył słysząc go — wziął za kapelusz i chciał wychodzić.
— Rozumiem, rzekł Leon — pójdziesz do Felicyi na radę, ja wam nie przeszkodzę... Idź... radź... c’est à prendre ou à laisser — albo skandale okrutne, albo pacyficzny koniec przyjacielski...
Chciał mu podać dłoń, hrabia się nieco cofnął. Naówczas Leoś nachylił mu się do ucha.
— A jeśli przyjdzie do ostateczności, kije na korytarzu wyjdą też na scenę, i mama dobrodziejka, co wam tak dobrze usługiwała.
Mówił to, choć z podraźnieniem, ale tak lekko i wesoło, że słuchać było przykro.
Hrabia Teofil nie odpowiedziawszy już słowa, wysunął się z pokoju.
W tejże chwili Leoś chwycił za dzwonek i silnie kilkakroć w niego uderzył. Chód dał się słyszeć i z wielką prozopopeją wszedł z twarzą chmurną i kwaśną, faworyt pański pan Symforyan.
Nie spytał nawet siedzącego na co zawołał, nawykły był do powoływania na poufne rozmowy, wiedział, iż musi zabawiać tego pana, którego był zarazem konfidentem.
— Wiesz, Symfuś! dziecinnie jakoś głosem innym zawołał Leoś — wiesz? z hrabią się rozmówiłem na czysto.
— A cóż? gburowato spytał sługa.
— Co? rozumiesz — mówił Leon siedząc ciągle do stojącego sługi — zjadł mydło — ani się zakrztusił. Położyłem mu warunki. Chcesz mieć moją panię — daj mi spokojność, popłać długi i — róbcie sobie co chcecie.
— O! oni się pytali pana hrabiego i robili co chcieli. Marszałkowa... pani i on! rzekł sługa gburowato... Oni znowu jaśnie pana odrwią. — Jak pana Boga kocham.
Zamyślił się Leon i westchnął
— Daj mi szklankę limonady, rzekł jakby chcąc przerwać rozmowę — wiesz, jak ja ją lubię — przypraw tylko starannie... ostatnim razem była niedobra... Potem pójdę do resursy.. i może gdzie wstąpię jeszcze. Muszę się rozerwać...
Symforyan wolnym krokiem zwrócił się do stolika, na którym było przygotowane wszystko do limonady, i z pedanteryą zajął się wyciskaniem cytryny, nakładaniem i dokładaniem cukru. Potem na małej tacce przyniósł ją panu, i wspierając się o biuro, czekał aż ją weźmie, bo Leon się zamyślił i o żądanym napoju zapomniał.
— Limonada! szepnął Symfuś — któremu nudziło się czekać.
— A! wychylił Leon napój i postawił szklankę. Gdy chcesz tylko, robisz limonadę i wszystko doskonale... Ale czego ty dziś jesteś taki namarszczony? wiesz, że ja takich twarzy nie lubię.
— Myślę co to będzie z nami? odezwał się sługa.
— Co ma być! odparł Leon — będziemy daleko bogatsi niż jesteśmy. Jejmość nam zjadała wszystko, a było ich dwie nawet, nie jedna, bo marszałkowa...
— O! marszałkowa, potwierdził Symfuś — ona wszystkiego piwa nawarzyła — przez nią przyszło wszystko... Jak Boga kocham...
— A ja powiadam — wtrącił poufale Leon — że to wszystko wyjdzie na lepsze. To była niewola nie życie. Ja im musiałem służyć... Nie dawali mi spokoju. Książę też.
— O! książę! dodał sługa — książę — ale to był robak co nas toczył.
— Dobrze mówisz, robak — rozśmiał się Leoś — robak! Gdy się raz ich pozbędziemy... zostanie mi jeszcze mój klucz i dobra z małym długiem, i jakie sto tysięcy złotych dochodu.
— Sto tysięcy złotych! — krzyknął pogardliwym tonem Symfuś. Sto tysięcy — złotych? A cóż to znaczy dla pana? A toć to nic nie jest...
Popatrzył na niego Leon.
— Aleć będę sam... życie kawalerskie.
— A panna Ina...? szepnął sługa.
— Hm! zawsze nie to co dom, żona, marszałkowa i książę... W ostatnim razie, Maurycy mi podsukursuje.
— Wątpię — rzekł Symforyan — bo to skąpiec od świata — i żona go w garści trzyma... a klucze pono przy niej...
Leon, który stanowczo o rzeczach niesmacznych mówić długo nie lubił, zerwał się z krzesła. Symforyan patrzał nań z góry, niemal jak niańka na dziecko.
— Daj mi czarny surdut... pójdę do resursy...
— Który?
— A no... paryzki od Dusotoy’a...
Z przyzwoitą powagą kroczył pan Symforyan do garderoby, i wyniósł żądane ubranie. Leon szybko zrzucił przyodziewek i począł włosy układając, ubierać się przed dużem zwierciadłem. Rad był z siebie już i zupełnie spokojny..
Włożył palto, kapelusz, miał wychodzić, gdy uderzywszy po bocznej kieszeni spostrzegł, że nie ma pugilaresu.
— Symfuś! pugilares!
Zaczęto go szukać — nigdzie nie było; dopiero w garderobie znalazł się nierychło we fraku, zdjętym przed kilku godzinami. Od niechcenia go otworzył Leon... zajrzał czy są pieniądze, znalazł ich pewnie mniej niż się spodziewał, skrzywił się, poszedł do otwartego biurka, w którem tkwił klucz, poszukał tam w papierze zawiniętych pieniędzy i zabrał się do wyjścia.
— Proszę cię Symfuś! co to jest, że pieniędzy tak mało?
— Albo ja wiem!
— Nikt tu nie wchodził.
— Oprócz mnie — rzekł sługa — a jużci pan mnie posądzać nie może.
Ruszył ramionami.
— Przecie tu i z garderoby od pani czasem bywa panna Zizia...
— No — daj pokój Zizi! ofuknął go Leon — daj pokój! Dosyć tego... nie lubię, gdy ją napastujesz...
Symfuś minę zrobił kwaśną.
— Ale bo co pan robi śledztwo o pieniądze, sam nigdy nie wiedząc ani co ma, ani co wydaje — burknął Symforyan. Jeszcze tego nie stało żebym ja był posądzony... Ja natychmiast za służbę dziękuję.
— Nie bądźże...
I Leon stuknąwszy drzwiami, wybiegł prędko...
W drugim końcu pałacu, w gabinecie pięknej Felicyi, współcześnie prawie, siedziały dwie panie, matka i córka...
Nigdy, nigdy piękniejszą nie była młoda pani Czermińska — lecz jej piękność całkiem inny przybrała charakter. Była nie do poznania zmieniona. Z dziecięcej, naiwnej dzieweczki stała się — niby pół-bóztwem tego co zowią pół światem... Znikły rumieńce, ale je zastąpiła przezroczysta, cudna bladość jakaś, po za którą ukryta krew grała... Rumieńce teraz strzelały tylko i występowały na rozkazy, a nikły i rozpływały się szybko... Oczy, co patrzały tak śmiało i zuchwale, teraz były jak spłoszone, jak wstydliwe... Uciekały z wejrzeniami... bały się powiedzieć co w nich było, lękały zdradzić. Twarzyczka zmęczona, jakaś chmurna i namarszczona, okrywała się tym marsem jak maską i zbroją — czyniła srogą, aby się nie okazać zbyt — powolną i łagodną.
Płoche niewiasty najczęściej przybierają ten pozór odpychający, który nie oszukuje nikogo — cnota jest wesołą i spokojną.
We wszystkich poruszeniach Felicyi widać było jakieś wahanie, niepewność — coś, co zdradzało niepokój wewnętrzny. Wypieszczona przez matkę i samą siebie, ze wszystkiego była nie rada, a gdy nie szalała roztrzepana, dąsała się jak dziecko.
Tego wieczoru leżała tak smutna na szeslągu, małe nóżki wyciągnąwszy, trzymała książkę nie czytając i dumała... Niezmiernie staranny, wykwintny strój był w nieładzie i pomięty...
Naprzeciw niej w fotelu, z rękami na piersiach założonemi, w czarnej sukni, odpoczywała hrabina... przebierała niekiedy z wolna dobywając rączkę, piórkiem w zębach jeszcze białych... sama do siebie potrząsała głową i robiła ruchy różne, towarzyszące monologowi wewnętrznemu.
A była jeszcze piękna — i nie darmo książę porównywał ją do Ninony. Marszczki, które Moryś był dojrzał, gdy była raz ostatni w Holmanowie, znikły. Cudu tego dokazało lekkie spulchnienie twarzy i przybyła nieco otyłość. Ale marszałkowa sznurowała się tak starannie, że figury nie straciła — i wyglądała zawsze ładnie, świeżo, ponętnie, zwłaszcza przy świecach.
Teraz miała chmurkę na czole. Obie one musiały niedawno skończyć rozmowę... bo marszałkowa skutkiem jej... drgała jeszcze sama mówiąc do siebie... a książka, którą w ręku trzymała Felicya, była tylko dla tego schwycona, aby usprawiedliwić milczenie.
Byłoby się ono przeciągnęło długo, gdyby wśród ciszy nie dały się słyszeć kroki, chód powolny zamyślonego człowieka. Obie panie ruszyły się; Felicya z wolna powiodła ku drzwiom oczyma, marszałkowa szepnęła:
— Teofil — nie... on.
Kroki się powoli bardzo zbliżały, tak, że ich powolnością piękna pani miała czas się zniecierpliwić, a wyrazem tego usposobienia dobitnym było rzucenie książką o ziemię.
Marszałkowa, choć schylać się jej było dosyć niezręcznie, bo się mocno zaczerwieniła od wysiłku, prędko podniosła książkę i położywszy ją na stoliku, popatrzała na córkę. Felicya szarpała batystową chusteczkę w ręku.
Drzwi się wreszcie otworzyły — i hrabia Teofil wszedł. Nie witał się — wsunął milczący, znalazł krzesło najbliższe i usiadł. Kobiety obie oczyma słały zapytania.
— No cóż? mówiłeś z nim? spytała mocno podraźniona Felicya. Głos jej był równie jak twarz zmieniony, srebrny jego dźwięk nabrał ostrej intonacyi...
— On sam zaczął — odezwał się hrabia.
— On sam? jak? zawołały obie panie.
— Ale go znacie — rzekł hrabia — tak swobodnie i lekko, jakby szło o konia lub — nawet o coś mniej jeszcze interesującego...
— Na czemże się skończyło, mów bo! proszę — zawołała Felicya, podnosząc się nieco i opadając na szesląg — widzisz, że czekam! Masz passyę mnie przyprowadzać do niecierpliwości!
Hrabia drgnął.
— Jest przygotowany na wszystko... zezwala na rozwód, z warunkiem, aby go z kłopotliwych interesów wydźwignąć, i zapewnić mu piętnaście tysięcy rubli rocznie.
— Z kłopotliwych interesów! wtrąciła marszałkowa — w które sam dobrowolnie wpadł...
Namarszczyła się piękna twarzyczka pani.
— A pałac? a to wszystko?
— Oddaje wszystko — excepté le mobilier — rzekł hrabia...
— I cóż więcej? co więcej? co myślicie? zapytała niespokojnie marszałkowa.
— Ale on sam nie ma wyobrażenia ani o długach, ani o tem co mu zostało... Nie chce się zająć, wejrzeć: — „Rób sobie co chcesz — muszę mieć tyle — i koniec...“
Felicya spojrzała na hrabiego.
— Przecież powinieneś był przyjąć? rzekła.
— Nie odrzuciłem układu — ale się muszę rozpatrzyć w tem... rzekł hrabia powoli. Chciałem tylko, aby mi pozwolił proces wytoczyć Maurycemu o kaucyę — na to nie pozwala, Ef — il n’est pas degouté, zostaje mu majątek z długiem — i piętnaście tysięcy rubli.
— Czegoż on może żądać więcej! z gniewem zawołała marszałkowa... Marnotrawnik ten!...
— On więcej nie chce — rzekł hrabia, ale to jest wiele... Piętnaście tysięcy rubli dochodu... to procent od trzechkroć sto tysięcy... Wątpię bardzo czy tyle mu zostało...
— Ale gdyby nawet.. poczęła Felicya — nie rozumiem już targu — kończyć i po wszystkiem...
