Złodzieje (Opowiadania ludowe ze Starego Sącza)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Seweryn Udziela
Tytuł Złodzieje
Podtytuł Opowiadania ludowe ze Starego Sącza
Pochodzenie Czasopismo Wisła
1896, T.10, z.1, str. 4–9
Wydawca Michał Arct
Data wyd. 1896
Druk Józef Jeżyński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIV. Złodzieje.

W małym domku pod lasem mieszkał biedny chałupnik, który żył tylko z zarobku, a całym majątkiem jego była jedna krowa. W tej wsi było siedmiu złodziejów. Spodobała im się krowa tego chałupnika, i zmówili się, żeby ją ukraść. Ale chłop spał czujnie i często w nocy wychodził na pole, bo słyszał, że po wsi złodzieje kradną, to też bał się o swoją krowinę. Jednej nocy spostrzegł, że się ktoś skrada pod stajnię, wyskoczył i złodzieja spłoszył. Na drugą noc zobaczył, jak się mignął pod oknami cień jakiś, i znowu odpędził złodzieja i jeszcze lepiej pilnował swego dobytku. Przez kilka następnych nocy prawie nie sypiał i pomiarkował, że złodzieje nie dadzą się zbić z tropu, że każdej nocy kręcą się koło chałupy, i że skoro tylko zaśnie kiedy dobrze, wyprowadzą mu krowę. Zmartwiony, uradził w końcu z babą, że trzeba krowę sprzedać, bo inaczej ukradną ją złodzieje.
To też w najbliższy dzień targowy wziął krowę na powróz i poprowadził do miasteczka na jarmark. Dowiedzieli się zaraz o tym złodzieje we wsi, a że nie chcieli, żeby im się zdobycz pewna wyśliznęła z ręki, zmówili się ukraść mu tę krowę w drodze na jarmark. Do miasteczka było ze dwie mile. Pobiegli złodzieje prędko naprzód i postawali przy drodze, jeden od drugiego o ćwierć mili. Chłop nie znał żadnego. Gdy spotkał pierwszego z nich, pochwalił Pana Boga wedle zwyczaju, a złodziej odpowiedział i zapytał:
— Na jarmark prowadzicie, gospodarzu, tę kozę?
— Czyś oślepł, że nie widzisz? — rzekł opryskliwie oburzony chałupnik; — idę z krową, a on mi o kozie gada!
I gadał jeszcze więcej i mruczał zgniewany, aż uszedł ćwierć mili i spotkał drugiego złodzieja.
— Niech będzie pochwalony! — zagadnął tamten.
— Na wieki! — odpowiedział chłop.
— Pewnie na jarmark idziecie z tą kozą? — zapytał złodziej.
— Czy was biesi nadali, czy co! — krzyknął właściciel krowy: — już drugi gada mi o kozie! Czy ci ćma zasłoniła ślepie, że nie widzisz krowy?
I nie odwracając się nawet do spotkanego, szedł dalej rozzłoszczony.
Z kolei spotkał trzeciego złodzieja, który po powitaniu odezwał się:
— Skąd też prowadzicie, gospodarzu, taką ładną kozę?
Chłop mimowolnie przystanął i nie mógł na razie słowa przemówić, tak był oburzony na ludzi.
— Czyś zwarjował? — krzyknął nareszcie — czyś ślepy? Nie widzisz, to patrz bliżej, że to krowa!
— Jaka krowa? Co też pleciecie? cóż, ja to nigdy kozy nie widziałem, czy co? — gadał, zbliżywszy się, złodziej: — koza i tyle.
— Bodaj was djabli wzięli! — krzyknął chłop i poszedł dalej, szarpnąwszy krowę za powróz.
— Żeby tylko was nie wzięli — wołał za odchodzącym złodziej — kiedy już was otumanił, że nie możecie rozpoznać, co krowa a co koza!
Chłop zaczął się trochę niepokoić, spoglądał na krowę z pewną obawą, ale widzi, że to ta sama białocha, co w domu, którą już trzeci rok chowa, a więc zna dobrze, ta sama, którą jego żona codziennie doiła. Nie mógł tylko zrozumieć tego, że już trzeci człowiek gada, że to koza.
— Ha! no, zobaczymy, co będzie dalej; jeszcze mila drogi do miasta.
Nadybał wreszcie czwartego złodzieja, lecz jakże się przeraził, skoro ten przemówił podobnie, jak poprzednicy:
— Szkoda, gospodarzu, sprzedawać taką ładną kozę!
