Złoto i błoto/Tom II/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Złoto i błoto
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1884
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W pięknej kamienicy na Nowym Świecie, świeżo z wielkim zbytkiem odnowionej i przyozdobionej tak, że na pałacyk wyglądała, krzątano się niezmiernie od rana, jak gdyby tegoż dnia spodziewano się w niej gości... Przechodzący ulicą, którzy dawniej ten dom opuszczony nieco znali, wydziwić się nie mogli szybkości, z jaką zupełnie powierzchowność swą zmienił i nagle wyszedł na takiego eleganta. Architekt, który się podjął tej metamorfozy, miał snadź carte blanche od właściciela, i wcale kieszeni jego nie szczędził, a o swojej nie zapominał też zapewne. Wszystko było z wielkim wykonane smakiem, ale z uderzającym zbyt może przepychem, który trącił chętką popisu... Brakło prostoty tej odrodzonej budowie, tak, jak jej brak niemal wszystkim naszego wieku...
Dowód to może, iż prawdziwej piękności mało mamy poczucia, gdy ją bogactwem szczegółów zastępować musimy.
Od dachu do ziemi, wszystko tu bardzo starannie obmyślane było, aby pokryć trywialną niegdyś fizyognomię kamienicy i uczynić ją wytworną budową.
Do okien poprzyczepiano kamienne balkony, u wjazdu postawiono cztery przepyszne karyatydy uginające się pod ciężarem portyku... Między oknami powykowywano nisze i poumieszczano w nich posągi, gzemsy płaskie zyskały wydatne profile... Gdziekolwiek było miejsce na maskaron, girlandę, na ornamentacyę, umieszczono je wszędzie. Co większa, w wykonaniu tych ozdób czuć było, że nie zostały pochwycone z tego ogólnego zasobu des lieux communs, którym się najczęściej bezmyślnie posługują architekci, ale zastosowane były, wymyślone do tego gmachu... Śliczne posążki w niszach wystawiały cztery pory roku, po nad frontem rzeźbiona grupa allegoryczna w inny sposób ten sam motyw ujęła czterema wiekami człowieka...
Przedewszystkiem jednak czuć tu było wiosnę i wesele młodości...
W wieńcach plączących się między gzemsami, kwiatów było więcej niż owoców, nawet cztery karyatydy śmiały się kształtami ledwie rozwitemi, jakby im lekko było dźwigać kamienie na ramionach młodości... Tu i owdzie wyrastał z kamienia dzieciak, z figlarną minką i pucołowatą twarzyczką... Dom zdawał się przeznaczony jak te pudełka, które robią na klejnoty, do przechowywania szczęścia, do strzeżenia młodzieńczych uciech, aby ich niezwarzyło tchnienie burzy.
Marmury i kamienie użyte do przyobleczenia frontu wszystkie były barw wesołych, powietrznych, w piękną harmonię zlewających się z sobą. Z za okien jednotaflowych z dala już widać było bogate opony i wzorzyste firanki... Wszystko co komfort XIX wieku dać może, złożyło się na uwydatnienie tego cacka, obudzającego zazdrość w przechodzących...
Począwszy od wjazdu zasklepionego, którego posadzka była z wielkich płyt marmuru szarego, a dokoła w nim podobne do zewnętrznych, tylko odprostowane karyatydy trzymały świeczniki bronzowe — wszystko tu z niezmiernym przepychem jaśniało. Tuż w prawo za oszkloną ścianą otwierały się majestatyczne wschody, szerokie, białym wyłożone marmurem, o białych takichże poręczach, które ciemnoczerwony aksamit okrywał, aby rączka spocząć na nich mająca, nie poczuła chłodu kamienia. Środkiem biegł wzorzysty dywan strzyżony, po którym szło się jak po ukwieconym trawniku. Z obu stron ustawione majolikowe wazony rozkwitłych krzewów, uroczo się malowały na ścianach, a na nich dwa u góry marmurowe posągi, występowały jak niegdyś w poświęconych Grecyi gajach... Był to chłopak i dziewczę, które witać się zdały gości i nieść im dary kwiatów i owoców...
Tuż dwa znowu kandelabry, podtrzymywały grupy, piękne jakby je wyrzeźbił Brodzki... Wspinały się na nich genjuszki, niby walcząc z sobą, kto do góry podniesiony świecznik uchwyci. Artysta związał nagich chłopaków, splątał im ciałka, rączki, nożęta tak misternie, tak wdzięcznie, iż kupka cała liniami ogólnemi zachwycała... Wśród nich wiła się latorośl winna z liśćmi i gronami, przerywając pozaokrąglane kształty, fantastycznemi wyrzynaniami swych zwojów...
Drzwi, które widać były u góry, służące do wnijścia głównego, same też były dziełem sztuki. Okrywała je rzeźba na drzewie misterna w splotach liści, wśród których znowu wracały chłopaki swawolące. Po nad gzemsem bogatym dwoje dzieci oplecione girlandami podtrzymywały herb, złożony z dwóch tarcz...
Promienie wiosennego nad zachodem już słońca, wciskały się przez główne wnijście do wspaniałego zajazdu, gdy — nie wjeżdżając do środka, zatrzymał się przed nim powóz i z niego wysiadł podżyły już, nie młody, lecz żwawy jeszcze mężczyzna.
Natychmiast szwajcar w bogato szytym stroju, z laską pozłocistą dał znak czekającemu w głębi lokajowi, który pobiegł w dziedziniec... Przybywający nie był jak do odwiedzin ubrany, strój miał na sobie powszedni i niewykwintny, lecz nacechowany ręką biegłego zagranicznego krawca; nie zdawał się przybywać do ludzi, ale do domu, bo od progu zaczął najmniejsze jego oglądać szczegóły z widocznem zadowoleniem...
Szwajcar stał wyprostowany, z laską w ręku przyzwoicie odsadzoną, przybrawszy postać urzędową, zdawał się salutować przybyłego. Był to piękny mężczyzna, wybrany do tej funkcyi strażniczej, która wymaga prezencyi, twarzy nie rażącej i pewnego majestatu, czasem posuniętego aż do komizmu.
Przybyły zaledwie się miał czas rozpatrzyć u wjazdu, gdy od dziedzińca nadszedł witając grzecznie człowiek młody, ubrany ze smakiem i elegancyą.
— Przybywam — odezwał się pierwszy witając go ręki skinieniem — poprzedzając właścicieli, aby obejrzeć pańskie arcydzieło i podziękować mu za nie... Wstrzymywałem się umyślnie z rozpatrywaniem części niedokończonych pałacu, mając zupełną ufność w panu, któryś się podjął oddania nam tego cacka gotowem.. Bądźże pan łaskaw mnie prowadzić... Jak dotąd — prawdziwie jestem zachwycony...
— Niestety! ja mniej może jestem rad z własnego dzieła, niż się spodziewałem — odparł młody budowniczy... Pomiędzy pomysłem, rysunkiem, a wykonaniem, zwłaszcza gdy wiele jego części daleko zamawiać należy i sprowadzać — jest zawsze nieprzewidziana różnica...
Ton jakiś razi... kształt się niespodzianie uwydatnił, wyszło to co winno było znikać, znikło co powinno było wychodzić... Ludzkich to dzieł losy... Gdyby marzeniem i tchnieniem tworzyć można było — inaczejby wglądały dzieła człowieka... Gdyby jedna inteligencya i ręka mogła wykuć wszystko razem...