— Skończymy — odezwał się hrabia — nie bądź tylko tak podraźnioną i chmurną... proszę. Skończy my spokojnie i w jak najlepszej zgodzie.
— Bez skandalów — dodała matka...
Felicya nagle się uśmiechnęła jakoś, i prędko zdejmując rękawiczkę, białą, cacaną, marmurową rączkę wyciągnęła ku Teofilowi, który przypadł, by ją pocałować.
— Byłbyś najniewdzięczniejszym z ludzi — gdybyś jej serca, co tyle dla ciebie przecierpiało, nie umiał ocenić, i wahał się dla niego z małą ofiarą. Cały ci świat zazdrości, szczęśliwy człowieku...
Felicya wlepiła w niego oczy... a biedny hrabia zmiękł, zmieszał się, stracił całą pewność, jaką miał w obec Leona... Tu był pokornym niewolnikiem tej Aspazyi, helotą upojonym, którego można było postawić na przestrach tym co się upajać wzrokiem nie lękają i na szał idą ślepi...
Z nieukontentowaniem wyraźnem usłyszano w tym momencie rozczulenia chód znowu... Dwom nogom posuwającym się chorobliwie, towarzyszyło uderzenie laski o podłogę. Po tem wszyscy poznali księcia. Na twarzach odmalowało się jakby przeczucie znudzenia. Przychodził nie w porę. Hrabia wrócił na swe miejsce, marszałkowa ręce skrzyżowała. Felicya usta do góry podniosła krzywiąc się...
Niepewna ręka szukała klamki długo, nim znalazła — i to niecierpliwiło — wszedł książę, zestarzały, trochę przygarbiony, o kiju... I na nim lat tych parę ślad swój zostawiło dobitny. Twarz miał wynędzniałą, oczy błyszczące nadto, pokaszliwał, nogami sunął, ale usiłował trzymać się jeszcze po dawnemu.
— Zszedłem umyślnie — rzekł — choć dziś się czuję gorzej niż zwykle. Doktor mojej choroby nie rozumie, muszę się wybrać do Waltera... Mówi mi o podagrze... Zkąd u mnie podagra się wziąć mogła? nigdy się nie zapijałem... Ale oni wszyscy tacy: gdy się który z nich uprzedzi — nic ich nie przeprze.
Mówił nawet nie zważając czy go słuchano, i dowlókłszy się do najbliższego krzesła — siadł stękając. Dopiero teraz spojrzał po zgromadzonych z uwagą. Panowało milczenie. Odwrócił się do Teofila.
— A cóż? będzie temu jaki koniec?
— Już jest — odparł hrabia — Leon bankrut kompletny...
— Nie mówiłem? podchwycił książę. Widziałem to z daleka... Karty, kobiety, konie, i żadnego pomiarkowania.. Cóż z Felicyą? Co z rozwodem? Trzeba z nim mówić otwarcie.
— Sam on mnie zagadnął... zbywając się szybko począł hrabia — to się ułoży... Ale wie wujaszek, że ja będę musiał wszystkie jego interesa wziąć na siebie activa i passiva. Mówił mi o 50.000 rubli u księcia?
Książę drgnął.
— Jakie? pięćdziesiąt? cóż znowu! Attendez donc? — Podniósł oczy do sufitu. — No — tak — coś — być może około tego... Ale to dług przyjacielski, który on mi narzucił. Nigdybym nie wziął u niego, gdyby mnie nie zapewnił, że się nagle upominać nie będzie! Rozumiesz, że...
Hrabia milczał, jakby wcale rozumieć nie chciał... Książę go trącił po ręku.
— Żebyście mieli mnie starego o to głupstwo szykanować! Ty! który mi winieneś tyle! Przyznam się — toby było srogą niewdzięcznością. Ja się sakryfikowałem, parawanowałem waszemu romansowi, kompromitowałem się — a ty mi zaraz na wstępie wyjeżdżasz z temi głupiemi 50.000!
Książę gorzko się śmiać zaczął. Kobiety, chcąc neutralnemi pozostać, milczały...
— Ale Teofil nie będzie niedelikatnym — wtrąciła cicho Felicya, i pogroziła mu sekretnie...
— Ja wcale nie myślę być natrętnym, ułożymy się z wujem — ale na hypotekę — jakkolwiekbadź, wnieść to muszę...
Zamilkł książę... Ten epizod jakoś wszystkim był przykry, nawet temu, co go niepotrzebnie wprowadził.
— Cóż z pałacem? spytał książę.
Hrabia się namyślał, patrząc w podłogę.
— Felicya go nie lubi — ja go nie cierpię... Leon ani myśli, ani może się przy nim trzymać... Sprzedam go... to naturalne...
— A tak — to naturalne — podchwycił stary, kijem coś kreśląc po podłodze — to niezmiernie naturalne. Szczególniej ja na tem dobrze wychodzę. Ce blanc bec, prosi mnie, po rękach, całuje, abym dożywotnie u niego przyjął mieszkanie, inkommoduje mnie, zadaje gwałt... Ja się urządzam stosownie —i — un beau matin na bruk mnie wyrzucają. To nadzwyczaj naturalne, gdy kto jest łatwowierny jak ja — i ma do czynienia z takim...
Urwał książę.
— Ja przynajmniej w tem nic nie zawiniłem... bronił się hrabia.
— Tak — ja jestem winień... dołożył stary.
— Ale, proszę księcia... po co się wzruszać i irrytować? wtrąciła marszałkowa łagodząc — księciu to szkodzi zawsze...
— Szkodzi! zabija! tak — odparł stary — zabija! Wszyscy to wiecie — a nie myślicie mię oszczędzać wcale...
Zamilkli tedy wszyscy, ale sam książę Augustulus wnet rozpoczął.
— Nie myślę czekać aż mi powiedzą: ruszaj — wyniosę się na wieś — albo pojadę za granicę... Nikomu tu już nie jestem potrzebny. Był czas, gdym się państwu wysługiwał!
Felicya drgnęła — ramiona jej poruszyły się parę razy. Scena ta i ją, i marszałkową doprowadzała do niecierpliwości. Hrabia tylko siedział obojętny.
Powiodłszy oczyma po wszystkich, Augustulus, jakby już zrezygnowany, rozpoczął z innej beczki:
— Kiedyż ten remue-ménage się ma począć? Jak? co? Nic nie rozumiem... mów.
— Sądzę, że wszystko zostanie in statu quo, rzekł hrabia — aż do rozwodu, który ja przyśpieszę... Mój domek tak jak gotów. My się z Felicyą przeprowadzamy do niego... Nieszczęściem tak jest szczupły...
Marszałkowa rzuciła się.
— Ja od dawna się wybierałam do Holmanowa... odezwała się — nawetbym tymczasowo Felicyę zabrała z sobą.
— Co ja będę robiła w tym Holmanowie! — przerwała Felicya — proszę mamy — Holmanów śmiertelnie nudny... Hrabia mi obiecał, i tak wypada nawet, że zaraz po ślubie wyjedziemy do Włoch... Najmie willę gdzie pod Florencyą i tam przepędzimy kilka miesięcy, dopóki się ci głupi ludzie tu nie uspokoją i nie wygadają.
Hrabia nie przeczył ani potwierdzał...
— Oczywiście się wynosić nam trzeba... mruknął książę — c’est dit!
Wstał z wolna — oparł się na kiju, cicho szepnął: Dobranoc! — ogólne i skierował się ku drzwiom.
Dopóki kroki jego słychać było w dali, milczeli wszyscy. Hrabia brał za kapelusz także, lecz leniwo. Zbliżył się szepcząc coś do ucha Felicyi, która mu śmieszkiem odpowiedziała; a potem do matki się zwróciwszy, dodała:
— Niechże mu mama powie, żeby sobie szedł...
W istocie i bez tej admonicyi, hrabia ucałowawszy ręce i schyliwszy się ku białemu czołu — prędko wyniósł się z pokoju.
Matka i córka zostały same...
Felicyi twarz, którą zdawało się ożywiać jakieś uczucie, po zamknięciu drzwi zmieniła się tak, jak zwykło się było w potrzebie zmieniać macierzyńskie oblicze. Niemal przypominała matkę.
— Powiedz ty mi — szepnęła nierychło marszałkowa do córki — czyż ty go w istocie możesz kochać?
Spotkały się ich oczy; było to wejrzenie dwóch owych augurów rzymskich nad zabitą ofiarą.
— Ja? ja? — rozśmiała się Felicya — ale — mamo!
— Leon, mimo swej nullité... był milszy, jako mężczyzna...
Fade au possible! odparła córka, Nie — nie — nie mogłam go znieść. W początku, proszę mamy, byłam tak niedoświadczona... dziecko... Hrabia — jest hrabią moja mamo, jest siostrzeńcem księcia — i ma w salonie dosyć układu i dowcipu; a w życiu prywatnem... a! to się jakoś poradzi. Przy tem kocha się we mnie... to lepiej daleko, niżbym ja się w nim kochała.
Matka z uśmiechem, w nagrodę aksyomatu, pocałowała ją w czoło.
— A ty mój dowcipku! zawołała. Ale — powiedz mi...
Tu urwała nagle.
— Nie — nie!
— Co? co? niechże mama kończy... bardzo proszę...
— Nie lepiejże było wziąć barona Michelisa? Co do majątku...
— Hrabia jest majętniejszy, niż się mamie zdaje. Ja go znam. Skąpy jest. Tai się z mieniem jak drudzy z niem chwalą... O! spokojna jestem o to. Baron Michelis... Zapewne, gdybym innego nie miała! Ale to baronowstwo od księcia Detmoldu... czy Schaumburg-Lippe... i Michelis — proszę mamy... i te włosy... i ten nos...
— Ale bardzo ładny mężczyzna, podchwyciła matka... i kocha się w tobie...
— A! niech się kocha! dodała piękna pani — to nic nie szkodzi. Ja nawet... nie okazuję mu zbytniej nieczułości... Dam do zrozumienia, że mnie familia zmusza... Któż wie? zawsze go chcę mieć w rezerwie!
Powtóre matka pocałowała ją z widocznem uszczęśliwieniem...
— Tyś bardzo rozumna! rzekła — ja nigdy w twoim wieku nie miałam tego taktu i panowania nad sobą. Serce mnie prowadziło — i pokutowałam za nie!
Westchnienie się wyrwało z piersi pani marszałkowej.
— Tak jest — szepnęła — masz słuszność z ludźmi nie można inaczej. Albo być oszukiwanymi, lub oszukiwać musimy... Położenie nasze zmusza nas do pamiętania o sobie... Trzymaj tylko hrabiego w tym zapale, z tą miłością — jak najdłużej. Podsycaj ją, rozżarzaj — chce być kochanym... zdaje mu się, że jest.
Wiesz — dodała — wiesz?... czasem mi się zdawało, że ty go kochasz?
— A! moja mamo, spuszczając oczka zamruczała Felicya — w początku czynił na mnie impressyę — przyznaję się, miałam słabość... Był zupełnie inny od Leosia — to go w moich oczach czyniło powabnym... ale potem! Oni tacy wszyscy — zakończyła... na czas krótki dosyć zabawni — ale dłużej — jak się tylko zajrzy do dna! Pustki w nich.... nie ma nic. Ziewać się chce, i trzeba innej szukać zagadki.
Zegar wybijał dwunastą...
— Chodźmy spać! odezwała się wstając marszałkowa...
Pocałowała leżącą córkę, i krokiem wolnym wyszła z pokoju, w którym się już dzwonek rozlegał. Z za portyery wychyliła się dość ładna twarzyczka garderobiany, która tam zapewne od dawna oczekiwać musiała...
— Ziniu moja! ziewając przemówiła piękna pani — jak ja jestem dziś zmęczona! Głowę mi tak rozgadali... aż pęka. Mama — książę — hrabia... nie było końca...
Nie wiesz co się dzieje z panem Leonem?
— A zkądże ja o tem mam wiedzieć? opryskliwie odparła panna...
— O! westchnęła Felicya — nie gniewajże się... nie wiesz?... to mi wszystko jedno...
Po momencie milczenia, Zizia, jakby się namyśliwszy, dorzuciła:
— Pan Leon miał jechać do miasta...
Ale pani już myślami innemi zajęta, wcale nie słuchała.