Chłop splunął, przeżegnał się, spojrzał z ukosa na krowę i myśli sobie:
— Chyba mi złodzieje zadali jakie uroki, że ja widzę krowę, a wszyscy widzą, że to koza. Albo ją djabeł opętał, abo co. Kraczą, jak kruki: „Koza, koza!“
I znowu splunął na ziemię, oglądał krowę, głaskał, dotykał się głowy, rogów, grzbietu; chciał sprawdzić, czy krowę, czy kozę prowadzi. Ale przecież była to krowa. Tymczasem spotkał piątego, który go wprost zaczepił:
— Możebyście mi sprzedali, gospodarzu, tę kozę?
Nie było co gadać: widocznie koza! Djabeł krowę odmienił pewnie za sprawą złodziejów, że się im kradzież nie udała; zemścili się. Ale co tu teraz robić? Z djabłem mieć do czynienia — nieczysta sprawa, a znowu żal sprzedawać krowę jako kozę, bo zamiast kilkudziesięciu, wziąłby tylko kilka papierków. „Może się jeszcze co stanie na moją korzyść“ — myślał sobie i poszedł dalej. Szósty złodziej przystąpił do targu:
— Ile chcesz za tę kozę?
— Przecież widzicie, że prowadzę krowę — bronił się chłop jeszcze — chcecie kupić krowę, to kupcie; prowadzę na sprzedaż.
— Żartujcie zdrowi! cóżem to, dziecko, żebym jeszcze kozy nie znał? Gadajcie, co chcecie za nią.
— A, dziej się wola Boża, — mruknął strapiony chłop — widocznie już było przeznaczone, żebym krowę stracił, przecież djabła z sobą nie będę wlókł do miasta, jeszczeby mię jakie nieszczęście spotkało.
A głośniej dodał: — Cóż dacie?
— Piątkę — rzekł złodziej.
— Piątkę? za krowę? — zawołał rozżalony wieśniak — nie, za piątkę nie dam! — szarpnął krowę za powróz i poszedł dalej, myśląc, że może kto da więcej.
Już w pobliżu miasta spotkał siódmego złodzieja, i targ w targ sprzedał mu krowę, jako kozę, za siedem papierków. Zmartwiony, zawinął pieniądze w szmacinę i włożył za pazuchę, ale że ciekawy był, co się dalej stanie z jego krową, poszedł niepostrzeżenie za kupcem i patrzał, co będzie.
Krowę zaprowadzono w miasteczku na targowicę bydlęcą, i rozpoczął się targ, a ludzie kupowali nie kozę, lecz krowę, i zapłacili za nią sześćdziesiąt papierków. Teraz dopiero domyślił się chłop, że go wywiedli w pole i w biały dzień okradli, a zauważył też, że się zeszli w mieście razem ci wszyscy siedmiu, którzy go bałamucili w drodze. Rozgniewał się tedy srodze na taką zuchwałość i postanowił natychmiast odbić swoje, a złodziejom oddać wet za wet.
Poszedł do karczmy, zamówił jeść i pić dla ośmiu osób, zapłacił naprzód i powiedział, że przyjdzie tu za chwilę zjeść i wypić z siedmiu chłopami, niech podadzą to, co zapłacone, a gdy będą wychodzili z karczmy, a on się zapyta karczmarza, co się za to należy, żeby mu odpowiedział: „Dobre słowo.” Karczmarz przystał i podziękował, a chłop poszedł jeszcze do drugiej i do trzeciej gospody i tak samo zrobił, a za resztę pieniędzy kupił sobie czerwoną krakuskę z czarnym barankiem. Potym wyszedł na miasto, poszukać złodziejów. Znalazł ich za miastem w szynkowni, jak jedli i pili, żartowali i śmieli się, zapewne z niego. Przystąpił do nich, niby zafrasowany, i rzekł:
— Nie chcę ja brać z sobą tych pieniędzy, którem wziął za tę przeklętą kozę, żeby mnie jeszcze jakie nieszczęście przy nich nie spotkało. Chodźcie ze mną, przepijemy to na zmartwienie moje.
Złodziejom nie trzeba było mówić tego dwa razy. Zerwali się z ław i wyszli zaraz, chwaląc zamiar mądry chałupnika, a cieszyli się, że się napiją za cudze pieniądze. Zaprowadził ich do jednej karczmy, kazał dać wódki, chleba i sera, a skoro wypili i zjedli to, co przedtym zapłacił, odezwał się do towarzyszów:
— Ciżba tu wielka, chodźmy do drugiej karczmy!
— Zgoda, chodźmy! — zawołali wszyscy i posunęli ku drzwiom.