— A! a! przerwał przybyły — chodźmy... nie odbieraj mi pan złudzeń.
— Ja księcia z góry uprzedzam, że nie jestem zupełnie spokojny, rzekł młodszy — ale zrobiłem com mógł i co było tylko możliwe...
To mówiąc skłonił się pan Monti budowniczy przed księciem Augustulem, i wiódł go przez otwartą ścianę oszkloną na wschody...
Widok wnijścia wprawił niemal w osłupienie księcia, który stanął głowę podnosząc uszczęśliwiony... Z wolna potem poczęli wchodzić na wschody... lokajów dwóch w aksamitnej liberyi granatowej ze srebrem, przodem idąc otwierało podwoje...
Obszerny przedpokój już sam wyglądał na salon prawie. Dębowe ławy rzeźbione w koło, przypominały stalla kościelne, najmniejszy sprzęt był umyślnie do całości dobrany... Drzwi drugie okrywała markieterya na czarnem tle kością słoniową, w stylu odrodzenia wykonana z fantazyą wielką... Snuły się po hebanie zmatowanym, którego gzemsiki tylko lśniły się polorem, gałęzie roślin marzonych, po których wspinały się aniołki, ptaki, chimery, dzikie zwierzęta...
Drzwi te wiodły do wielkiego salonu, jasnego, marmoryzowanego... w którym błado-żółte giallo antico żeniło się ze śnieżysto-białym karraryjskim marmurem ozdób... Posadzka odpowiadała robotą drzwiom, ale barwą stosowała się do salonu. Portyery, firanki, meble były blado-niebieskie. Na ścianach dwa olbrzymie zwierciadła, w środku komin tak rzeźbiony jak kandelabry, lecz piękniejszy od nich jeszcze. Artysta, ten sam, który je dłutował, tu puścił cugle fantazyi. Otaczały ognisko dzieciaki, lecz mające do czynienia z tem co do naniecania ognia służy... Niektóre z nich miały na sobie kapturki i odzieże, z pod których rączki i nóżki wyglądały bose... Tu draperye urozmaicały nagość i uwydatniały ją, podnosiły. Pięknym też motywem pod ręką biegłego rysownika stały się gałęzie suche, jodła, sosna, mchy i poczepiane na nich rośliny zimą zwarzone... Gromadka tych pomarzłych chłopiąt tak się zdawała zajęta koło ognia, tak zaglądała, dmuchała iż straszno było, aby się to nie zapaliło...
Na kominie stojący zegar ogromny nie był nowy, — odzłocono tylko bronz stary z czasów Ludwika XV, któremu dwa świeczniki stosowne odpowiadały i dwie sewrskie wazy olbrzymie...
— Widzi książę, iż salonu nie przeładowaliśmy, a wygląda wspaniale...
— W istocie... aż nadto może! westchnął książę...
— Zegar i świeczniki dosyć drogie trzeba było sprowadzić z Paryża, rzekł budowniczy — nigdzie nic podobnego dostać nie można, a tu znowu nic innego postawić nie wypadało... Byłby to kryminał! Dzisiejsze bronzy to tandeta... Z owych czasów szczęśliwych, kunsztmistrze byli razem rękodzielnikami i kochali się w swem rzemiośle...
Mówiąc przeszli salon, którego część właśnie promień zachodzącego słońca ozłacał i w całym dawał mu jaśnieć blasku. Książę milczał, ale na twarzy jego widać było rozpromienienie takie jak w salonie.
Odsłoniono portyerę, rozsunęły się drzwi kryjące w ścianach, weszli do gabinetu niebieskiego... Meble goblinowe białe w kwiaty żywych barw czyniły go wesołym. Trochę złota, bardzo oszczędnie rozrzuconego, podnosiło barwę ogólną... Dywan biały dobrany deseniem do goblinów zaścielał posadzkę całą... Dwa duże krajobrazy Oskara Achenbacha, wystawiające włoskie widoki, wisiały na ścianach, w ramach, których rzeźby byłe godne tego co otaczały...
Za gabinetem niebieskim szedł mniejszy salon, z listwami drewnianemi pozaciąganemi obiciem wyciskanem, skórzanem... Ciemniejszy nieco, surowszego stylu salon ten był miły i jakby dla poufalszych przeznaczony gości. Drewnianemu obleczeniu ścian odpowiadały sprzęty rzeźbione podobnie, także okryte skórą... Tu komin odznaczał się szczególniej piękną barwą marmuru zielonawego i wielką linij swych szerokich prostotą...
— Mój drogi panie — zakrzyknął książę oglądając się do koła... wszystko to cudownie piękne, dobrane kunsztownie, ale też szalenie musiało kosztować...
— Przyznam się księciu — odparł uśmiechając się budowniczy, — że tworząc coś tak artystycznego, zupełnie z pamięci wymazałem wszelkie względy oszczędności. Piękno zdobywa się ofiarami tylko — niestety! — Widzi jednak książę, jak nic nie ma tu świecideł, fałszywych blasków, i szychu... c’est solide...
Szli dalej. Trudno nam krok w krok postępować za nimi, abyśmy się nie znużyli wspaniałościami tem...
Sala jadalna z dwoma bufetami zajmującemi całe ściany poprzeczne, odznaczała się także rzeźbami zbytkownemi, wielkiego smaku i wdzięku... Wedle obyczaju krajowego, budowniczy na ścianach zostawił miejsce na cały szereg portretów jeszcze nie wstawionych, których bogate ramy dębowe, wewnątrz złotemi paseczkami określone, czekały na antenatów...
Bardzo wdzięcznie rzucony był u góry balkonik dla muzyki, z marmurowemi balasami, na których rzeźbiarz od niechcenia rozwiesił niby zapomnianą zasłonę... Okrywała ona część zbyt jednostajnej galeryi...
Nie zbywało ani na oddzielnych appartamentach dla pani, pełnych barw jasnych i wesołych, udrapowanych w koronki i utkanych atłasami, ani na zimowym ogrodzie już pełnym palm i poczepianych na pniach starych fantastycznych orchideach...
Książę jednak najciekawszy był tego mieszkania skromnego na drugiem piętrze, które było dla niego samego przeznaczone...
Pan Monti dobrze o tem wiedział, jak również i o wpływie księcia w tym domu; można się więc było spodziewać, że dołoży starań, aby sybarycie i egoiście dogodzić...
Opatrzywszy całe pierwsze piętro, dla obojga państwa przeznaczone, razem z połączoną z niem częścią parteru, do którego kilkoro wewnętrznych, misternie poczepianych prowadziło schodków, książę nieśmiało i cicho wspomniał o tem przyszłem mieszkaniu, które niekiedy miał zajmować.
— Właśnie idziemy tam — odezwał się Monti, — a książę mi pozwoli nim dojdziemy do niego, wytłómaczyć się z teoryi, na której oparłem urządzenie tego zacisznego kątka... Każdemu dziełu jasna, pewna idea powinna służyć za podstawę... Książę potrzebujesz głównie wygody i spoczynku, ale zarazem wykształcony smak jego wymagać musi, aby to na czem wzrok ma spoczywać, było, że tak powiem — błogo uspakajającem... Tu więc należało się wstrzymać od barw zbyt z sobą się kłócących, od wszystkiego mogącego nazbyt niepokoić oko i uwagę. Z drugiej strony jednostajność w sztuce odbiera jej urok cały, kontrast jest tak samo koniecznością, jak parallelizm, interwalle, — i inne środki wypowiedzenia myśli. Zadanie więc było trudne... Barwy dopełniające musiały tu być użyte w gammie przygłuszonej... linie nawet trzeba było łagodzić...