Po mieście od dni kilku chodziły już pogłoski o złym bardzo stanie interesów pana Leona. Stan ten przewidywano od dawna, marnotrawstwo niesłychane inaczej niż ruiną skończyć się nie mogło. Jednakże upadek kredytu, który katastrofę tę ściągnął — wyratował od zupełnej zguby. We dwa lata przy najlepszych chęciach, pożreć tak znacznej fortuny nie było podobna. Nieład panujący w interesach, czynił bankructwo na pozór zupełnem; zostawało jednak tyle do zlikwidowania, iż żądane przez pana Leona skromne piętnaście tysięcy rubli, do osiągnięcia były możliwe...
Nazajutrz hrabia, któremu było pilno przekonać się, jak w istocie stoją aktywa i passywa tego, po którym był zmuszony brać spadek, zajechał do pana Szulca.
Nie znali się wcale. Szulc, człowiek młody, czynny i niezmiernie przebiegły, razem prawnik i miły w towarzystwie biesiadnik, lubiący się bawić, szukający rozrywek, ale i niepoświęcający obowiązków, hrabiego widywał z daleka, znał z reputacyi. Hrabia wiedział o panu Szulcu tylko, że go się radzono w razach zdesperowanych, i że bywał w najlepszych towarzystwach.
Zastał adwokata w pokoju zarzuconego papierami, nad stołem — zajętego niezmiernie — lecz gotowego na przyjęcie. Pokój pracy był niepoczesny, zapylony, zagracony, podłogę miał zabrukaną — tuż drugi, do którego adwokat wprowadził nowego klienta, sprzeczał się z pierwszym smakownem i wytwornem urządzeniem.
Z tego łatwo już było poznać, że pan Szulc umiał łączyć w sobie przymioty praktycznego człowieka i przyjemnego...
Niezmiernie grzecznie przyjął hrabiego. Przyczyniało się do tego, iż znał z wieści dobry stan jego interesów.
Hrabia przystąpił zaraz do rzeczy, oznajmując, iż pan Leon, z którym go łączyło bardzo dalekie przez żonę kuzynowstwo... zdał na niego interesa.
Szulcowi już więcej mówić i tłómaczyć nie było potrzeba. Całe miasto od blizko dwóch lat mówiło o romansie pięknej Felicyi z panem hrabią.
— Raczysz mnie pan objaśnić?
— Jak tylko ja sam jasno się rozpatrzę w tym chaosie — odparł adwokat ze śmiechem smutnym. Z przykrością mi wyznać przychodzi, że w życiu mojem takich interesów nie spotkałem i podobnej... jakże to nazwać!
— Nazwij pan jak się podoba — ja się nie urażę...
— No — nazwijmy to nieopatrznością — dokończył Szulc.
— Interesa te — rzekł hrabia — o ile się ja domyślać mogę, skomplikowane być niepowinny... Długów massa, fundusze jasne a kapitały po ludziach wielce wątpliwe... Gdybyś pan miał godzin parę do przejrzenia się wtem, choć pobieżnie...
Szulc dobył zegarka.
— Kiedy? zapytał.
— Gdy się panu podoba.
— Siadajmy natychmiast — odparł adwokat... Tekę z dokumentami mam przygotowaną, — pozbierałem notatki... zgłaszali się i wierzyciele... ogólny pogląd da się zrobić...
Zasiedli tedy oba, hrabia milczący, ale z okiem wprawnem i pamięcią, Szulc z doświadczeniem swem i już niejakiem obeznaniem z treścią. Długi były najrozmaitszej natury i wagi... Niektóre z nich widocznie mogły być i musiały zakwestyonowane. Blankiety w znacznej liczbie, dawały się domyślać nadużyć... Ci, którym były powierzone, wpisywali summy dowolnie, wiedząc, że pan Leon ani się spyta, ani będzie pamiętał co i za co winien komu. Znalazły się i wydane różnym płci żeńskiej osobom obligi... i olbrzymie, niezrozumiałe, bez sensu i ortografii Symforyana rachunki...
Wszystko to trudne było do zliczenia i ocenienia. Tymczasem odkładano jedne rzeczy na bok, drugie regestrowano, praca ta, dosyć się długo przeciągnęła. Hrabia pilnie się nią sam zajmował. Było już dobrze z południa, gdy do drzwi zapukano, pan Szulc musiał wyjść, i nad spodziewanie długo zabawił, odciągnięty widać jakąś inną, niemniej pilną sprawą.
Gdy nareszcie powrócił nazad do pokoju, w którym hrabia jeszcze siedział zatopiony w notatkach, — dostrzegł w nim jakiejś dziwnej zmiany. Zakłopotany był mocno i milczący — nie siadł do roboty już, ale wymawiając się znużeniem, radził ją odłożyć, pókiby się do tego nie przygotował.
Z razu widać było w nim usposobienie do załatwienia interesu jak najdogodniejszego dla massy, teraz zaczynał wątpić, czy się to da zrobić, o redukcyi długów wątpliwych wyrażał się dwuznacznie. Słowem hrabiemu zdało się, że między otwarciem drzwi pierwszem a drugiem coś musiało zajść za kulisami, co wpłynęło na p. Szulca. Ostrożny był teraz i milczący; nadewszystko uderzało to, iż sprawę chciał odroczyć, i papiery nawet ściągać zaczął ze stolika.
Hrabia, będąc w istocie zmęczony — i jeszcze stanowczo nie śmiejąc go podejrzewać, pożegnał, prosząc o przygotowanie ogólnych rachunków. Rzuciwszy tylko okiem na nie, wynosił to przekonanie, iż interes jest do zrobienia — bez straty. W dosyć więc wesołym humorze pojechał do pałacu, gdzie codziennie bywał gościem, i wszedł na górę z tą pewnością, iż Felicyę zastanie. Tu oznajmiono mu, że pani w domu nie ma, a co dziwniejsza, zmieszany sługa i służąca zaręczali mu, że nie wiedzą kiedy powróci.
Być tak od drzwi odprawionym, jemu, co tu był niemal gospodarzem i więcej niż on sam — zdało mu się monstrualnem. Znaczenia tego wybryku Felicyi nie mógł zrozumieć. Poszedł na górę do księcia, którego zastał w fotelu, stękającego na nogi i nie skłonnego do rozmowy. Na zapytanie co się z Felicyą stać mogło? otrzymał odpowiedź, że książę nic nie wie. Uderzyło go to, iż książę, wcale niepotrzebnie, i przeciw zwyczajowi, potwierdził to słowem honoru.
Dziwne się w nim podejrzenia i domysły budziły. Udał się do marszałkowej; służąca wyszła i przeprosiła go, że pani nie ubrana, a dopiero do kąpieli ma iść.
Nie wiedząc co się tu stać mogło, naostatek wszedł hrabia do Leona, którego zastał w krześle... Symforyan mu włosy układał, bo miał kunszt fryzyerski w rękach... a pono niegdyś terminował przy perukach. Leon zobaczywszy go, spuścił oczy.
— Dzień dobry! — Dzień dobry!
— Nikogo w domu?
— Nic nie wiem. Ja wychodzę.
— Dokąd?
— Jestem proszony na obiad.
— Do kogo?
— Do barona Michelisa.
Nazwisko tego znanego współzawodnika uderzyło hrabiego — nienawidził go... Nie rzekłszy słowa, czując, że tu coś zajść musiało, co przed nim kryją — hrabia nałożył kapelusz i wyszedł, poprzysięgając sobie, że musi, choćby u bramy, doczekać powrotu Felicyi.
Siadł więc naprzeciw w lichej cukierni, wziął gazetę i w oknie na czatach pozostał. Ale tu go noc znalazła, a nikt się nie pokazał w ulicy. W istocie tego rana, pomiędzy wczorajszemi układy a spełnieniem ich, zaszła zmiana wcale niespodziewana.
Baron Michelis nie kochał się w pani Felicyi, ale chciał, by go zakochanym i szczęśliwym mniemano. W istocie miał dla niej rodzaj namiętności, która z sercem nie wiąże się wcale, a próżność też ciągnęła go ku niej. W domu Felicyi miał płatne sługi i szpiegów; wczorajsze rozmowy podsłuchane były, doniesiono mu o nich natychmiast. O dziesiątej już baron był u drzwi marszałkowej, domagając się gwałtownie posłuchania.
Szedł z propozycyami wcale nowemi, niespodzianemi, a pole do nich noc i rozwaga dziwnie przygotowała. Księciu nie chciało się ruszać z tego dogodnego domu i rzucać życie co go nic nie kosztowało... Marszałkowa wcale nie życzyła sobie iść na wygnanie do Holmanowa... Po rozwadze, Felicyi — skandal, rozwód, zmiana pozycyi... dostanie się w ręce skąpego człowieka, nie smakowały wcale. Z rana wszyscy stękali na to, co postanowili wieczorem.
Leoś nawet, gdy mu Symforyan oświadczył, że sto tysięcy nie wystarczy na jakie takie życie, namyślał się co począć, i czyby się nie udać raczej po sukurs do Morysia, aby dalej ciągnąć... a nuż? wygra się... a nuż... jakoś to tam będzie?
Gdy baron Michelis wyświeżony, ogolony, z brodą siną, stanął przed marszałkową, była Falimirska w humorze okropnym.
Uśmiechnęła mu się jednak, przymuszając się do tego.
— Cóż pana barona do nas tak rano sprowadza?
— Bardzo, bardzo pilny interes, natury tak... intime, że muszę najprzód prosić, ponieważ czas nagli, aby mi wolno było mówić z całą otwartością.
— A! bardzo proszę...
Wskazała mu krzesło.
— Pani marszałkowa wie — odezwał się baron, rękę kładąc na piersiach — jakim ja jestem czcicielem pani Leonowej, jakim serdecznym przyjacielem ich domu. Zkąd to wiem, mówić nie mogę, lecz wiem, że pan Leon zniecierpliwiony długami, podrażniony, fantastyk... układa się z hrabią, aby go uwolnił zarazem od żony i interesów!
Tu baron patetycznie ręce załamał.
— Odzywam się do pani jak do matki. Skandal taki! Panią Felicyę dać w ręce tego skąpca... taki układ zawierać! ogłosić upadłość, gdy nie ma potrzeby... sprzedawać dom... napełnić świat famą tej ruiny!
— A! panie baronie — położenie tego marnotrawnego Leona...
— Położenie to wcale nie jest tak zdesperowane jak się zdaje, mówił rozogniając się baron. Niech mnie pani posłucha. Nie trzeba rozwodu, nie trzeba skandalu, zostanie dom jak był, życie dawne, spokój, wszystko... Ja ręczę...
Niech mi pani Felicya trochę sprzyja i słucha... o nic nie proszę więcej — a ja biorę na siebie zapewnić jej spokój.
— Jakim sposobem? zawołała marszałkowa.
— Panu Leonowi zapewnić pensyę, niech się zrzecze domu i wszystkiego co ma na rzecz żony — ja biorę interesa, plenipotencyę i — z bardzo małemi oszczędnościami — podejmuję się dom utrzymywać na dawnej stopie... Pani zostaje wolną... Mąż się usunie... ale wymagam jednego warunku — hrabia także, a! hrabia także...
Marszałkowa ledwie uszom wierzyła; ale nadzieja utrzymania dawnego bytu i choć części jego świetności, była dla niej czarującą — nie chciała jej wierzyć. Wprawdzie baron Michelis był nieprzyjemnym dodatkiem, ale dla uniknienia skandalu publicznego, można było przyjąć skandal nie jawny i nie dowiedziony.
Chwilę się zawahawszy, marszałkowa z twarzą, którą palił rumieniec niecierpliwości — uderzyła barona po ręku...
— Chwilkę baronie — posiedź tu — czytaj... idę do córki. Vous concevez? wracam tu zaraz...
I wybiegła. Baron stanął w oknie, laski koniec włożył w usta i czekał podśpiewując... ale drżąc od niecierpliwości. Liczył co to go kosztować mogło...
— A choćby i... kilkakroć... Cela pose, kobieta śliczna, i hrabia... hrabia odprawiony z kwitem... O! to coś warto! to coś warto!
Pół godziny tak rwąc się z rozdraźnienia, podbiegając do drzwi, wracając do okna, wytrwał na oczekiwaniu. Marszałkowa nie weszła, ale wbiegła, chwyciła go za rękę i poprowadziła do córki...
