Złodziej kolejowy/1

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kurt Matull, Matthias Blank
Tytuł Złodziej kolejowy
Wydawca Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o.
Data wyd. 18.11.1937
Druk drukarnia własna, Łódź
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Tytuł cyklu:
Lord Lister, genannt Raffles, der grosse Unbekannte
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Pusta kasa żelazna

John C. Raffles — Tajemniczy Nieznajomy, postrach Scotland Yardu i przyjaciel biednych, grał na fortepianie modną melodię. Tuż koło niego, z nogą założoną na nogę, siedział Charles Brand, jego sekretarz. Ze zdziwieniem przyglądał się lordowi, grającemu na pianinie, z niezmąconym spokojem. Wiedział, że za kilka minut mieli opuścić mieszkanie, aby dokonać włamania do kasy pancernej pewnego bankiera, nazwiskiem Felix Meyer-Wolf. Obydwaj panowie ubrani byli w stroje wieczorowe. Białe goździki tkwiły uroczyście w butonierkach ich fraków. Lord Lister położył swój zegarek na fortepianie i uważnie śledził przesuwanie się wskazówek. O godzinie wpół do dwunastej skończył grać ostatnie arie, zamknął pianino i włożył zegarek do kieszeni swej kamizelki.
— Czy masz wszystkie potrzebne przyrządy?
— Idziemy, Charly — rzekł — Czas na nas.
Charles Brand podniósł się:
— Tak — odparł John Raffles.
Wyciągnął z kieszeni wspaniałą złotą papierośnicę wysadzaną brylantami. Wyjął papierosa i począł palić go z wyraźną przyjemnością. Po chwili wezwał służącego. Do gabinetu wszedł stary służący Joe, niosąc futro oraz cylinder Rafflesa. Pomógł ubrać się swemu panu i podał mu z ukłonem grubą laskę ze złotym okuciem. Okucie to miało swe ukryte znaczenie: za naciśnięciem tajemniczej sprężyny rozdzielało się ono na dwie części, ukazując wydrążone wnętrze laski, w którym ukryte były dość dziwne przedmioty. Znaleźć było można w specjalnych przegródkach papierosy, których tytoń pomieszany był silnie z opium, mały pilnik, przyrządy do naprawiania systemów zegarowych, niewielką buteleczkę oliwy, stalową pałeczkę i miniaturowe, lecz o dużej sile, obcęgi. Przyrządy te opakowane były w papier i umieszczone tak zręcznie, że wypełniały całkowicie wydrążone wnętrze laski.
— Czy jestem jeszcze potrzebny? — zapytał Joe.
Raffles poprawił monokl w swym oku i odparł:
— Wrócę o godzinie trzeciej. Przygotuj herbatę, ponieważ na dworze jest dość chłodno.
— Dobrze milordzie.
Lokaj, skłoniwszy się, opuścił pokój.
W kilka chwil później Raffles i Charles Brand wyszli z mieszkania.
Oxford-Street była o tej porze zupełnie pusta. Tylko kilku policjantów odbywało zwykły obchód swego rewiru. Żaden z nich jednak nie zwrócił uwagi na dwóch wytwornie odzianych gentlemanów, którzy wysiedli z taksówki. Zapłaciwszy szoferowi, panowie ci skierowali swe kroki w kierunku drzwi bankowych na których widniała tabliczka:

Dom Bankowy
Felix Meyer-Wolf.