Książę uśmiechał się, chociaż nie wiadomo czy uważał co mówił Monti, tak niecierpliwy był ujrzeć co mu obiecywano...
Niemal z tym samym zbytkiem wykonane było drugie piętro. I tu posadzki były z marmuru, drzwi rzeźbione i wysadzane, choć nieco skromniej... W przedpokoju sprzęty były dębowe obite skórą; z niego wchodziło się do dużego salonu, którego ściany okrywały tafle różnego drzewa w ramach smakownie ozdobionych. Na tem tle brunatnem meble koloru krwi odbijały bardzo ładnie.
Było to, jak się książę wyraził — niezmiernie dystyngowane...
Ciężki stół stojący przed kanapa, może niewłaściwie trzymały cztery satyry tańcujące... Czy złośliwy Monti chciał staremu dać co do zrozumienia? wątpimy, ale rzeźba była artystycznie piękna....
Ciemno-zielony pokój sypialny, z trochę złota, bardzo się też podobał księciu; z niego drzwiczki wprost prowadziły do łazienki wyłożonej marmurem różowym. Obejrzawszy wszystko, z czułością począł Augustulus dziękować architektowi i unosić się nad gustem jego... Nie marzył w istocie nawet o niczem podobnem...
Część domu reprezentacyjna, mieszkalna odpowiadała gospodarskiej części jego, także wartej widzenia, bo począwszy od kaloryteru w suterenach, do kuchni eleganckich jak salony, opatrzonych w wodę płynącą i fontanny, do stajen wykładanych marmurem i fajansem, wszystko było pańskie i prześliczne.
Skromny pan Monti, gdy skończyli przegląd pałacu i mieli wchodzić do znajdującego się za nim małego ogródka — odezwał się na pochwały księcia odpowiadając:
— Mogłoby się to było, we Włoszech, we Francyi, w Anglii zrobić nierównie łatwiej i wspanialej. Tam już kunszt życia, skala wygód, pojęcia piękna w budowach i sprzętach daleko wyżej są wyrobione niż u nas. Myśmy wtem nowicyusze... w Polsce dopiero po wojnach szwedzkich, co kraj ogołociły z przepychu Kazanowskich i Ossolińskich — zaczęto za Stanisława Augusta biednie się dźwigać, aby z szatrów i ruin dobyć na światło dzienne... Nie było i nie ma rzemieślników. Życie też powszednie tyle wymagało na zjedzenie i wypicie, iż na inne nie stawało potrzeby... Zbytek zamiast w marmur i złoto się obracać, szedł do kuchni i siedział w rondlu... Powoli jednak i my komfort z artyzmem połączony pojmujemy, a raczej pojmować się uczymy..
Żelazne drzwiczki, coś niby w rodzaju bronzowych zdobiących wenecką loggietę — prowadziły do ogródka.
Był niewielki, wzniesiony jak taras, i nie wiele też z niego zrobić było można. Szczęściem starych kilka drzew pozostało w nim, i około nich ugrupowało się to co miało stanowić ogródek...
Musiano się ograniczyć trochą murawy, na której wzorzyste z kwiatów utkano kobierce; a budowniczy, który bodaj miał brata rzeźbiarzem i dla tego tak marmurami szafował, nie żałował tu ozdób tego rodzaju. W pośrodku urządził fontannę — nadzwyczaj bogato i nadto monumentalnie. Trzy syreny zajmowały środek jej, bawiące się z dzieciakiem, którego unosiły nad sobą... Po bokach jeszcze były delfiny i różne stworzenia wodne... Dwa czy trzy posągi oprócz tego rozstawiono w kątach ogródka... Stylem wybornie się on godził z pałacykiem, chociaż książę go znajdował za szczupłym, a przyznawał, że w małym kątku misterniej się urządzić nie było podobna.
Gdy książę zaproszony przez p. Montego do jego mieszkania w oficynie dla spoczynku, udawał się za nim, uszczęśliwiając go odwiedzinami przez wdzięczność za tak wyborne pojęcie myśli i planu swojego — na dole u drzwi pałacu inna się scena odegrywała... Do stojącego tu szwajcara, który wypadkiem rodem był z okolic Zamoroczan, i niekiedy tam swoją familię odwiedzał — (winien był temu swą nominacyę) — zbliżył się człowiek ubrany licho, w długich butach, w czapce wytartej, z kijem w ręku... Miał pozór ubogiego chodzącego po jałmużnie, i szwajcar znający swe obowiązki, ostro mu się postawił u progu, stukając laską, co miało wyręczyć i zastąpić podniesienie głosu...
Przybyły włóczęga z niezmierną ciekawością wpatrywał się w portyk pałacu... nie zważając na szwajcara, a ten z równą ciekawością począł też wlepiać oczy w nieznajomego... Twarz ta takie na nim uczyniła wrażenie, że laska, którą z razu trzymał wyprostowaną, pochyliła się i na ramię opadła.
— Jak Boga kocham — pan Łukasz! zawołał szwajcar.
Imieniem tem nazwany człowiek zadrżał, i dopiero się teraz począł wpatrywać w twarz rumianą i mocno wyszwarcowane wąsy pseudoszwajcara.
— Chyba pan Marcin Żabka? rzekł przez zęby cedząc.
— Nie Żabka, ale Żabczyński — do usług... Słowo daję. Co pan tu robisz? Dawno z Zamoroczan? począł szwajcar zupełnie udobruchany, tracąc swą sztywną postawę urzędową.
— Z Zamoroczan? powtórzył pan Łukasz... Ja — ja od śmierci nieboszczyka... nogą tam nie byłem...
Ruszał ramionami.
— Cóż pan tu robisz?
Nie odpowiadał długo p. Łukasz...
— Co? at — zwlokłem się — myślałem, że gdzie znajdę przyporzysko, służbę... aby chleba kawałek... Pan wiesz... żołnierz stary jestem...
— A to się pan u Czermińskich nie utrzymał? pytał szwajcar.
— Bom się nie chciał tam trzymać — z wolna począł Łukasz. Zachcieliście! smutno mi było — gdy nie stało starego Czermińskiego, wolałem w świat... Jaki on był to był, co tam ludzie na niego gadali — a ja go kochałem, dla mnie dobry był...
Kiwnął głową...
— W Warszawsku tem — rzekł z góry patrząc na biedaka szwajcar — o siaką taką służbę trudno, zwłaszcza staremu. Chybaby gdzie za stróża... Nie ujmując panu Łukaszowi, bo to ja przecie na to patrzałem, że mu się lepiej działo — oni tu pozornych ludzi szukają, z prezencyą... Skulony i odarty... u nich kulfona nie wart... A znowu gdzież p. Łukaszowi być stróżem?
Pomyślał zagadnięty.
— Dla czegoż? rzekł: wszystko to lepiej niż pod kościołem siąść i rękę wyciągać... Gdyby kąt ciepły, chleba kawałek, póki ręce służą — zamiatałbym jak i drugi. Honoru nie plami śmiecie...
Westchnął...
Szwajcar się zamyślił mocno, oczy jego od stóp do głowy mierzyły stojącego przed nim... Od czapki wracały do butów, od obówia szły napowrót ku górze...