Felicya czekała na barona w cudownym negliżu — w którym piękność jej tak się uwydatniała, jak gdyby umyślnie na ten targ nieszczęsny stawała i na okaz nabywcy.
Podała mu rączkę... z uśmiechem, anielskim i zmrużonemi oczkami. Z pośrodka ust koralowych prążek białych zębów przeglądał...
— Jak się ma kochany baron?
— A! pani źle! bom zgryziony, zmartwiony, poruszony... Pani wiesz o co i o czyj mi los idzie. Po co robić rewolucyę, kiedy można spokojnie, dobrze, mile życie sobie urządzić? Pani — błagam! rachuj pani i spuść się na mnie... Biorę plenipotencyę i daję na piśmie, że oboje państwo będziecie spokojni.. Nie domagam się za to nic, tylko jej — uśmiechu i dobrego słowa...
Pani zostajesz głową domu — panią, królową...
Nic się nie zmienia... Tout au plus para niepotrzebnych sług i trochę koni pana Leona... Pan Leon zostaje... gościem... Nie miesza się do niczego...
Tu zamilkł nieco i rzekł cicho:
— Hrabia czyniłby pani subjekcyę... To nie jest mąż dla niej. — Pani potrzebujesz być i zostaniesz wolną.
— Pan mi czarodziejskie mówisz rzeczy... ale jestże to podobna?... Nie kuś mnie, nie łudź! nadtoby smutno było spaść z wysokości tych marzeń.
— To nie będą marzenia — za godzin kilka stanie się to, jeśli pani zechcesz, rzeczywistością. Rozkaż pani... idę do Leona.
Powłoczystem wejrzeniem długiem spojrzało bóztwo na barona, i milcząc podało mu rękę...
— Pani — warunek; że hrabia...
— A! to się samo z siebie rozumie... Pan będziesz moim jedynym — przyjacielem, jak jesteś wybawcą.
Baron pocałował rączkę i z żywością niemal śmieszną popędził do mieszkania Leona. Nie pukał, nie pytał, wpadł do niego.
Leon siedział u rannego śniadania, w ubraniu rannem. Herbata, jaja... zimne mięsiwo stało przed nim. Z powagą kończył te funkcye odżywiania... Zdziwił się Michelisowi, tembardziej, że i godzina nie była do wizyty, i baron wszedłszy drzwi wewnątrz na klucz zamknął. Potem rzucił kapelusz na kanapkę, a sam przysiadł się impetycznie do zdumionego Leona.
— Panie, kochany panie! Co pan najlepszego robisz! pan się gubisz!
— Ja? co; nie rozumiem?
— Przepraszam... pan zrozumieć mnie powinieneś. Pan się gubisz! ciągnął dalej z ogniem i natarczywością Michelis. Czy godzi się takie układy projektować z hrabią! Dawać mu się zarzynać! Robić skandal... ogłaszać ruinę, żony się wyrzekać... z takim rozgłosem!...
— Ale, mój baronie — odparł Leon trochę draśnięty — śmieszny jesteś... cóż tobie do tego?
— Co mnie do tego? palnął się Michelis w piersi — ja jestem najlepszym przyjacielem pańskim! Ja chcę pana ratować — ja na to nie pozwolę. Ja — pan żądałeś od hrabiego piętnaście, ja mu daję ośmnaście tysięcy rubli rocznie i mieszkanie w pałacu... Pan się zrzekasz interesów na żonę. Rozwodu nie potrzeba... umówicie się o dobrowolną separacyę, a pozornie, dla świata, będziecie mężem i żoną. Skandal unikniony... Hrabiego precz za drzwi!
W miarę jak Leoś słuchał, lice mu się rozjaśniało, jutrzenka pokoju, nadzieja lenistwa niczem niezamąconego świtała mu znowu... Nie pytając o nic więcej, rzucił się na szyję barona.
— Zbawco mój! — możesz to być — te wszystkie piękne rzeczy?...
— To od was zależy! zawołał baron.
Leon z krzesła się porwał, i w szlafroku po pokoju tańcować zaczął. W chwilę potem znowu ściskał barona...
— Mów — jak to będzie? mów!
— Pan Leon zrzekasz się na żonę interesów — a ja biorę plenipotencyę. W domu się nic nie zmienia. Pan zatrzymujesz appartament swój i masz pensyę zapewnioną. Naturalnie żyjecie separowani.
Leon mu w oczy spojrzał, prychnął i pocałował go.
— To mi wszystko jedno... Rozwodu nie będzie?...
— Po cóż skandal ten?...
— Szlachetny człowieku — odezwał się Leon pół żartem — wiesz ty co na swe bierzesz ramiona?...
— To moja rzecz — rzekł krótko Michelis.
— Ale to układ śliczny! Pałac zostaje, na oko wszystko jak było... to paradnie!... C’est parfait. Powiedzże mi — z hrabią? co będzie z hrabią?
— No — odprawicie go tem, żeście się rozmyślili.
— A potem?...
— Sądzę, że pani reszty dokona.
— Więc Felicya go sobie już nie życzy?
— Tak sądzę...
Leon ruszył ramionami, i śmiejąc się pusto, zawołał:
— Puchu marny... ty wietrzna istoto! Ale nie dokończył.
Baron wstał był już, dopadł biurka, i siadłszy pędem redagował jakiś akt, który z wielką niecierpliwością, ogromnemi literami na arkuszu wystylizował.
— Masz! podpisz!
Leon zaledwie pobieżnie rzucił oczyma — było to zrzeczenie się na żonę interesów, z warunkiem wypłaty ośmnastu tysięcy rubli rocznie. Nie wahając się siadł, podpisał, przypieczętował nawet, a baron za świadka się położył. Papier już był w jego kieszeni, a on za drzwiami.
Ledwie się to stało, a Michelis w progu jeszcze miał czas go na obiad zaprosić, gdy wpadł Symforyan...
Leon śpiewał na całe gardło chodząc po pokoju...

Le donne son mobile...

— Co panu jest? odezwał się faworyt.
— Co mi jest! czy ty wiesz? Ha? jestem szczęśliwy! spokojny! nie mam długów... hrabiemu figa... Rozwodu nie trzeba... i appartament w pałacu mi zostaje...
Symforyan nic a nic nie zrozumiał...
— No! do grzebienia! zajmij się głową! słyszysz... wołał Leoś siadając — muszę być za kwadrans ubrany... pilny interes.
Faworyt, będąc aż nadto pewny, że się dowie o wszystkiem, wziął się do głowy swojego pana. Właśnie w tej chwili zapukał hrabia i wszedł — dowiedział się o zaproszeniu na obiad przez Michelisa i siadł czatować na Felicyę... Gdy w końcu ciemność go ze stanowiska spędziła, niecierpliwy wrócił do pałacu.
Szwajcar w negliżu stał niedaleko od bramy...
— Wróciła pani?
— Pani nie wyjeżdżała — rzekł szwajcar spokojnie.
Hrabia wbiegł raczej na górę niż wszedł — nie wiedział gdzie się udać, nie umiał sobie wytłómaczyć jaka przepaść dzieliła dzień ten od wczorajszego. Służąca, którą spotkał oświadczyła mu, że ani pani, ani marszałkowa — nie znajdują się w domu, że wyszły pieszo i nie wiadomo kiedy powrócą.
Nie słuchając już jej, hrabia poszedł do wuja, tego istotnie w domu nie było. François siedział w fotelu drzemiąc i wypalał mu cygara. Schodząc przez otwarte drzwi, zobaczył Leona, który wróciwszy z obiadu, śpiewał coś, chodząc po swoim pokoju. Wpadł do niego...
— Powiedzże ty mi co to ma znaczyć wszystko? Gramy w ciuciu babkę? — krzyknął gniewny...
— Hę? ja do żadnej gry nie należę... rozśmiał się Leoś...
— Nikogo w domu?
— O tem, nie wiem...
— Umowa nasza panie Leonie? stoi? ja jutro układ spisać każę?
— Układ? układ? — A no — rozmyśliłem się — rzekł Leon trochę zakłopotany. — To się sobie mówiło tak — ogólnie — ale — do tego nie przyjdzie. Rozmyśliłem się, rozrachowałem i inną mam kombinacyę korzystniejszą.
— Cóż? z baronem Michelisem, u którego byłeś na obiedzie?
— A, byćby mogło — odparł Leon... przecież nie jestem obowiązany się tłómaczyć...
Hrabia rozśmiał się sucho, obie ręce włożywszy w kieszenie, stanął naprzeciw Leona, który oczu jego unikał.
— Widziałeś się z żoną? spytał.
— Nie — była krótka odpowiedź.
— Cóż ona na to...
— Ja do interesów mojej żony się nie mieszam, rzekł Leon zimno. Co ona postanowi, na to się zgodzę dla świętego spokoju. Dajże mi z tem pokój także... Ledwie jestem po obiedzie...
Burzyło się wszystko w hrabi, lecz wybuchnąć sobie nie dopuszczał... Chodził zadumany, drżąc od gniewu, ze wzgardą patrząc na Leona, który wcale na to nie uważał.
— Widzę już coś się święci... rzekł hrabia — dla świętego spokoju, jak powiadasz, gotóweś nawet honor poświęcić! Chciałem go uratować, rozwód, ożenienie moje byłoby cię zostawiło swobodnym i nietkniętym... Wolisz mieć przyjaciela domu i żyć na łasce żony!
Ruszył ramionami. — Va!
— Słuchaj Teofilu — mruknął Leon — nie obrażaj mnie... nie pleć takich rzeczy, ja tego nie lubię... Rozumiesz...
Siadł w krześle i począł przygotowywać do zapalenia cygaro. Trochę nieborak był wzruszony, lecz już mu to przechodzić zaczynało. Uspokajał się i rozpędzał czarne myśli. Hrabia wolnym krokiem, nie mówiąc nic wyszedł...
W pół godziny potem, pan Leon zupełnie już spokojny, naradziwszy się po cichu z Symforyanem, wysuwał się z domu... Szukał po za nim rozrywki, która mu do życia była potrzebną, inaczej nie potrafiłby dnia dobić do końca. W ulicy już śpiewał i zapomniał co go nie dawno chwilowo zburzyło. Pozostała tylko lekka uraza, do gburowatego Teofila...
Ale nie, takie już sobie rzeczy mówili różnemi czasy.
Nie wiedział dobrze co z sobą począć hrabia... wrócił do domu dla namysłu. Zdało mu się, że list do Felicyi lub marszałkowej prędzej go z tego fałszywego położenia wyprowadzi. Kilka razy zaczynał go, darł, przepisywał i nie rychło na redakcyę się zdecydowawszy, posłał przez chłopaka do pałacu, choć pora była spóźniona, zalecając wrzucić do skrzynki pocztowej.
Nazajutrz w domu oczekiwał odpowiedzi do południa — zniecierpliwiony kazał się zawieść do Szulca. Adwokat zobaczywszy go, trochę zmieszany zaprosił do paradnego pokoju...
— Mieliśmy skończyć przegląd papierów? spytał umyślnie hrabia.
— Papiery mi dziś odebrano — rzekł Szulc — nie wiem z jakiego powodu. Zdaje się, że p. Leon znalazł pomoc jakąś i ratunek... nie wiem... Długi mają być popłacone... szczegółów interesu nie znam... Wszystko pono zostaje in statu quo.
— A zatem i ja, com chciał ratować mego przyjaciela — dodał hrabia — wychodzę obronną ręką, nie będąc potrzebnym. Tem lepiej. Pozostaje mi tylko przeprosić pana, że mu tyle czasu niepotrzebnie zabrałem...
Szulc najgrzeczniej w świecie odprowadził go przez główne wejście aż na wschody...
Nie ulegało więc wątpliwości, iż piękna Felicya... — Na tę myśl hrabia czuł się do wściekłości poruszony... Kochał ją — był pewnym wczoraj jeszcze... jej uczucia, jej ręki... Dziś — wszystko runęło! Potrzebował się z nią widzieć koniecznie. Dusiło go w piersiach, brakło mu powietrza, w skroniach biły pulsy... Oś, na której się obracało jego życie, zwichnięta została...
— Do pałacu! zawołał woźnicy...
Tu przybywszy hrabia nie pytając nikogo wszedł do salonu. Słudze, który się zjawił, kazał się zameldować pani i powiedzieć, że będzie czekał, choćby najdłużej.