Policjanci wyobrażali sobie prawdopodobnie, że ten, który śmiał w ich oczach otworzyć drzwi bankowe, był niewątpliwie właścicielem banku.
— Oto jeden z najśmielszych wyczynów, jakich dotąd udało mi się być świadkiem, — rzekł z podziwem Charles Brand, gdy znaleźli się obaj w westybulu bankowym. — Otwierasz wytrychem drzwi przed samym nosem policjantów!
— Drogi Charly — zaśmiał się Raffles — zrozum, że nie mogłem sobie wymarzyć wygodniejszej sytuacji. Obecność policjantów w pobliżu banku, do któregośmy się włamali, gwarantuje nam zupełne bezpieczeństwo. Mogę teraz z całym spokojem zapalić elektryczność i nie posługiwać się lampką kieszonkową. Nie obawiam się bowiem, że policji wyda się to podejrzane. Nieufność ich wzbudza jedynie człowiek, który na ich widok kryje się lub ucieka. Widzieli wyraźnie, że w ich obecności otworzyłem drzwi bankowe w porze, w której żaden człowiek interesu nie załatwia swych spraw zawodowych. Mimo to uważają za najzupełniej naturalne, że ja, w ich pojęciu właściciel, mam prawo wejść do swego banku o każdej porze, którą uznam za stosowną. Jutro prawdopodobnie zmienią zdanie, lecz będzie już zapóźno.
Tak rozmawiając, weszli do prywatnego gabinetu bankiera Felixa Meyer-Wolfa. Pokój ten, umeblowany z przepychem, wysłany był od ściany do ściany drogimi perskimi dywanami.
John Raffles rozejrzał się dokoła:
— Oszust urządził się, jak prawdziwy książę — rzekł.
— Czemu nazywasz go oszustem? — zapytał ze zdziwieniem jego przyjaciel.
— Ponieważ do dwóch lat, to jest od czasu, kiedy osiedlił się w Londynie, Felix Meyer-Wolf zajmuje się nieczystymi sprawami. Pożycza na hipoteki drobnym właścicielom ziemskim i wywłaszcza ich natychmiast z ojcowizny, gdy tylko nie mogą zapłacić w porę wygórowanych odsetek. W ten sposób stał się on właścicielem kilkunastu majątków ziemskich w Anglii i Irlandii.
— Skąd czerpiesz te dane?
— Kilka miesięcy temu bawiłem w gościnie u mego przyjaciela barona Emmershouse. Pewnego dnia podczas konnej przejażdżki znalazłem się na terenie jakiegoś majątku, z którego ów Felix Meyer-Wolf z pomocą komornika wyrzucał dotychczasowego właściciela wraz z rodziną. Udało mi się wówczas przeszkodzić nędznikowi w wykonaniu tych planów. Między przyjaciółmi i znajomymi zrobiłem kwestę i pokryłem długi biedaka. Cieszyłem się, że wyrwałem nieszczęśnika ze szponów lichwiarza. Tego rodzaju typy, jak nasz ukochany bankier, napawają mnie odrazą nie do przezwyciężenia. Mam ochotę rozdeptać ich swym obcasem, jak nędzne robactwo. Ale nie traćmy czasu i zapoznajmy się z zawartością biurka pana Meyera-Wolfa.
John Raffles podważył zamek głównej szuflady biurka. Było to dlań dziełem jednej chwili. W szufladzie nie znalazł nic oprócz listów bez znaczenia, kilku marek pocztowych i paru przedmiotów o niewielkiej wartości. Nie pozostało nic innego, jak otworzyć olbrzymią kasę żelazną, stojącą przy ścianie.
Zadanie było trudne.
Tajemniczy Nieznajomy włożył gumowe rękawiczki i począł rozplątywać elektryczne przewody swego nowoczesnego przyrządu do rozpruwania kas. Puścił go w ruch i zbliżył do zamka. Po małej chwili gruba metalowa ściana została przeszyta na wylot; wystarczyło jedno uderzenie żelaznym łomem, aby skomplikowany zamek ustąpił posłusznie.
Okrutne rozczarowanie odmalowało się na twarzach obydwóch przyjaciół: kasa była pusta. Tu i ówdzie, niedbale poukładane, piętrzyły się księgi handlowe. Prócz tego nie było w niej nawet jednego funta sterlinga. Cała skomplikowana praca poszła na marne.