— Tu u nas, odezwał się — strasznie oni na wielką zakroili paradę. Stróża jeszcze nie mamy, to prawda, ale oni chyba zapotrzebują, żeby w lakierowanych chodził butach... Ja ledwie nieledwie, i to gdy wypróbował ten Włoch bestya, że ubrany wyglądam niczego, dostałem miejsce...
Nie — i taki-bo oni waćpana znają...
Łukasz głową kiwnął:
— Nie myślę ja u nich służby szukać... ale jeślibyś gdzieindziej mi nastręczył...
— Może to być — odparł Żabczyński — postaram się, ręka rękę myje...
Mówili jeszcze z sobą, gdy książę, którego przeprowadzał p. Monti, wyszedł niezmiernie ożywiony, rozmawiając z nim. Łukasz się wnet na bok usunął, szwajcar wyprostował i odwrócił od niego jakby go nie znał...
Powóz stojący u bramy podjechał dla zabrania księcia Augustula...
— Więc, kochany panie Monti — odezwał się odjeżdżający — c’est dit, ja się mogę tymczasem wprowadzić do mojego apartamenciku... Dla marszałkowej, zmiłuj się, pokoje jej każ wyświeżyć. Są śliczne, ale zieloności i kwiatów brak jeszcze, a ona, co sama jeszcze jest kwiatem, bardzo je lubi.
— O to najłatwiej, odparł Monti: w oranżeryi mamy ich więcej niż potrzeba... Umyślnieśmy się o zapas postarali... Ale kiedyż się państwa młodych i pani Falimirskiej spodziewać możemy?
— Jutro lub po jutrze — rzekł książę... Dziś odbiorę zawiadomienie. Na przyjęcie nic nie potrzeba, prócz żeby mieli co pić i jeść i żeby personel kuchenny był w komplecie... Nie przyjedzie z nimi nikt, oprócz brata, który ich przeprowadza, i matki... Pierwsze dni spędzimy w ciszy, en famille. Młode szczęście potrzebuje się w gniazdku ukrywać — a gniazdko, z waszej łaski, mają jakby z bajki Tysiąca nocy...
Skłonił się pan Monti.
— Co się tyczy tych rachunków, które mi pokazywałeś — proszę być zupełnie spokojnym. Pieniądze przywiozą z sobą. Prawda, że budżet nasz o wiele przeszły wydatki — ale ja wytłómaczę to Leosiowi. Najmniejszej z tem nie będzie trudności. Mają grosza dosyć... Tak go używać, to prawdziwa rozkosz — c’est noble...
Książę wyszedł, i skłoniwszy się jeszcze, siadł do powozu, oczyma uszczęśliwionemi obejmując piękną facyatę pałacową. s
Dumny był nią i całą tą budową, wyobrażając się jej twórcą. W istocie w ogólnych rysach skreślił program jakiś p. Montemu, który rozwijając go, miał tę zręczność, iż wszystko przedstawiał księciu, jako pomysł jego własny. Książę Augustulus prawił więc swym znajomym o pałacu tym, jako o utworze, którym się miał szczycić, jako o czemś, w co włożył całą swą duszę...
Powóz księcia oddalił się z wolna, a szwajcar, który tylko dla niego przywdział oficyalne szaty, począł zaraz zdejmować je z siebie, i dębowe wrota, misternie kute we floresy, zamykał, aby spocząć... Jedną już ich połowę był zatrzasnął, gdy spojrzawszy w ulicę, dostrzegł jeszcze w niej stojącego z oczyma w pałac wlepionemi pana Łukasza...
Litość go wzięła nad biedakiem, a miło też było dobyć przy nim coś ze wspomnień o Zamoroczanach.
— Panie Łukaszu — odezwał się kiwając ręką, którą już wydobył z szamerowanego fraka — a proszę do mnie do loży... Choć ciasna — pomieścimy się... Mam kieliszek wódki co się zowie, i serdelki na zakąskę... Pogawędzimy... albo co?
Łukasz, choć się nieco wahał z razu, podszedł, pomógł sam do zamknięcia drugiej połowy drzwi monumentalnych — i powlókł się do izdebki Żabczyńskiego, który zdjąwszy swój mundur, do prostego śmiertelnika był podobny.
Tu przy kieliszku i serdelkach rozpoczęła się rozmowa żywa o czasach przeszłych, o Czermińskich i ich fortunie — a Żabczyński, który już rozpatrzył się we wspaniałościach i zasłyszał co one kosztowały, kiwnął w końcu głową.
— Aby tylko starego Czermińskiego krwawy pot starczył na te fumy długo... rzekł cicho. Bardzo, mosanie, na fis wzięli, z górnego tonu... trudno długo się w nim utrzymać... Fortuna mówią straszenna — a no! nie ma studni beze dna...
Ale co nam do tego? Trzeba o sobie tymczasem pamiętać...
I nalał kieliszek.
— Do acana, panie Łukaszu — w ręce twoje, w gardło moje... I napili się oba... a wzięła się przy serdelkach przyjaźń wielka, tak, że zaręczyć nie możemy czy nazajutrz installowany stróż pałacowy, który się we dnie nigdy nie pokazywał, nie był jedną i tąż samą z panem Łukaszem osobą.
Czem się różni wielkie miasto od małego miasteczka? Juściż nie ilością domów i rozległością miejsca, które zajmuje. Są ogromne mieściny i są maleńkie stolice... W wielkiem mieście ludzie toną, nikt o nikim nie wie, nikt się o sąsiada nie troszczy, mało ludzi zna się z sobą — w miasteczkach przeciwnie wszyscy wzajem na siebie patrzą, pilnują się, rachują co mają, dowiadują się co jedzą i zabawiają przeważnie obserwacyą sąsiada.
Dla tego to może pobyt w małem miasteczku jest z wielu względów niedogodny, i ludzie do wielkich miast płyną. Tu jest się w pośród ruchu i życia a samym — patrzy się na wiekuisty dramat z obojętnością spektatora, który za miejsce zapłacił i wyjdzie po widowisku, o los aktorów się nie troszcząc.
Nie chciałbym bynajmniej krzywdzić najmilszego z miast europejskich — Warszawy; ale ona jest trochę małą mieściną, choć miastem ogromnem. Tu się niemal wszyscy znają, a nawet konie, któremi kto jeździ, powóz, którego kto używa... i najmniejsza zmiana w życiu trochę wybitniejszych osobistości do zbytku wszystkich zajmuje. Książę Augustulus był też w ogóle bardzo popularny swego czasu. Obracał się i w kołach arystokratycznych, i w świecie finansowym, dającym dobre obiady, i między urzędowemi postaciami, ażeby być dobrze widzianym wszędzie. A że miał piękne imię stare, obejście się miłe, rozmowę dowcipną, i wszystkim się akkomodując nie szkodził nikomu, lubiono go powszechnie. Dawniej, gdy książę znaczniejszy dom prowadził i nie owdowiał był jeszcze, gdy fortuną władał większą, naturalnie estymowano go wyżej — z czasem gdy przestał dawać obiady, zapraszać, trzymać konie... i zszedł na emeryta — choć go dobrze przyjmowano, mniej już ważył... Nie miał takiego wpływu jak dawniej. Odkłaniwano mu się chętnie, lecz nie kłaniano się jak to bywało. Wielu dobrych niegdyś przyjaciół, znacznie dlań ostygło... Książę nie zdawał się na to zważać, ani mieć do nich żalu, znajdował to naturalnem, bo sam pewnie postąpiłby podobnie. Nie nadwerężało to jego uprzejmości dla drugich — niemal ją zwiększało jeszcze. Nie lubił się książę martwić i skłonny był wszystko na dobre tłómaczyć.