Jakoż upłynęła prawie godzina, nim odpowiedź otrzymał. Przez pokój w którym siedział i obok niego przebiegano, słyszał szelest sukień i szepty. Czekał cierpliwie. Nie prędko zaproszono go do pokoju pani. Otworzywszy drzwi, ujrzał tu, cały areopag zgromadzony, w poważnem oczekujący nań milczeniu.
Z twarzy tych czytać było można, iż chwili ciężkiej do przebycia oczekiwały. Felicya miała minę zuchwałą i rezolutną, marszałkowa surową. Książę jak sędzia nieubłagany rozpierał się w fotelu.
Hrabia uczuł się w obec nich jakby winowajcą powołanym do badania. Spojrzał po twarzach wysznurowanych, i skłoniwszy się lekko, zwrócił do Felicyi.
— Czy nie mógłbym wiedzieć... co się stało? — Jeden dzień...
— Siadaj hrabio — wtrąciła marszałkowa — i słuchaj, proszę, cierpliwie — nie gniewając się. Tu idzie o los i reputacyę kobiety, tego tak lekko brać nie można. Nic dziwnego, że nous y regardons à deux fois, avant de nous decidér.
— Ale tak jest! stwierdził książę.
Felicya, której usta drżały, poczęła mówić żywo.
— Jak tylko można było ocalić pozycyę, i znalazł się sposób uniknienia skandalu — hrabia nam za złe mieć nie możesz — iż preferujemy... co nas nie naraża...
Rozwód — hrabi — wiesz co jest rozwód...
Leoś zaspokoi się separacyą umówioną, ja zostaję swobodną i panią domu...
— A to wszystko winni będą państwo baronowi Michelisowi... dodał ironicznie hrabia...
— Tak jest — gorąco podchwyciła Felicya — baronowi, który jest najbezinteresowniejszy z ludzi, nic nie żąda... zostawiając mnie wolną... i jako przyjaciel podejmuje się uregulowania interesów.
Mais c’est parfait! rozśmiał się Teofil — c’est sublime! To bohater prawdziwy, z którym ja co ofiarowałem imię i rękę, nie mogę się mierzyć! Spodziewam się!
Śmiechem suchym, gniewnym dokończył i zwrócił się do księcia.
— Kochany wuju — projekt ten ma sankcyę waszą?
Książę zwlókł z odpowiedzą — i zamruczał.
— Tak jest... Dla kobiety rozwód, esklandra... awanturowanie się zawsze nie korzystne... Cały świat zna Leona, człowiek bez konsystencyi — nieszczęśliwa istota związana z nim, cierpi, ale woli cierpieć, niż dawać przykład zły... Tak jest... tak... Ona jest ofiarą...
Waćpan inną kombinacyą chciałeś ją ratować, ale toby na nią cień rzucało... Być może, iż barona Michelisa świat będzie posądzał. Któż wolny od podejrzeń i złośliwości... Niech gadają co chcą... jawnego nic nie będzie... Felicya na pozór zostaje w dawnej pozycyi, nic się nie zmienia — to — przyznaj — coś warto...
Teofil śmiał się gniewnie...
— Do dawnej pozycyi przybywa tylko baron Michelis... rzekł... — A ja? dodał po chwili.
Felicya posunęła się żywo ku niemu.
— Hrabia, po tem co tu zaszło, obraziwszy mnie, nie umiejąc ani zrozumieć położenia, ani się ulitować nad cierpieniem kobiety — raczysz — uwolnić mnie od swego towarzystwa... Proszę i wymagam tego...
To powiedziawszy piękna pani wyszła do drugiego pokoju, mocno za sobą trzaskając drzwiami. Milczeli wszyscy... Książę miał oczy spuszczone i czoło pofałdowane... Hrabia siedział — śmiech mu z ust znikł, był w jakiemś osłupieniu dziwnem, smutnem. Można mu się było ulitować. On kochał jeszcze... Łudził się do chwili ostatniej, zdawało mu się, że ten sen bolesny się rozwieje... Jakiego rodzaju miłość ta była? Któż to zrozumie? ale była gwałtowną, a jak na takiego człowieka — nawet do ofiar gotową. Przez lat parę nawykł był się nią karmić, wejrzenia tych oczu, ust tych uśmiechy stały się dlań nałogiem i potrzebą — czuł w koło siebie pustkę, śmierć — nicość. Na nowo mu życie jakieś rozpoczynać było potrzeba, które może tego nie było warto... Siedział tak, zapomniawszy gdzie był, co go otaczało, niemy, aż marszałkowa i książę spojrzeli po sobie, oczyma dając znaki, iż biedny hrabia — przytomność utracił.
W istocie zapomniał się — zmąciło mu się w głowie. Wstał potem jak pijany, nie widząc nikogo powiódł osłupiałemi oczyma do koła — i powoli się skierował ku drzwiom, które z trudnością mógł znaleźć...
Książę Augustulus, dla którego widok każdego cierpienia był niemiły — zniecierpliwiony zamiast politowania, zawołał za odchodzącym...
— Ale miejże rozum... co znowu!
Po wyjściu hrabiego milczenie panowało: w pokoju...
— Słowo daję — szepnęła marszałkowa — szczerze mi go żal — kochał Felicyę — ale trudno by kobieta się miała poświęcać...
— I żeby wszyscy w dodatku padali dla niego ofiarą — rzekł książę — bo nietylko ona — ale ja i ty musielibyśmy się poświęcić. A część winy z tego skandalu na nas by zawsze spadła. Tak, wszystko ocalone...
Fors l’honneur! mógłby był dodać — gdyby pojęcia honoru egoizm nie zwichnął i nie zaćmił.
Następnych dni — baron Michelis był nie już gościem, ale niemal stałym mieszkańcem pałacu. Powodem do tego naturalnym były interesa, które się regulowały w miejscu. Kancellaryę dla nich urządzono w dawnem mieszkaniu Morysia. Z pomocą jednego pisarka, baron ułatwiał wszystko, likwidował długi, opłacał, układał się, a że miał w tem wprawę i zręczność wielką, szło bardzo pomyślnie. Niekiedy dla objaśnień udawał się do Leona, ale częściej jeszcze trzeba je było czerpać u pana Symforyana, lepiej od niego poinformowanego.
Leon ze swą lekkomyślnością wiekuistą, rad że mu ciężar spadał z ramion, o nic się nie troszczył, oprócz by jemu było jak najlepiej... Częstował barona cygarami, żartował z nim, dowcipował, i znajdował, że to był wcale niepospolity człowiek,
Baron miał też łaski w całym domu. Książę oddawał mu sprawiedliwość, marszałkowa starała go się sobie pozyskać, Felicya była dla niego niesłychanie miłą. Zręczny człowiek wciskał się tak w poufałość, w stosunki, czynił niezbędnie potrzebnym, a odegrywał rolę bezinteresowną i rycerską.
W skutek podpisanych układów, los wszystkich zależał od niego, musiano więc sobie skarbić jego względy. Delikatny był niezmiernie...
Dom pozostał prawie na takiej jak był stopie; poczynione redukcye, zręcznie przedsięwzięte, choć znacznie zmniejszały wydatki, nie były widoczne dla obcego oka. Zostało zawsze parę koni ładnych do powozu, kamerdyner i lokaj, nawet szwajcar paradny ocalał... Reformy w kuchni poczynione czuć się nie dawały tak bardzo...
Wzdychała, gdy z matką została sama, Felicya, ale ani ona, ani marszałkowa nie śmiały sobie myśli otwarcie wypowiedzieć... Dawała się im czuć pewna niewola, choć więzy były złote i kwiatami pokryte. Baron do salonu i saloniku, przynosił z sobą zawsze twarz uśmiechniętą, a miał talent unikania w rozmowie i niedopuszczania tych przedmiotów, któreby dobrą harmonię mogły nadwerężyć.
Dla Leona był też grzecznym, chociaż ściśle go ograniczył do tego tylko co mu było przyrzeczone. Leoś więc rozpoczął życie kawalerskie, po którem sobie obiecywał wiele. Z żoną prawie się nie spotykali, lub zaledwie witali się, jak obcy, z daleka. Marszałkowa go unikała, książę się kłaniał, ale ile razy bliżej się otarł o niego, zawsze się czegoś śpieszył i znikał... Najprzykrzejszem dla Leosia było to, że zagrożony został stratą konfidenta. Konieczne oszczędności, zmiana rodzaju życia, a najbardziej wykryte różne nadużycia przy likwidacyi, skłoniły p. Symforyana, na ten raz, do domagania się seryo o dymissyę.
Leon chciał go zatrzymać, lecz nie było tu już dziś żadnej rachuby na przyszłość — p. Symforyan zamyślał żenić się i założyć kawiarnię. Postanowienie to było niezmienne i silne — strata dla Leona nieoceniona. Nawykł był do dziwnej poufałości ze sługą, znosił jego kaprysy, dogadzał fantazyom, byle miał powolnego słuchacza i powiernika, który mu pochlebiał i potakiwał.
Oddalił się p. Symforyan, posmutniał w pierwszych dniach Czermiński, ale u niego żadne uczucie długo nie trwało, a smutnych wrażeń starał się pozbyć co najrychlej. Szukał rozrywki gdzieindziej, równie niewykwintnej i prostej. Spadał coraz niżej z tą obojętnością człowieka, który pijany topi się i śmieje. Do takiego był podobny nieszczęśliwy pieszczoszek...
Rozczarować go względem faworyta nie mogło to nawet, że po usunięciu się jego, nadużyć i pieniężnych rachunków okazywało się codzień więcej.
Kółko, którem się starał otoczyć pan Leon, w braku lepszego towarzystwa, choć liczyło jeszcze niektórych dawnych przyjaciół przynajmniej z pozoru pokaźniejszych — składało się przeważnie z pasorzytów, którzy korzystali z niego, z niewieścich znajomości wcale nie wybrednie zawiązywanych, i z resursowych towarzyszów... Dni upływały całe prawie po za domem, w resursie, restauracyach, ogródkach, na spacerach i smakoszowskich śniadaniach, obiadach i podwieczorkach. Wielu dawnych znajomych unikało go teraz, w wielu domach znajdował drzwi uparcie zamknięte, wiele osób w ulicy go zobaczywszy z daleka, chowało się w bramę lub zapatrywało na wystawę, aby wyśliznąć od rozmowy. Czy on to czuł i rozumiał, trudno zgadnąć! na pozór nie czyniło to na nim wrażenia... Uśmiechem przyjmował wszystko — pokrywał wesołością; a gdy siadł za stół i mógł zadysponować wykwintne śniadanko, zapominał o całym świecie.
Co się działo w tej duszy zniewieściałością i rozpieszczeniem popsutego człowieka — mógł tylko wiedzieć Ten, co patrzy w dusze... Na powierzchni widać było pływające uśmiechy i błogie zaspokojenie...
Stosunki z Morysiem, z matką, z Rakowcami, nie były wprawdzie zerwane, ale ostygłe i rzadkie. Leon czasem przypominał sobie brata, niekiedy list pisał do pani Czermińskiej, pełny grzeczności, niezawierający nigdy nic, coby się losu jego tyczyło. Gdy układ został zawarty, a on na łaskę żony i barona skazany, wahał się trochę jak ma o tem donieść. Napisał w końcu list żartobliwy, w którym przyznawał się do nieopatrzności, do zawikłania w interesach — i wynosił pod niebiosa przyjaciela, który go uratował. Napisał matce, iż wszystko zdał i zlał na żonę. zapewniając sobie posiadanie majątku w ziemi pozostałego i kilkanaście tysięcy rubli. Z majątku wprawdzie prawie nic nie miał, tak źle tam gospodarowano za oczyma, i tyle już na nim długów narosło, lecz mógł mówić o dobrach swoich.
Z obojętnością największą patrzał w przyszłość — żyło się tak jakoś dobrze, lekko i bez troski! Wzgardy ludzi, która go ścigała, Leon nie widział wcale — serce bić przestało.
Spotykając czasem w ulicy Felicyę w pięknym powozie, na pół leżącą, strojną, wyświeżoną, przelatującą i zbierającą po drodze hołdy i wejrzenia, stawał, lornetkę przykładając do oka — patrzał z przyjemnością, i szedł dalej podśpiewując...