Wtedy mądry chałupnik zdjął krakuskę z głowy, nałożył ją na wskazujący palec u lewej ręki, a obracając ją prawą ręką na tym palcu, zapytał karczmarza:
— Ile się należy za wódkę, chleb i ser?
— Dobre słowo tylko, mój gospodarzu — rzekł karczmarz i uśmiechnął się przytym.
— Kiedy tak, to Bóg wam zapłać, a my chodźmy dalej.
Spojrzeli złodzieje jeden na drugiego, to znowu na chłopa i jego krakuskę, i nie mogli pojąć, jak to być może, aby nie płacić, a pić i jeść tylko za dobre słowo, bo nie wiedzieli, że wszystko było już przedtym zapłacone.
Poszli jeszcze do drugiej karczmy i do trzeciej, i wszędzie to samo: żaden karczmarz nie żądał zapłaty, tylko dobrego słowa. Ale zauważyli, że skoro chłop ma płacić, bierze zawsze krakuskę nową z głowy i obraca na wskazującym palcu u lewej ręki, więc się domyślili, że cała tajemnica spoczywa w tej czapce, i że kto będzie miał tę czapkę, nie potrzebuje nigdzie płacić za jedzenie i picie. Bardzoby się im przydała taka czapka, bo nieraz byli bez grosza przy duszy, a gonili światami za kradzieżą. Porozumieli się z sobą, że co dać to dać, a czapkę czarodziejską trzeba kupić koniecznie.
Gdy wychodzili z trzeciej karczmy, odezwał się jeden ze złodziejów:
— Sprzedajcie nam tę czapkę, namby się przydała w drodze, bo jako kupcy jeździmy ciągle, a nie zawsze znajdzie się jaki zarobek; wy siedzicie ciągle w domu, to się nie potrzebujecie o nic kłopotać, zjecie to, co wam baba uwarzy.
— Ho, ho, a któżby mi też za taką czapkę zapłacił tyle, ile ona warta! Pomyśleć tylko: mogę jeść i pić rok cały i całe życie, sam i z babą i z dziećmi i z przyjaciołmi, wszędzie, gdzie tylko przyjdę: to nieopłacona czapka!
— Dobra czapka, widzieliśmy, ale my nie chcemy waszej krzywdy, zapłacimy dobrze.
Targ w targ, stanęła ugoda, i chłop wziął za krakuskę sto papierków. Opłaciła mu się krowa, bo dostał więcej, niż wartała. Ucieszony, że oszukał złodziejów, nie zatrzymywał się w mieście, ale czymprędzej wracał do domu.
Tymczasem złodzieje, uradowani, że posiadają czarodziejską czapkę, przy której można w gospodach jeść i pić a nic nie płacić, postanowili pohulać sobie. Poszli do karczmy, kazali sobie dawać jeść i pić, a skoro mieli odchodzić, najstarszy z nich wziął krakuskę na palec, a obracając nią, zapytał karczmarza, ile się mu należy. Wszyscy zgłupieli, gdy karczmarz powiedział: „tyle a tyle.” Zapłacić musieli, a rozgniewani na tego, który czapkę obracał na palcu, zbili go, skoro wyszli, za to, że nie umiał kręcić dobrze, a czapkę wziął drugi z kolei, i znowu poszli wszyscy do drugiej karczmy robić dalsze próby. I tutaj nie lepiej im się powiodło: musieli zapłacić. Więc zbili znowu drugiego, że nie umiał krakuski obracać na palcu, dali czapkę trzeciemu i poszli pić jeszcze do innej karczmy.
Tak obeszli wszystkie gospody miejskie, każdemu z nich dostało się porządnie od towarzyszów, aż wreszcie gdy nawet siódmy nie umiał używać skutecznie zaczarowanej czapki, domyślili się, że ich chłop oszukał, i wybrali się, żeby mu pieniądze odebrać, odgrażając, że się pomszczą dobrze za oszustwo.
Było to dopiero trzeciego dnia po jarmarku, bo tyle czasu im zeszło, nim skończyli doświadczenia z czapką w siedmiu karczmach.
Tymczasem chałupnik, nie w ciemię bity, skoro przyszedł do domu z jarmarku, opowiedział żonie wszystko, co się stało, zabrał wszystko co miał, a było tego niewiele, i wyniósł się ze wsi za dziesiątą granicę, żeby go złodzieje nie znaleźli, żeby mu pieniędzy nie odebrali i nie mścili się na nim.
Tak to wywiódł w pole i oszukał siedmiu złodziejów.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Seweryn Udziela.