Jednakże gdy teraz, przybycie młodych Czermińskich, nad którymi rozciągnąć miał opiekę, przepyszny dom, w którym miał zamieszkać, fama ich bogactw niezmiernych, znowu na księcia zwróciły uwagę ogółu — ucieszył się nieco maleńką zemstą, jaką mógł wywrzeć na zobojętniałych.
Szczególniej go bolało zupełne usunięcie się bogatego i ze wszech miar niepospolitego człowieka, rodzonego siostrzeńca, Teofila hrabiego Bronickiego... Kochał książę swą siostrę a jego matkę, lubił i opiekował się Teofilem... przykro mu było niewymownie, że siostrzan, jakby z obawy, aby wuj mu się nie stał ciężarem — cofnął się od niego i niemal zerwał stosunki.
Hrabia Teofil, mający już lat około trzydziestu, wychowany na urząd do wielkiego świata, żył tylko w nim, i jak nowo nawróceni na wiarę zwykle są najgorętszymi fanatykami, tak on ze swem hrabstwem, trochę podejrzanem, był zapamiętałym arystokratą.
Posługiwał się swoim wujem księciem do rodowodu, ale z innych względów znać go nie chciał.
Dziwna to była oględność i obawa — bo hr. Teofil żył bardzo pańsko, pieniędzy rozsypywał wiele i miał ich dosyć; — lecz egoizm snadź odziedziczył po matce i jej bracie, i nie rad był żadnym ofiarom.
Nie zerwali z sobą stary wuj i młody hrabia, widywali się, byli z sobą grzecznie, lecz unikał Teofil zbyt ścisłych stosunków, nie dawał wglądać w swe interesa, nie zapraszał na wieś... pozostał w ceremonialnem oddaleniu.
Być bardzo może, iż stan interesów książęcych, zmniejszenie stopniowe etatu jego, budziło obawę ruiny i zawołania o pomoc.
Hr. Teofil zwykł był mawiać: „Jeżeli się ma tracić, co zawsze jest złem, to przynajmniej niechże ja sam mam tę satysfakcyę... nie drudzy z mojego.“ Życie, jakie prowadził na wsi i w Warszawie, było połączeniem skąpstwa i rozrzutności, rachuby i fantazyi.
W mieście, gdy szło o to, aby się od utracyuszów nie odstrychnąć i na pewnej stopie pańskiej utrzymać, na wydatki głośne hrabia Teofil był czasami aż do zbytku hojny — na wsi pyszno-skąpski rachował się z groszem i niby pilno gospodarzył, lecz najnieszczęśliwiej. Gospodarstwa nie rozumiał, oszukiwano go.
Nie znalazłszy sobie partyi po myśli, nie żenił się, nudził, rzucał i żył coraz czemś nowem... Zbierał książki, passyonował się do obrazów, przedsiębrał studya, które równie łatwo mu było zaniechać, grał na przemiany role poważnego, lekkiego, namiętnego... Wewnątrz zaś — kto wie — był to może człowiek, jakich u nas wielu — niedokończony, bez woli wytrwałej, którym nie było komu pokierować, a on sam sobą nie umiał. W każdej sprawie nowej z razu się ogromnie namyślał, ważył, potem najczęściej niedorzecznie roznamiętniał — i dochodził do jakiegoś fiasco...
Życie mu się nie wiodło.
W salonie był bardzo miły, często dowcipny, lecz tracił na tem, że wszyscy go znając, nie wiele nań rachowali. Nie brano go na seryo, acz się aż nadto poważnym być starał...
Gdy się po Warszawie rozeszła wieść, że książę przenosi się do pałacu Czermińskich, i że ma władać tym młodym bogaczem, który pod jego zostaje opieką, gdy zaczęto cuda opowiadać o urządzeniu domu, którym się Monti, jako swem arcydziełem przechwalał, — zabolało hr. Teofila mocno, iż — tak jakoś oziębiło się między nim a wujem.
Postrzegł, że znowu zbłądził i chybił zbytnią ostrożnością, oddalając się od niego. Na nowo się teraz właśnie starać zbliżyć było nadto wyraźnem... Książę bywał, mimo dobroci swej sarkastyczny, a br. Teofil nadzwyczaj był drażliwy.
Przypadek, który często cuda robi, zrządził, że się pogodnego dnia, idąc pieszo, spotkali nos w nos, na Krakowskiem Przedmieściu... Hr. Teofil przybrał twarz zadumaną... Książę mu się z dala począł uśmiechać.
C’est bien heureux, rzekł zbliżając się, iż się choć na ulicy widzimy, i że przynajmniej wiem, iż żyjesz i jesteś zdrów...
— Ale, kochany wuju — odparł Teofil — nie wiedziałem gdzie go szukać. Gdy ja jestem w Warszawie, księcia nie ma... na wsi... za granicą...
— Mój drogi — przerwał książę — daj pokój wymówkom: kto kogo chce znaleść, to go wyszuka... Nie mam ci za złe, ja się stałem starym nudziarzem — tyś młody... Nie idziemy do pary, co nie przeszkadza, byśmy się, jak należy na blizkich krewnych, nie kochali...
Hr. Teofil zamilkł.
— Czy pozostajesz w Warszawie? czy jesteś przejazdem? spytał książę.
— Jakiś — czas bawię...
— A ja już się lokuję na lato i zimę... Wiesz — słyszałeś zapewne... bo o tem wie cała Warszawa, że mojej pupilli Falimirskiej córka, śliczna Felicya, wychodzi za milionera...
W tych dniach ślub... Milionera, mało powiedzieć — bo jest tam tych milionów kilka... Poczciwe, dobre, kochające mnie ludziska, urządzając tu sobie domek... dali mi jak gracyaliście staremu, mieszkanko... Jestem w niem — dziś się przenoszę — jak u Boga za piecem! Powiadam ci: gniazdo jakie na starość mogła tylko dać Opatrzność...
— Słyszałem o pałacu, który miał Monti urządzać... prawią przesadzone rzeczy i dziwy! rozśmiał się Teofil.
— Nieprzesadzone — odparł książę, — wcale nieprzesadzone... Wątpię, ażeby dziś przybyli; a ja się właśnie installuję tam... chcesz — chodź. To prawdziwie widzieć warto...
Zawahawszy się nieco, spojrzawszy na zegarek, hr. Teofil dał się skłonić do tej wycieczki. Poszli razem. Po drodze książę opowiadał o Czermińskich, o ich dostatkach, o roli, jaką mieli grać po Warszawie przybywszy... nie wątpiąc, iż łatwo cały piękny świat zdobędą. Siostrzeniec słuchając milczał. Facyatę pałacu znał już od ulicy; chociaż ona obiecywała wiele, nie spodziewał się jednak wewnątrz spotkać z tak nadzwyczajną wspaniałością i przepychem. Książę tryumfująco go oprowadził po pokojach, umiał podnieść znaczenie, cenę, piękność każdej fraszki, nasycał się zdumieniem pana Teofila — i w końcu go zaprosił dla spoczynku — do siebie na górę.