Hrabia, z którym także nieraz mu się zdarzało zetknąć, którego po dawnemu chciał przywitać, nie czując doń urazy — odwracał się od niego jakby go nie znał. Książę i marszałkowa byli pewni, iż po katastrofie Teofil się oddali, wyjedzie, zniknie... Zawiedli się na tem. Kilka dni przesiedział w domu zamknięty — potem wrócił do dawnego życia... Pomiędzy nim a baronem tajemnie wypowiedziana wojna nie była skończona. Hr. Teofil milczał — ale chęć zemsty żywił w sobie. Czuł to baron i miał się na ostrożności, lecz do żadnych kroków zaczepnych nie przyszło. Obie strony zajmowały pozycye wyczekujące. W salonach, w których piękna Felicya bywała, hrabia starał się umyślnie ją spotykać, nawijać jej na oczy. Kłaniał się jej zmuszając do powitania, próbował zawiązywać rozmowę i męczył ją z namysłem. Miał tyle panowania nad sobą, że z uczuciem, które nim władło, nie wydawał się — chłodny i szyderski umiał być wesołym — starał się przekonać, że nie był niebezpiecznym. Z większą jeszcze natrętnością zbliżał się w domach obcych do marszałkowej, która nie umiała ukryć gniewu, jaki to w niej obudzało. Wracała czasem potem z bolem głowy i ze łzami...
Książę pielęgnował się najczęściej siedząc w domu... Zajmował się teraz najwięcej chorobami istotnemi i wymarzonemi, jakie w sobie znajdował, o nich mówił tylko — i niemi zabawiał towarzystwo... Codzień go znajdowano nudniejszym, on codzień świat nieznośniejszym uznawał. Jak Leoś z Symforyanem, on teraz ze swoim François najlepiej rozmawiać lubił. Był to jedyny człowiek, co go rozumiał, słuchać go umiał i nigdy żadnej chorobie i dolegliwości nie zadał kłamstwa, ani zmniejszał jej znaczenia...
Tak stały rzeczy w Warszawie, gdy jednego wieczoru, wróciwszy do pałacu, pan Leon znalazł u szwajcara list z poczty rekomendowany...
Spojrzawszy na adres, poznał rękę Morysia. Zdziwiło go tylko, że brat zamiast zwykłego prostego listu — chciał się tak o dojściu pisma zabezpieczyć, iż za kwitem je wysyłał...
Na górze rozpieczętowawszy, znalazł wiadomość, iż matka mocno jest chora i przed śmiercią, której się spodziewa, zobaczyć go pragnie raz jeszcze...
Długo list trzymał w drżącej ręce... Wiadomość ta wstrząsnęła nim silnie, przypomniały się lata młodsze... odżyła miłość dawna dla tej, co go tak mocno kochała, o której on tak niewdzięcznie zapomniał...
Chciał natychmiast posyłać po konie i wyjeżdżać... Noc była... mnóstwo drobnych rzeczy musiał załatwić przed odjazdem — zawahał się — przyszły wspomnienia tego, co opuścić było potrzeba, i zatarły pierwsze wzruszenie. Odłożono podróż do jutra, a Leon wybierać się zaczął natychmiast...
Dawno już nie był tak zmieniony, smutny, onieśmielony... Wrósł był do tego świata, o tamtym zapomniał — należał jednak do niego... Chciał się komuś opowiedzieć w domu... postanowił na chwilę zajść do księcia... Godzina była jeszcze nie nazbyt spóźniona. François opatrywał mu nogi obrzękłe, gdy niespodziany gość się zapowiedział. Stary był mocno zdziwiony, przeczuwał coś niezwykłego, obawiał się jakiegoś piorunu. Leoś wszedł z bladą twarzą.
— Jutro raniutko jechać muszę do chorej matki — odezwał się w progu — chciałem księcia pożegnać...
— A! a! zawołał stary. — Matka chora? jedziesz pan do matki?...
— Tak jest...
Książę tak był zmieszany odwiedzinami, iż nie wiedział co mówić — i wyrwało mu się niezręcznie:
— A to bardzo dobrze... naturalnie... Chora? mocno chora?
— Pisze mi brat, że niebezpiecznie...
— Wiek... wiek... na wszystko być należy zrezygnowanym...
François stał z serwetą w ręku... nogi były odkryte, stary niespokojny... syknął.
— Więc dobranoc... szczęśliwej podróży...
Leon się skłonił, zakręcił i wyszedł. Wyjechał nazajutrz rano... Marszałkowa dowiedziała się o tem dopiero przy śniadaniu...
— Jak stara umrze — szepnęła do córki — któż wie, może co na niego spadnie?... To ludzie tak obrzydliwie bogaci i kutwy! Ona zbierać musiała!
I westchnęły obie...
W Rakowcach w ciągu tych dwóch lat świat niemal nowy urósł — życie inne weszło razem z panią młodą.
Czermińska gdy się syn żenił, pragnęła mieć ich oboje przy sobie; nie było to podobieństwem, bo i dom nie starczył, podkomorzy trochę się przeciwił wspólnemu zamieszkaniu. Tymczasem nawet dworu obszerniejszego nigdzie w dobrach bliższych dla Maurycego nie było.
Wdowa gotowa była wynieść się do oficyny, syn przyjąć tego nie chciał. Wpadł Maurycy naówczas na myśl, aby na tem podmurowaniu i lochach, które od tak dawna czekały na budowę, zacząć budować dom, któryby później stary dwór mógł zastąpić. Trudnością całą było w tak prędkim czasie mieszkalnym go uczynić. Stary podkomorzy znajdował jednak, że rzecz była zupełnie możliwa.
— Mój mości dobrodzieju — wiele to naszych pokoleń w drewnianych przeżyło dworach, a drewniany dom, gdzie las jest — może być na zawołanie. Cóż? grosza ci na to braknie? I śmiał się. Sprowadzić cieślów, rąk nie żałować, stanie duchem domisko. Matka będzie w starym dworze siedziała, wy w nowym. Nieforemnie staną podle siebie — ale co to znaczy, kiedy wygodnie?...
Moryś przystał na to, zgodziła się matka, i wzięto się z wielkim pospiechem do stawienia domostwa na starych fundamentach. Na rękach nie zbywało, drzewo się suche znalazło, pieniędzy nie brakło, i niemal cudem począł rosnąć nowy dwór w Rakowcach. Nie myślano go czynić wytwornym. Fundamenta wskazały plan i formę, były one aż nadto może rozległe, lecz się do nich zastosować musiano... Nim nadszedł czas wesela, gotów był dwór, wybity we środku, wymalowany, a choć trochę pokostem go czuć było — nikt nie zważał. Palono w piecach, otwierano okna, — tu się odbyły przenosiny, bo wesele szumne i tłumne w Wierzejkach być musiało.
Całe sąsiedztwo otaczające podkomorstwa, spłynęło na ten dzień do Rakowiec. Musiano je obyczajem Wierzejek przyjmować nie skąpiąc jadła obfitego i napitku... Stara Czermińska ledwie się ukazawszy gościom, na tę tylko chwilkę zrzuciwszy swą żałobę, w prędce wróciła do swojego dworu na modlitwę. Dnia tego, mimo wesela, płakała więcej i gorliwiej do Boga wzdychała. Trzy dni i trzy noce gwar, muzyka, wiwaty nie ustawały... Panna Damianna zgorszona tem była nawet. Wreszcie rozjeżdżać się zaczęli goście i powszednie życie weszło w karby... Z nową gospodynią zupełnie tu jakoś było inaczej. Nawykła w Wierzejkach zastępować podkomorzynę, młoda pani i tu nie próżnowała. Biegała wszędzie, starała się zaprowadzić porządek, a równie strzegła tego, aby matce mężowskiej ani spokoju nie zakłócić, ani jej nawyknień nie pomieszać. Panna Damianna z początku nieufna i zazdrosna, pokochała ją prędko.
Jedynym a najdroższym posagiem, jaki z sobą przyniosła Malwina, była energia charakteru, spokój i niezmienne wesele, które ciemny i chmurny dotąd horyzont rakowieckiego dworu rozjaśniło. Nie była to wesołość trzpiotowata, dziecinna, niecierpliwiąca, bo niewytłómaczona, ale to oblicze jasne, które zapowiada siłę w człowieku i ufnością w nim zagrzewa. Pokochała ją Czermińska, poszła za nią panna Damianna i wszyscy. Nie myśląc o tem, ani się o to starając uzyskała przewagę, mogła panować — ale nie dawała czuć tej wyższości swojej. Jej kierunek przybierał pozór posłuszeństwa, nigdy nie przeradzając się w walkę. Szło to z serca, i nikt nie poczuł ręki, która wszystkiem władała — bo miłość ją wiodła.
Taka właśnie kobieta z prostotą ducha spełniająca obowiązek, potrzebna była domowi, w którego głębi tkwiło jakieś nasienie zatrute, jakaś tajemnica przeszłości, która przyszłość zatruwała. Nosiła ją w sobie stara Czermińska, objawiając tylko nieustanną obawę o losy rodziny, o jakąś mściwą rękę bożą, która co chwila spaść mogła na nich... Rozbrajała ją wdowa pobożnością przechodzącą do egzaltacyi i miłosiernemi uczynkami, ale niepokój ducha nie ustawał nigdy w biednej kobiecie. Chodziła z nim do śmierci męża, ciągle domagając się od dyrektora sumienia rady i kierunku. Proboszcz był tu codzień prawie potrzebny, a zaledwie odjechał, wzywano go na powrót.
Czermińska płakała tylko i modliła się ciągle, nie zrzuciła żałoby, nie zapomniała na chwilę o tem co jej ciężyło. Los Leona, którego się domyślała, dopytywać oń nie śmiejąc, wydawał jej się karą za przeszłość tę domierzoną — rada była modlitwami i pokutą odwrócić go przynajmniej od drugiego syna. Ożenienie Maurycego uspokoiło ją nieco... Bliżej poznawszy żonę jego, staruszka coraz się do niej jak do zbawczyni swej przywiązywała, Błogosławieństwo, które ona tu wniosła, miało wedle jej pojęcia, przeważyć ową groźbę kary, jakiej się zawsze obawiała.
Malwina była jej nieustannie potrzebna. Patrząc na nią, słuchając jej, widząc uśmiech nieschodzący z twarzy tej świeżej i rozpromienionej, czerpała z niej ukojenie jakieś. Maurycy też, przez żonę wsparty, nabrał powagi i energii, na której mu zbywało. Stało się tu, co się bardzo często dzieje, że niewiasta wniosła z sobą ów żywioł dopełniający, niezbędny domowi, i że sama słabą będąc, dała mu przecież siłę, którejby bez niej nie miał. Maurycy, w którym spały nierozbudzone przymioty, rozwinął się pod wpływem żony — dała mu ona to, czego sama w sobie nie miała może, a co tajemnicą natury ludzkiej, pod tym promieniem dobroczynnym urosło.
Z wahającego się, obałamuconego, smętnego chłopaka, który tęsknił, rzucał się i sam nie wiedział jaką i dokąd ma iść drogą, Moryś stał się mężem i człowiekiem.
W niespełna rok, stanęła kolebka w nowym dworze, urodził się syn, a w drugim roku przybyła córeczka. Czermińska powitała te wnuczęta jak zesłańców przebaczenia, jak żywe dowody łaski bożej dla rodziny. I jej się trochę rozjaśniło lice... Ścieżkę między starym dworem a nowym, łączącą je z sobą, coraz teraz częściej przechodziła staruszka, niespokojna o dzieci... Siadywała u ich kolebek, słuchała dziecinnego krzyku i płakała, do łez będąc nawykłą, ale z radości.
Leoś po trosze był zapomniany — wieści od niego dochodziły rzadkie, niejasne, a matka dopytywać nawet nie śmiała. Maurycy wiedział więcej, ale ukrywał, aby niepotrzebnego nie przymnażać zmartwienia. Zdawało mu się, że nie ma ratunku dla Leona, i że chyba w ostateczności w pomoc mu przyjść będzie mógł, gdy wszystko runie... Przybywający z Warszawy opowiadali historye o domu i życiu Leona, które Maurycego wstydem i grozą napawały. Taił je przed żoną i milczał z niemi. Matka wiedziała tylko, że wiele utracił, że książę i marszałkowa ciągle ciężyli nad nim.
Im ona przypisywała wszystko złe, i czuła, że dopóki wpływ ich nie ustanie, nic się tam poprawić nie może, W sumieniu swem widziała się winną... bo uległa Leonowi i dopomogła do tego związku...