Na twarzy siostrzeńca małowało się takie uczucie konfuzyi, zazdrości, upokorzenia, iż książę, który był w gruncie dobrym człowiekiem, i lubiąc pokój nadewszystko unikał kwasów wszelkich, podwoił czułości i uprzejmości dla Teofila, by go rozruszać i rozchmurzyć.
Trudno to było. Pan Teofil wyznawał, że piękniejszego domu prywatnego nie widział, lecz utrzymywał, że przepych jest niedorzeczny, że ciągnie za sobą warunki życia, wymagające niezmiernych wydatków, na które, choć największa fortuna szlachecka, nie może starczyć.
— Kochany Teofilu — odparł książę — masz zupełną słuszność, ale oni wcale nie szlachecką dysponują fortuną. Jest ich dwóch braci, drugi się prawdopodobnie nigdy nie ożeni, cały majątek chcąc poświęcić, aby zyskać rodzinie stanowisko... vous comprenez...
Ale, wiesz co, Felicya... dodał książę — oni dziś, jutro tu będą... Przyjadą naprzód w kółku familijnem, zamknięci przepędzić miodowe miesiące. Nikogo nie będą przyjmowali — jednak ty, jeżeli jesteś ciekawy, si le coeur vous en dit, jako mój siostrzeniec — możesz pierwszy z nimi zrobić znajomość... Gdybyś też chciał, mógłbyś pokierować pierwszemi krokami poczciwego Leosia, który — zobaczysz, jest chłopak... choć na królewskie pokoje. Dystyngowany, z taktem i miną pańską... no — bez obrazy, daleko arystokratyczniejsza niż twoja...
Książę tem się pomścił na siostrzeńcu. Była to jego słaba strona... Przystojny dosyć — wyglądał bardzo trywialny, pospolity, brakło mu dystynkcyi. Twarz miał bez wyrazu, postać bez wdzięku, ruchy ciężkie.
Hrabia Teofil zarumienił się, uśmiechnął i wtrącił:
— Nie mam najmniejszej też pretensyi wyglądać dystyngwowanym... i wiem, żem brzydki.
— O! to znowu nie — ale się opuszczasz... Leoś dba o siebie i pamięta o sobie. Voilà!
Chciał się odebrawszy ten cios, oddalić siostrzeniec, lecz książę się właśnie rozlokowywał w mieszkaniu, nie puścił go, pomagać sobie kazał... trochę się nad nim znęcał, pokazując mu łazienkę... wygódki, meble... najmniejsze szczegóły...
Wśród tych inkrutowin, nadeszła umyślnym wiadomość, że państwo młodzi z matką i bratem tegoż dnia o godzinie ósmej przybyć mieli.
— O! par exemple! zawołał — teraz to cię sekwestruję i nie puszczę... Musisz mi pomagać, być moim adjutantem i ze mną razem ich przyjąć.
Hr. Teofil mocno się wymawiał; nie był nawet ubrany stosownie.
— Poszlę po ubranie! zawołał książę.
W duszy jednak hrabia nie był tak bardzo nie rad zadanemu sobie gwałtowi, przyjemnie mu było pierwszemu zobaczyć i poznać tych ludzi, i zabrać znajomość, która być mogła wygodna.
Panny Felicyi nie widział od bardzo dawna, pamiętał ją niemal dzieckiem... Falimirskiej nie lubił, ale bawiła go dosyć szczebiotaniem i z twarzy mu się podobała... Obawiał się zaś jej jak księcia, przez egoizm, ażeby go nie zawojowała i nie wysługiwała się nim. Czuł, że do tego była zdolna.
Na ten raz jednak bezpłatny spektakl się trafiał, ciekawy — czemuż nie miał z niego korzystać? Został.
Książę posłał po Montego, kazał zawołać François, rozgorączkowany był przyjęciem, które chciał uczynić jak najświetniejszem. W jednej chwili cały dom był na nogach... Służbie kazano paradne poprzywdziewać liberye... przyspasabiać światło, bukiety, herbatę, wieczerzę...
Książę gorączkowo wydawał rozkazy... kilka godzin upłynęło na bieganinie, oglądaniu, poprawianiu i kompletowaniu jeszcze drobnych szczegółów...
Książę sam na srebrnej tacy miał podać nowożeńcom dawnym obyczajem chleb, sól i cukier. Dla pani starszej i młodszej posłano po zamówione przepyszne bukiety...
Jeszcze nie zmierzchło, gdy w całym pałacu poczęto zapalać światła. Pozapuszczano żaluzye i firanki, zrobiono ciemność sztuczną, aby w kunsztownem świetle pałac wydał się jeszcze czarowniej.
W istocie umiejętnie porozstawiane grupy świateł większe, podnosiły niektóre części obrazu, uwydatniały je, i pałac jaśniał cudownie... Książę z różnych punktów kazał Teofilowi admirować go... i sam się zachwycał... Sieni, wjazd, wschody, wszystko połyskiwało nagromadzonemi światłami... Monti w czarnym fraku i białych rękawiczkach, poważny, zamyślony, dawał też rady, robił uwagi i pysznił się swem dziełem.
Godzina przybycia zbliżała się. W sali jadalnej herbata była już nagotowana, służba rozstawiona czekała... nareszcie trąbka pocztowa dała się słyszeć, książę, za którym niesiono tacę, zszedł powoli ze wschodów...
Dwie karety zatoczyły się pod sklepienia; z pierwszej z nich wysiadła Felicya z matką, z drugiej wyskoczył Leoś i Moryś. Skończonego pałacu obaj oni nie widzieli, olśnieni zostali jego przepychem. W chwili gdy książę z życzeniami podawał tacę i bukiety, Leon się nie mógł wstrzymać rozradowany, aby tego dobroczyńcy nie uściskać, któremu był winien snu swojego urzeczywistnienie...
Marszałkowa niemal przerażona była pięknością majestatyczną wnijścia. Wschody, sień w świetle stanowiły może najbardziej malowniczą część całego domu. Stanęli tu, aby się im przypatrzyć.
Felicya z naiwnością dziewczęcia rzuciła się mężowi na szyję.
Maurycy z boku stał niemal osłupiały i przerażony. Widok ten robił na nim wrażenie czegoś strasznego... jakby był groźbą przyszłości. Wszystko to nadto mu się wydawało wspaniałem i pięknem... Dreszcz przebiegł mu po całem ciele...
Książę z tej chwili skorzystał, aby przedstawić siostrzeńca, który się pochmurno i niezgrabnie przypominał zimno go witającej marszałkowej i zmieszanej tym świadkiem Felicyi.
Z wolna poczęli iść ku górze. Książę wskazywał i tłómaczył każdą rzecz — wszystko to zdawało mu się jego dziełem... Wielka sala ze swym kominem, na którym umyślnie zapalono ogień, wywołała okrzyk podziwu... Felicya klaskała w ręce, i ciekawa jak dziecię, wyrwawszy się poważniejszemu towarzystwu, ciągnąc męża za sobą, poleciała przodem, niemal szalejąc z radości...
Dla niej to szczególnie pałac ten był marzeń ziszczeniem. Miała ona instynkt elegancyi, pragnienie blasku nienasycone, wychowanie rozwinęło w niej tę sztuczną istotę, dla której niezbędny jest zbytek...
Czytając we francuzkich powieściach opisy tego pół świata, co miliony obraca na fantazye wytworne — czuła zawsze bicie serca i mówiła sobie, że w takiej atmosferze żyćby chciała. Matka, która bałwochwalczo i z religijną czcią chodziła około utrzymania własnych i córki wdzięków, nauczyła ją zawczasu jak wiele do pielęgnowania i uwydatnienia ich potrzeba. Obie one chciały być temi bóztwami... przed któremi światby klękał, dla którychby szalał...
Serce Felicyi biło wprawdzie dla Leona, ale silniej daleko uderzało go tych czarów eleganckiego życia upajających — których przez niego dostąpić miała...
Hr. Teofil z dala spoglądał na uszczęśliwioną istotę, zapominającą się wśród tego szału i piękną jak młodziuchna bachantka.
Szczęście to, rozpasanie jakieś niem, czyniło Felicyę uroczą, cudownie śliczną. Paliły się jej oczy, rumieniły usta... trochę rozrzucone włosy fantastycznie okalały owal twarzy linij niezrównanych, świeżości kwiecistej... Gdy z nowym wybuchem radości rzuciła się mężowi na szyję — hr. Teofil pobladł, zdawało mu się, że go coś ukąsiło w piersi...
Morysia zupełnie zapomniano. Szedł z tyłu zamyślony, opuszczony, aż marszałkowa, której szło o to, aby go nie zaniedbać, skinęła na niego, by jej podał rękę... Moryś pośpieszył. Szepnęła mu... bardzo cicho:
— Pan tu długo zostań z nami, inaczej ja wśród tych śliczności nie będę szczęśliwa.
Tem jednem słówkiem, zręczna niewiasta potrafiła i Maurycego do powszechnej radości i upojenia nastroić. I on wpadł w humor wyborny...
Książę nie uspokoił się, dopóki głównych przynajmniej piękności pałacu nie pokazał...
Zaprowadził sam Falimirską do appartamentu dla niej przeznaczonego, który, mimo pewnej powagi tonu, wesoły był i dla kobiety widocznie przystrojony, która się jeszcze świata i życia nie wyrzekła... Dziwnym trafem złożyło się, iż sień tylko dzieliła pokoje te od trzech gościnnych, które dla Maurycego były umyślnie urządzone... Appartamencik kawalerski, bez przepychu, na oko niezmiernie prosto wyglądający, lecz do zakochania wygodny, jasny, miły. Przytykał on z drugiej strony do osobistego mieszkania i pracowni Leosia, tak, że bracia mogli się łatwo kommunikować z sobą. Tak samo matka miała zabezpieczone dogodne i niewidoczne przejście do córki. Monti umiał każdemu z tych mieszkań, z wielką przenikliwością gustów, z przeczuciem charakterów, nadać cechę wyłączną — właściwą. Unosili się wszyscy. Dziękowano sobie nieustannie...
Hr. Teofil coraz się stawał kwaśniejszy. Nie ma bo na świecie przykrzejszego położenia nad świadka cudzego szczęścia, gdy się z niem żadnem uczuciem połączyć nie może. Hrabia Teofil mógł tylko zazdrościć — stał tu jeszcze bardziej obcy niż Monti... był niemal zawadą, i postrzegł teraz dopiero, że dając się księciu zatrzymać niepotrzebnie, posłużył tylko jego — chętce pomszczenia się.
Dotrwać jednak było potrzeba...
Herbata zastawiona mogła już dać miarę czem miało być życie państwa Czermińskich... Kamerdyner, służba liczna, serwisy srebrne, porcelany, kryształy, kredensy błyszczące nagromadzoną vaisselle plate i okaźnemi półmiskami ustawionemi jak tarcze, dzbanami starożytnemi, puhary i t. p., prawdziwie książęcy przepych znamionowały.
Ponieważ wszyscy trochę potrzebowali spoczynku, a szczególniej panie, książę zaraz po herbacie wniósł, aby pójść na cygara do fumoiru Leona... O tym jeszcze wcale nie wiedziano. Książę umyślnie go nie odemknął i nie pokazywał, aby jeszcze jedną zostawić niespodziankę...
— Ale gdzież jest fumoir? spytał Leon.
— Jakże? nie pokazywałem go? niby zdziwiony rzekł książę — więc chodźmy...
Ruszyli się mężczyźni, książę, Leoś, hr. Teofil i Monti, powoli znowu przechodząc pokoje, których szczegóły pominięte wprzód znowu admirowano, weszli do pracowni pana domu, a z niej za pociśnięciem niewidzialnego guza w ścianie, otwarły się drzwi do gabinetu, który powszechny okrzyk z ust wyrwał. Był to niby namiot turecki, oświecony z góry oknem, a teraz lampą wielką — do koła którego biegły sofy nizkie, po wschodniemu poduszkami założone... W głębi wspaniały sprzęt zawierał wszystko co do palenia mogło posługiwać, cybuchy tureckie, nargile, cygara... lampę, fidybusy i t. p. Monti nietylko pamiętał o tem, ale umiał to tak artystycznie ustawić, iż trofea fajczarskie malowniczą stanowiły całość.
— Widzicie: będziemy tu jak u sułtana tureckiego, gdy każą czekać na posłuchanie...
Kochany hrabio Teofilu — dodał książę, zwracając się do niego, nie bez myśli — nie przeczę, że u ciebie też ładniutko dom urządzony, i że gustu masz wiele, a jednak się tu wiele możesz nauczyć.
— Bez wątpienia — odparł hrabia — nauczę się przedewszystkiem, a raczej oduczę wszelkiej pretensyi do niemożliwego współzawodnictwa... Z tem co tu widzimy, o lepsze się współubiegać niepodobna...
Zapalono cygara, książę Augustulus zdawał się odmłodzony, wygodnie rozparł się na sofie, nogi na nią wciągnął, i spoglądając ku górze, począł puszczać dymek z rozkoszą lubującego się w nim smakosza.
— Teraz, kochany panie Leonie — począł — pracowite musisz rozpocząć życie... A! tak jest... Miodowe miesiące mają swe prawa, ale trzeba myśleć o przyszłości... W takim domu zamkniętemu siedzieć byłoby zbrodnią, dziwactwem — nielogicznością. Ja i mój dobry Teofil, jesteśmy na wasze usługi — trzeba będzie wedle jakiegoś planu rozpocząć zaznajamianie się z ludźmi... Wprawdzie jest to wiosna, już się wielu rozjeżdża, wielu poucieka... jeszcze jednak kogoś złapiemy... Później, gdy miasto stanie się pustką, zechcecie gdzie pojechać... to od was zależy. Przed jesienią trzeba wrócić, resztę niezbędnych znajomości dopełnić — i myśleć już o otwarciu domu formalnem... Otworzymy go balem jednym, lecz takim, któryby zaćmił wszystko co tu kiedykolwiek dawano... Dla pewnej części społeczeństwa obiad, ale obiad co się zowie, jest niezbędny... Obiad ja rozumiem — tak jak go pojmują ci, co jeść umieją... mówił książę. Jeść jest sztuką... Karmić się to wcale co innego... Karmionym być nikt z naszych nie potrzebuje; ale zjeść obiad taki, o którym się potem całe życie pamięta... rad każdy.
Obiad taki jeden czyni reputacyę domu... Kucharza masz wybornego, lecz — kto wie — kto wie — na taką uroczystość żołądkową — wypaść może potrzeba sprowadzenia kogoś...
Bal i obiad od razu was postawią jak należy... Raz w tydzień potem gastronomiczne przyjęcie dla niewielkiego kółka, i dwa wieczory przyjęcia starczą...