Mimo pociechy, jaką Malwina wniosła z sobą, wewnętrzne walki, gryzące wspomnienia, sam nawet rodzaj życia do zbytku surowy, posty, umartwienia, modlitwy, trwogi ducha, paroksyzmy jakichś zgryzot — rocznice i wspomnienia bolesne — z wolna nadwątlały zdrowie pani Czermińskiej. Wychudła, zgarbiona, drżąca, chodziła z coraz większą trudnością, traciła czasem słuch, wzrok słabnął, miewała dni odrętwiałości po których następowało rozdraźnienie spazmatyczne... Wezwano lekarza, ale tego nie chciała słuchać, chyba Malwina to na niej wymogła. Uspakajające słowa poczciwego proboszcza, najlepszem jeszczę były lekarstwem. Tak powoli, w ciągu tych lat dwóch, zbliżyła się do kresu...
Na wiosnę przechodząc ze dworu jednego do drugiego rano, w dzień chłodny, naczczo, Czermińska dostała febry. Wyleczona z niej, wpadła w recedywę, febra przybrała charakter zatrważający — chora położyć się musiała, syn i synowa byli przy niej nieustannie.
Do choroby wycieńczającej przyłączyła się trwoga śmierci i rachunku z życia... Co dni kilka odnawiały się spowiedzi — ksiądz prawie nie wyjeżdżał z Rakowiec. Przeczucie zgonu występowało coraz mocniej, coraz natarczywiej. Wreszcie, gdy się ten stan pogorszał co chwila, gdy godziny zdały się policzone, sama staruszka poczęła żądać Leona... Ogarnął ją żal i tęsknota po nim — kazała pisać i żądać, by śpieszył do niej.
Syn ten ukochany, którego jej odebrano, który ją porzucił i zapomniał — zdał się jej pokrzywdzonym; wyrzucała sobie, że go nie kocha jak dawniej, choć niewdzięcznego.
Pragnąc to wynagrodzić przy zgonie, gwałtownie się domagała przybycia Leona.
Maurycy pospieszył spełnić to życzenie, napisał silnie, ostro niemal, wiedząc, że rozleniwiałego trudno będzie poruszyć.
Oczekiwano go co godzina... a biedna Czermińska w gorączce leżąc, ze spalonemi ustami, na najmniejszy szelest zwracała głowę i pytała Damianny:
— Leoś przyjechał?
Odpowiadano milczeniem, i tak upływały długie dni w ciągłych wyglądaniach. Doktor źle już wróżył staruszce, która w oczach gasła, — były chwile, że zdawała się skonania blizką, potem otrząsała się z tego osłabienia i szeptała głosem już niemal niedosłyszanym:
— Nie umrę, póki on nie przyjedzie.
Maurycy i jego żona stali ciągle prawie w ganku, — dopatrując na drodze tego upragnionego gościa... Posłano naprzód, aby przyjazd przyśpieszyć.
Wreszcie jednego wieczoru powóz się zatoczył przez wrota i Leon wysiadł z niego. Maurycy witać go wybiegł w dziedziniec.
Spojrzeli sobie w oczy zdziwieni: zaledwieby się poznać mogli, tak te lat parę ich zmieniły.
Leon był wydelikacony, biały, blady, z twarzą niemal pomarszczoną, włosy mu znacznie wypełzły, młodość znikła — oczy miał przygaszone, wyraz dziwny znudzonego życiem i zmęczonego przedwcześnie. Postawa i ruch wyszukane, nie bez pewnego wdzięku, oznaczały sybarytę. Maurycy przy nim jakby dziecię innego gniazda, opalony, zdrowy, silny, trochę na swój wiek za otyły — rubaszny miał pozór, wieśniaczy; ale znać w nim było i siłę do życia i ochotę. Rodzeni bracia nic z sobą nie mieli wspólnego. Leon patrzał na ekonomsko wyglądającego Morysia z podziwieniem niemal obawę zdradzającem; Maurycemu imponowała pańska postać tego eleganta... któremu się nie śmiał rzucić na szyję.
— Chodź! zawołał uścisnąwszy go — matka cię czeka... a jest bardzo źle... życie uchodzi... Drugi dzień co godzina cię wyglądamy... Chodźmy...
I pociągnął go za sobą.
We drzwiach zastąpiła im drogę kobieta młoda, rumiana, ubrana po domowemu, którą Leon, nawykły do miasta, wziął za sługę.
— Moja żona! odezwał się Maurycy.
Zdumiony Leon odkrył głowę i przywitał ją — nie mówiąc słowa. Z ciekawością nietajoną przypatrywała mu się Malwina. Blada twarz ta i chorobliwy jej wyraz obudzały w niej litość.
W drugich drzwiach stała z rękami złożonemi Panna Damianna.
W chwili gdy Leon przybywał, pani Czermińska przeczuciem serca macierzyńskiego podniosła się na pościeli i zawołała:
— Leon przyjechał?
Nie dawała sobie zaprzeczyć, i jakby odżywiona czekała na syna...
Ciągniono go zmieszanego coraz bardziej, do łóżka matki. Ta z wyciągnionemi rękami, wołała głosem wysilonym!
— Leoś, Leoś!
Wzruszony pośpieszył przyklęknąć u jej łóżka... drżącemi dłońmi objęła mu głowę, przyłożyła usta do czoła i rozpłakała się w tym niemym uścisku. Milcząco stali wszyscy...
Trwało to długo, tak, że się trwożyć zaczęto... Przyszła panna Damianna ze szklanką wody... Ocucona staruszka wzięła jej do ust kropel kilka.
— Zostawcie nas samych — rzekła po cichu — niewiele mi czasu dano... niech się nim sama nacieszę... Siądź naprzeciw mnie. Wskazała mu miejsce i oczy wlepiła w niego, z trudnością zdawała się rozeznawać jego rysy — musiał się zbliżyć — długo wpatrywała się zdumiona.
Skutkiem wzruszenia, i jak często bywa w chwilach przedśmiertnych, ostatni płomyk życia spotęgował się i wybuchnął jasny... Z wejrzenia na tę twarz zdała się czytać jej dzieje... patrzała i łzy toczyły się po zmarszczonych policzkach.
— Leoś — ty jesteś Leoś! co oni zrobili z mego Leosia!... Nie prawdaż, ty byłeś chory? tyś się zmienił bardzo... Mów... co ci było? co ci jest? mów...
Leon nie chcąc matki zasmucać i nie czując się do własnego upadku, uśmiechem wymuszonym usta skrzywił.
— Nie — moja mamo — nic mi nie jest... zmęczenie — droga...
Ona wciąż patrzała mu w oczy...
— Wyssali ciebie... zmęczony jesteś... biedny — ja to czuję, ja to widzę... Żal mi cię...
Nie przeklinaj mnie nigdy — proszę... jam tylko tego chciała co ty sam wybrałeś sobie — mogłażem wiedzieć co się stanie!...
Cóż się dzieje z żoną twoją?
Leon spuścił oczy i rzekł z cicha:
— Została w Warszawie... trochę chora...
— Chorzy! wszyscy chorzy! wyjęknęła staruszka... Czy prawda... że straciliście wiele — wszystko?
Leon ruszył ramionami.
— Któż to mówił mamie? spytał.
— Mnie nie mówił nikt — odparła — nocami miewałam sny, dniami miewałam widzenia. Zdało mi się, że wszystko straciłeś... nawet żonę, która cię porzuciła...
Przysięgam ci, tego mi nie mówił nikt... czułam to...
Dziecko choć się oderwie od matki, pomiędzy niem a nią jest taka nić, co ich łączy... i drgnienie każde — tu się odbija...
Wskazała ręką na piersi.
Leoś nie odpowiadał nic — milczenie trwało chwilę.
— Po cóż ja pytam ciebie i rozraniam?... chyba dla tego, aby ci powiedzieć: Maurycy ma dobre serce... Maurycowa anioł kobieta... oni cię nie opuszczą...
Wstyd się zrobiło Leonowi, i pochyliwszy się ku matce, począł mówić śpiesznie:
— Został mi majątek w ziemi i kilkanaście tysięcy rubli dochodu — nie jestem tak biedny, moja mamo... Żona... żona ma na swe potrzeby...
— Żona? osobno? spytała matka — nie prawdaż? jam to czuła... ona musiała ciebie — alboś ty ją porzucił? Nie żyjecie z sobą? Marszałkowa... o! ta kobieta! ta kobieta... na której się ja nie poznałam! dodała. Ty, ty byłeś młody, tobie omylić się było wolno — ale mnie — mnie!
I rękami zakryła oczy...
Tyle siły już się w niej nikt nie mógł spodziewać. Panna Damianna stojąca za drzwiami, słysząc jej głos, zdziwiona truchlała, obawiając się wyczerpania.
Leonowi zdawało się, że go ktoś zdradził przed matką — a wszystko to było tylko przedśmiertnem jasnowidzeniem...
Spłakana staruszka głowę spuściła na poduszki.
— Cóż ty poczniesz? zapytała Leona... Po co tam masz zostawać? Oni cię wyssą do reszty... Nie wracaj do nich... tam dla ciebie zguba i śmierć — tam trucizna...
Na wszystko, co mówiła matka, Leon nie odpowiadał — nie miał odwagi — nie obudziło się w nim nic oprócz przykrego uczucia jakiegoś wstydu, że został zdradzony.
Wtem panna Damianna, wbrew wyraźnemu rozkazowi Czermińskiej, wcisnęła się do pokoju i przyszła do łóżka...
— Pani mówi za nadto... niech pani spocznie... Panu Leonowi też potrzebny po drodze wypoczynek... Później silniejsza pani będzie.
Na to Czermińska odpowiedziała tylko zezwalającem ręki skinieniem; uwolniony Leon wstał, aby tę rękę ucałować, i wyśliznął się z czołem potem okrytem...
Czekał nań Maurycy już... a w bawialnym pokoju starego dworu jego żona z herbatą. Chociaż młodzi Czermińscy byli jednymi z najmajętniejszych w kraju ludzi, tu wszystko niemal po staremu i skromnie się w domu przedstawiało. Jeden sługa i chłopak starczyli dla młodych, przyrząd domowy został dawny.
Trochę srebra młodej pani, darowanego jej przez wujenkę, stolik przyozdabiało; ale podwieczorek, obyczajem wierzejeckim, był aż nadto obfity. Na biedę Leon do tego wszystkiego, co tu spotykał, nie był przywykły — proste były potrawy, przyprawy domowe...
Malwina zapraszała — stawiła przed nim, natrętnie prawie domagała się, aby po drodze się posilił.. Leon przez samą grzeczność musiał choć próbować...
Rozmowa nie mogła być inna, tylko o matce... Wszyscy się dziwili i cieszyli tem, że przybycie Leona tak ją odżywiło. Czerpano ztąd nadzieję, że może się polepszyć i choroba przesili. Lepszy trochę humor rozjaśnił twarze. Przybyły z ciekawością grzeczną i dyskretną, z daleka przypatrywał się tej bratowej, której podobnej kobiety nie widział. Była śmiała, pełna dziwnej prostoty, wesoła, otwarta — i zupełnie inna od pięknych pań wymuszonych wielkiego świata. Leon sam nie był pewien, czy jej to miał za dobre poczytać, czy widzieć w tem brak wychowania. Dziwiło go, że przy tej rubaszności poufałej nie było nic trącącego wiejskiem grubiaństwem, ale pewny wdzięk naturalny — jemu dotąd nieznany... Obchodziła się z nim jak z bratem, trochę natrętnie, rozkazująco, bo tak postępowała z mężem i innymi; lecz w tym despotyzmie czynnej gospodyni nic przykrego nie było.
Słowem Leoś zawsze w mieście pewny siebie wśród tego szablonowego towarzystwa, chodzącego z partesów — tu się czuł, jak mówił, zdezoryentowanym... Milczał — patrzał — nie płynęły mu słowa... był obcym.
Wśród podwieczorku powoli zaczęli się ściągać domowi. Pierzchała, który tu już uwiązł jakoś, nie dając się wypędzić, ksiądz proboszcz, co nie wyjeżdżał prawie, doktor nareszcie, wszyscy ciekawemi oczyma mierzyli tego bohatera miejskiego, o którym wiedziano, że w bardzo prędkim czasie przepuścił miliony, zmarnował życie — zestarzał i znikczemniał... Każdy chciał się zbliżyć i posłyszeć od tego człowieka, aby lepiej go sobie wytłómaczyć. Najprędzej się jednak udało to Pierzchale, który mu się przypomniawszy, pokornie doń przemówił, Leon unikając innych pytań i wejrzeń, wstał i odszedł z nim od stolika... Zaczęła się czcza rozmowa — ale ta panu Leonowi przypominała Symforyana. Pierzchała zdolny był go zastąpić.
Tymczasem inni wypytywali niespokojnie doktora, czy na tem nagłem polepszeniu staruszki można było się opierać i wróżyć uzdrowienie. Doktor milczał. Było to znaczące...
Malwina i jej mąż z dala patrząc na brata, wzajem sobie o nim uwag udzielali.
— Wygląda staro — mówiła pani — zmęczony i cierpiący.
— Miejskie życie trawi prędko człowieka — rzekł Maurycy — powietrze... wrzawa — ciągła gorączka...
Zgodzono się Leona umieścić tym razem w nowym dworze, w najlepszych pokojach, panna Damianna bowiem zawczasu uprzedziła o wymaganiach za pierwszą bytnością Leosia w Rakowcach... Zamiast Symforyana przybył teraz milczący kawaler, który się mało odzywał, ale po cichu klął wszystko. Doktor, którego posłano do chorej, wrócił wprędce zapowiadając, ażeby synowie poszli jej dać dobranoc, gdyż namówił ją do spoczynku. — Razem z Malwiną weszli na palcach do sypialni. Nie mówiła nic, leżała znużona bardzo... na Leona popatrzała dłużej, a gdy wszyscy już byli wyszli, Damiannie kazała przywołać do siebie Maurycego. Powrócił więc do niej.
— Moryś, rzekła głosem osłabłym — któż wie czy dożyjemy jutra? Leosia doczekałam, widziałam, błogosławiłam, jeśli moich grzesznych rąk błogosławieństwo co znaczy?
Westchnęła...
— Kto wie czy dożyjemy jutra? w mocy to Pańskiej i w łasce jego — dodała. Ja chciałam cię widzieć jeszcze i — prosić. Ty go nie opuścisz? nie prawdaż? Ty go nie opuścisz! To biedne obłąkane chłopię... ta biedna wyssana istota... on zginie jeśli ty go nie weźmiesz w opiekę. Źli ludzie niewolnikiem go zrobili. O! ta marszałkowa... ja się nie poznałam na nich! Jam winna... Spłać dług za mnie i grzechy moje — opieką.
Wyciągnęła rękę do syna, a gdy ten ją ujął, aby pocałować, zatrzymała go silnie.
— Powiedz! ty go nie opuścisz? Morysiu — powiedz...
— Niech mama będzie spokojna — nie opuszczę go nigdy — zaręczam... przysięgam mamie...
Pocałowała go w czoło.
— Teraz usnę spokojna — choćby nawet na wieki... Bóg grzechy przebaczył, Leosia widziałam — tyś mi dał słowo... mogę skończyć.
Szepnęła coś niewyraźnego...
Moryś odszedł na palcach, bo głowę przyłożywszy do poduszki, oczy przymknęła...
Panna Damianna sama przy chorej została tylko. Maurycy poprowadził brata do dworu nowego, którego on wcale nie znał. Pamiętał tylko w tem miejscu lochy słomą przykryte. Po pałacu warszawskim ten folwark drewniany skromnie się musiał wydać Leonowi, choć para pokojów urządzona była prawie zbytkownie. Tem właśnie uśmieszek nieznaczny na usta Warszawiaka ściągnęły — dziwnie mu się wydały! W hotelach stolicy więcej było komfortu niż tutaj... Malwina w prostocie ducha chciała się przed bratem pochwalić dziećmi.
Dla niego był to widok... osłupiający — nie widywał dzieci oprócz bosych na ulicy. Starszy synek śpiący w kolebce, przypomniał Leonowi jakiś obrazek na wystawie; ten wydał mu się artystycznie ładny. Z kułaczkiem różowym pod głową, spał zmarszczony dzieciak tak smaczno, tak mocno, że go ani światło, ani szmer nie przebudził. Zato przy mamce jeszcze będąca i właśnie rozpłakana córeczka, z której oczu łzy ciekły, a z ust mleko... bardzo się niepięknie zaprezentowała. Leon pomyślał w duchu, iż lepiej jest chyba nie mieć dzieci, niż słuchać takiego okropnego wrzasku...
Niemniej zapewnił matkę, że dzieci są śliczne, o czem ona doskonale wiedziała — i pewna była jeszcze, że drugich podobnych nigdzie na świecie nie ma. Synek miał niesłychanie rozwiniętą intelligencyę, córka rozumiała przedwcześnie wyrazy... Były to małe cuda... Matka rozpłakane uciszyła pocałunkami i śpiewem. Odchodzili właśnie z Maurycym, gdy śpiew ten się dał słyszeć, nieuczony — jak Bóg stworzył...
Leon nastawił ucha i machinalnie rzekł:
Mezzo-soprano — ale wcale nieuprawne...
Brat odprowadził go do pokojów przeznaczonych... Tu jeszcze siedli rozmawiać trochę. Maurycy pragnął mocno, aby mu się serce braterskie otworzyło z ufnością, wylało z żalem — nie taiło z położeniem... lecz — czekał napróżno. Leon, jakby naumyślnie mówił o fraszkach, o rzeczach obojętnych, o nieznaczących wypadkach, obchodząc z dala i nie tykając życia swego i siebie.
Rozmowa szczera tem była pożądańszą, iż dał Moryś słowo matce zaopiekować się nim, że mu go samemu żal było, a z wieści dochodzących z ust różnych, nie można było wiedzieć jasno, jak stały rzeczy w Warszawie.
Tego jednak wieczoru Leon nie był do zwierzeń skłonny, — najdłużej mówił o cygarach i o koniu siwym którego się pozbyć musiał, a dotąd go opłakiwał...
Około północy spać się rozeszli... Nie dniało jeszcze, gdy Leona zbudzono: panna Damianna oznajmiła, iż chora jest konająca... Wysiłek wczorajszy ją wyczerpał — doktor zwiastował śmierć... Wszyscy pobiegli skupić się około jej łoża raz ostatni. Leżała z gromnicą w ręku... modląc się, już obca światu. Ksiądz czytał modlitwę... którą usta jej zdawały się powtarzać. Parę razy podnosiły się powieki i opadły...
Życie uszło...
Z cichym płaczem ustąpili przytomni. Leon przystąpił jeszcze stygnącą rękę ucałować i powrócił do mieszkania...
Zgon matki uczynił na nim wrażenie głębokie... ale skutkował jak uderzenie, ogłuszył go, odjął mu przytomność, czucie, ubezwładnił. Siadł przy stole, i pozostał tak, aż go Maurycy, targnąwszy silnie, wywiódł gwałtem z tego stanu zdrętwienia...
Stosownie do rozkazów nieboszczki, pogrzeb jej miał się odbyć bez najmniejszej okazałości, trumna niemalowana, wóz prosty wołami ciągniony — żadnej mowy ani egzorty przy obrzędzie, lecz mszy i duchowieństwa jak najwięcej.
Przyjaciel zmarłej ksiądz proboszcz Kaniewicz celebrował, często popłakując. Boleśnie mu było, że u mogiły, dane słowo zamykało mu usta, i nie mógł nawet powiedzieć o tem życiu pobożności, praktyk religijnych, dzieł dobroczynnych, na które patrzał tak z bliska... Całe sąsiedztwo z podkomorzym na czele, znajdowało się w kościele i na cmentarzu...
Z wielkiem zdziwieniem obaj bracia spostrzegli tu także idącego człowieka, którego twarzy przypominającej się im i jakby znajomej, poznać jednak nie mogli. Zajął on miejsce w kondukcie przy rodzinie, i nie dał się z niego wyruszyć, choć nie zdawał się mieć do niego prawa. Człek był stary, z wąsem postrzyżonym, twarzą opaloną, ubrany ubogo w świtce szarej, w długich butach, z kijem prostym w ręku. Wszyscy nań spoglądali, nie mogąc tu sobie jego przytomności wytłómaczyć. Dopiero nie rychło Maurycy poznał w nim owego pana Łukasza, który już raz tak dziwnie zjawił się był przy pogrzebie ich ojca, i zniknął potem im z oczu.
Przypomniawszy to sobie, Moryś zalecił zaraz Pierzchale, ażeby go nie opuszczał i koniecznie do Rakowiec zaprosił, a jeżeliby nie chciał, by mu dał znać, bo się z nim widzieć musi...
Gdy u grobu wszyscy ziemię rzucali na spuszczoną trumnę, przystąpił wolnym krokiem i pan Łukasz. Pierzchała widział go, zamiast ziemi podnoszącego kamień... i przestraszył się tem. Twarz miał namarszczoną i posępną. Właśnie brzmiała zwykle u grobu odśpiewywana pieśń do N. Panny, gdy Łukasz z tym kamieniem stanął nad dołem, i trzymając w ręku, zdawał się namyślać. Dłonią weń uzbrojoną uderzył się w piersi stary... westchnął — kamień mu wypadł z ręki... Schylił się po garść ziemi i z wolna wysypał ją na trumnę. Wszystko to widział pan Pierzchała i wytłómaczyć sobie nie umiał.
Potem, gdy przyklęknowszy zmówił p. Łukasz Anioł Pański, i już chciał ze cmentarza odchodzić, Pierzchała udał się za nim. Spotkali się w bramie.
— Za pozwoleniem łaskawego pana... odezwał się Pierzchała grzecznie.
— Cóż chcesz żebym ja ci pozwolił? ofuknął gburowato idący.
— Przepraszam — poprawił się pierwszy.
— Za cóż mnie przepraszasz?
— Słówko mam do powiedzenia — odezwał się Pierzchała.
Pan Łukasz zatrzymał się i podparł na kiju.
— Czego chcesz?
— Pan Maurycy Czermiński, syn nieboszczki, usilnie prosi go, abyś do dworu wstąpił...
— Mnie? a to po co? począł dąsając się stary. Po co? na co? Między nimi a mną nie ma nic... nic.
— Dla czegożby się i z obcym rozmówić nie można? rzekł Pierzchała. Wszak, jeśli się nie mylę — pan Łukasz...
— Łukasz i Czermiński — odezwał się ponuro, kijem stukając o ziemię stary. A cóż z tego? co z tego? Po co?
I odwróciwszy się od Pierzchały, spuściwszy głowę, szedł dalej, ale ten był uparty i w ślad za nim postępował. Kilkanaście kroków uszedłszy, Łukasz się odwrócił, spojrzał, kij podniósł, pogroził nim.
— Będziesz mnie ty śledził? zawołał.
— A — muszę, odparł Pierzchała — tak mi przykazano. Jestem na usługach p. Czermińskiego, a ten mi polecił pana zabrać do dworu — to nic nie pomoże...
— Gdybym nie chciał, toby mnie żaden taki truteń, pasorzyt jak ty, nie zmusił. Rozumiesz? począł pan Łukasz. Ja was wszystkich znam, i ciebie...
Mruczał coś niewyraźnie.
— Dla czegobyś pan odmawiał do dworu zajść? hę? dla czego? Toć się tam panu złego nic nie stanie, a rozmówić się, grzecznie, pięknie — korona z głowy nie spadnie.
Oburzony odwrócił się znowu stary i krzyknął:
— Grzecznie, pięknie ja gadać nie umiem, gęby nie mam smarowanej miodem jak wy dworacy... rozumiesz?... Ja do niego nie mam nic — i on do mnie...
— Ale — panie Łukaszu...
Nie odpowiedział już stary. Pierzchała jednak w pewnem oddaleniu, na długość dwóch kijów przynajmniej, szedł za nim ciągle.
Znudziło to widać Czermińskiego, który się w końcu odwrócił, stanął, wsparł na kiju i czekał.
— Dasz ty mi pokój? spytał — hę?
— Nie.
Ruszył ramionami Łukasz, namyślił się i nagle zawołał:
— No to pójdę, aby się raz tego zbyć! Jakiem prawem mnie oni wzywają? Po co? na co? Chcą rozmowy, no to ją będą mieli. Chodź wasan.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.