Milczeli wszyscy, słuchając starego jak wyroczni... mówił też chętnie, sam się zdając lubować swą wymową.
— Tylko proszę cię panie Leonie, choć to teraz chcą wprowadzić w modę, zaklinam cię, ne donnez pas dans la littérature et dans l’art... Żadnym literackim wieczorem i artystycznym uwieść się nie dawaj — c’est assommant et dé mauvais gout. Ciągnie to za sobą następstwa mieszanego bardzo towarzystwa — ludzi nie naszego świata... i może salon europejski zmienić w parafiańsko-patryotyczny... Nie — nie — nie — dodał książę... żadnej deklamacyi, literatury i wirtuozów... Na koncertach ich słuchamy, ale w domu — jestem stanowczo przeciwny... Sztukę cenię wysoko — tylko trzymać się od niej trzeba z daleka, bo jest wymagająca i przechodzi w manię... Non, non pas de sa!
Monti chciał się ujęć za sztuką, przerwał mu stary.
— Wiem już co chcesz powiedzieć! Sztukę kocham, powtarzam... ale na swem miejscu... Ja i konie bardzo lubię, ale do salonu ich nie wprowadzam, boby z niemi furmani przyszli.
Zaczął się śmiać — rozśmiał się choć kwaśno Monti.
Gwarzono tak po trosze. Moryś tymczasem chodził i w wielu rzeczach zupełnie sobie nieznanych się rozpatrywał, które mu budowniczy ochotnie objaśniał. Po wiejskiej obyczajów prostocie, wszystko się tu dziwnem wydawało, z tem obrachowaniem na ułatwienia, których potrzeby surowsze życie nie czuje. Trzeba się było uczyć teoryi nowej, dać sobie wpoić zasady, którym przeciwne cała młodość wszczepiała.
Moryś im więcej patrzał i słuchał, tem się mocniej przekonywał, że pomiędzy tym światem, dla niego nowym, a pierwszym, co mu był znany, do którego był nawykły — leżała niezgłębiona przepaść.
Nie był to już świat chrześciański, oparty na poskramianiu siebie, na zwyciężaniu ciała, na wstrzemięźliwości i wstręcie wyszukanych rozkoszy... całkiem przeciwne idee tu rządziły... Człowiek potrzebował używać, otaczać się najtrudniej zdobywanemi wymysły, aby unikać najmniejszej boleści, i pomnożyć summę wrażeń przyjemnych...
Z ofiarnego stawał się wymagającym ofiar... Dla tego życia grzechem życia musem było zdobywanie bogactw, grzechem ich podział, egoizm prawem...
Każdy o sobie powinien tu był myśleć — sam pomagać sobie — i postawiwszy się na ołtarzu, o innych bogach zapomnieć...
Pomiędzy tym światem, a otaczającym i stającym u podnóża, jeden był tylko związek — posługi, znikała idea braterstwa i obowiązku, wchodziła pracy i płacy... Ubogi stawał się nieprzyjacielem....
Mimowoli uderzyło to Maurycego, gdy książę w dalszym ciągu wykładu teoryj swoich, dodał:
— Zapewnie nieuniknionem będzie dla Felicyi poddać się wymaganiom tych pań, które ją do dobroczynnych instytucyj, kwest i t. p. wciągnąć zechcą. Pojmuję to... ale... przestrzegam, żeby nie brała tego do serca... Dla ubogich są szpitale... widok ich dla osoby naszego świata niezdrowy jest — przykry, rozczarujący. To smutne myśli naprowadza! Niech się w świętą Elżbietę nie bawi — zaklinam. Podstarzałe panie, przez próżność się tem zajmują... niech to przy nich zostanie... Ubogim trzeba świadczyć, nie mam nic przeciwko temu, dla tego samego, aby na nich nie patrzeć... aby nam świata nie brzydzili. Odbierają apetyt łachmany... i śmierdzą.
Książę trochę się za daleko puściwszy, spostrzegł dopiero po milczeniu przytomnych, że im trudno było zgodzić się na jego aforyzmy, — i — ziewnął.
Dano znać, że wieczerza już na stole, i wszyscy ruszyli się od cygar do sali jadalnej, gdzie ich panie oczekiwały. Przez ten czas gdy panowie byli na cygarach, one obchodziły różne zakątki, tworzyły także plany, a Felicya okazywała wielką zdolność do wymyślania rzeczy czarownych... Ogród zimowy wydał się jej za małym... obiecywała sobie dokupić kawałek przytykającego placu i rozprzestrzenić go tak, aby mógł razem służyć za salę dla tłumu gości... Można było wspanialszym ozdobić go wodotryskiem i kaskadą.
Matkę to bawiło i całowała ją w czoło... Szczęście dziecka czyniło i ją szczęśliwą; przecież chmurka smutku nad czołem zawisła... Zazdrościła Felicyi... nie bogactwa i tych zbytków, ale rozkoszy, z jaką ich używała. W jej piersi chłodno było — pusto... nic jej nie poruszało... próżność jak dzwonek została na dnie i poruszona brzęczała grobowo... Nawet ta miłość Morysia, młoda, gorąca, mogąca współczucie obudzić — wcale jej nie uszczęśliwiała...
Było to dla niej narzędzie...
Pani Falimirska stała na tych rozstajach niewieściego wieku, gdy zwykle jakąś sobie one muszą znaleźć zabawkę, aby zastąpiła przeżyte i przeżute... Dla jednych jest to godzina pobożności, dla innych ambicyi, czasem nawet walki z losem u zielonego stolika... lub intrygi. Marszałkowa nie uczyniła była wyboru... lecz męczyła się czczością — najmniejsza okoliczność mogła ją popchnąć na nową drogę.
Przy wieczerzy usiadł przy niej hrabia Teofil, który ją kuzynką nazywał. Nie lubili się dawniej wzajemnie... ona miała do niego żal, że się choć nie próbował w niej kochać. Nie podobał się jej wcale, ale ten hołd jej piękności należał od niego przecie... Mszcząc się po swojemu, przez cały wieczór malowała mu szczęście swoje, córki, a w ostatku rozpłynęła się w pochwałach dla Maurycego, dając do zrozumienia, iż i on dla niej ma nadzwyczajną sympatyę. Popierała to dając mu znaki różne u stołu i posyłając uśmiechy.
Hrabia Teofil winszował — potakiwał, dziwował się — milczał. Im posępniejszą przybierał fizyognomię, tem marszałkowa i książę większą okazywali wesołość.
Wszystko to przechodziło niepostrzeżone, bo Felicya i Leoś szeptali z sobą po cichu o przyszłości...
Miłość ślicznej Felicyi — dziwna była — dziecięca, potrzebująca zabawek... Szeptali jak jutro na spacer wyjadą — powóz, konie, służba wszystko to zajmowało młodą panią, a najwięcej jak na siebie oczy obróci... jak ludzie ciekawie przypatrywać się im będą...
Potem zachciała być w teatrze... Spytała matki, jaki strój trzeba będzie włożyć? Książę wystąpił zaraz z usłużną teoryą ubioru zastosowanego do barwy lóż i ornamentacyi sali. Było to, według niego, niezmiernego znaczenia...
O równie ważnych przedmiotach mówiono aż do chwili rozstania... Ruszono się nareszcie, i hr. Teofil chwycił za kapelusz, żegnając gospodarzy... Tak się przecie wieczór zakończył — w salonach...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.