— Szkoda — rzekł Raffles — Łotr złożył niewątpliwie pieniądze w innym banku. Jest dziwnie ostrożny: skontroluję wobec tego jego książki handlowe.
Lord Lister uważnie studiował stronica za stronicą księgę depozytów.
— Nie mogę w żaden sposób odnaleźć śladu, że oszust złożył w banku otrzymane od klientów pieniądze. Pieniędzy tych tutaj niema... Gdzież u licha mogą się one znajdować?
— Być może, że u niego w domu prywatnym — rzucił Charles Brand.
— Brawo chłopcze! — zawołał Raffles. — Oto dobra odpowiedź! — Jutro wieczorem złożę wizytę Felixowi Meyerowi-Wolfowi. Przed tym jednak muszę zbadać dokładnie całe biurko. Wydaje mi się podejrzane: jest zbyt masywne i przesadnio wielkie. Może w nim się kryje jakaś tajemnicza skrytka, w której lichwiarz chowa kompromitujące go dokumenty?
Raffles jeszcze raz obejrzał dokładnie biurko i wcisnął ostrze noża między połączenia drewnianych płaszczyzn. Nagle nóż osunął się i utknął w rzeźbionym drewnianym ornamencie prawych drzwi biurka. Kawał drzewa odłupany odpadł i rozsypał się w drzazgi. Ten nieważny na pierwszy rzut oka fakt zmusił Rafflesa do głębokiego zastanowienia się. Pod powierzchnią drzewa ostrze noża uderzyło o metal.
— Co się stało? — zapytał Charly Brand.
— Cierpliwości, drogi przyjacielu! — zaśmiał się Raffles. Gdyby nie odkrycie, które uczyniłem w tej chwili, nie potrafiłbym spokojnie przełknąć w mym domu łyka herbaty dzisiejszej nocy. Daj mi ślepą latarkę! Gotów jestem dać głowę za to, że natrafiłem na ukryte archiwum oszusta...
Zbliżywszy latarkę do biurka, Raffles aż krzyknął głośno z radości. W słabym świetle ukazał się mały otwór miniaturowego zamka.
— Nakryliśmy lisa w jego własnej jamie! — rzekł lord Lister. — Daj mi przyrządy, Charly. Mam nadzieję, że obejdzie się bez łomu...
Charles Brand podał śpiesznie pęk wytrychów. Sprawa okazała się niezbyt trudną. Po chwili Raffles trzymał już w ręce zawiązany sznureczkiem zwój papierów, które wydobył z zakonspirowanej skrytki. Były to oryginały umów, które bankier zawarł ze swymi ofiarami. Raffles liczył się z góry z tym, że tego rodzaju łup wpadnie w jego ręce. Nie tracąc czasu na czytanie, włożył cały zwój do kieszeni spodni. Nagle w migotliwym świetle latarki coś zajaśniało wspaniałym blaskiem: była to olbrzymia kolia diamentowa, złożona z kamienia o kształcie i wielkości gołębiego jaja, przymocowanych do złotego łańcuszka. Pod kolią tą znajdował się mały portfelik z delikatnej skórki. Raffles otworzył portfelik i wyjął z niego zapisaną karteczkę papieru. Był to list, pisany przez kobietę na papierze z czarną żałobną obwódką.

Moja droga Hetty!
Wczoraj objęłam spadek po wuju Charly z Kalkutty. Na spadek ten składa się w pierwszym rzędzie wspaniała diamentowa kolia, którą chciałabym móc zachować dla Ciebie. Nie potrafiłam jednak dać sobie rady z długami, zaciągniętymi przez Twego ojca, w celu wywindykowania spadku. Dlatego też zdecydowałam się sprzedać tę cenną ozdobę. Ponieważ naszyjnik ten składa się z kamieni o dużej wartości, mam nadzieję, że po zapłaceniu wszystkich długów zostanie mi jeszcze spora suma pieniędzy. Napisz mi, jak Ci się żyje w pensjonacie i pozdrów ode mnie dyrektorkę, pannę Green. Tysiące pocałunków przesyła Ci
Twoja zbolała Matka.

— Oto ciekawy list — rzekł Raffles, podając go swemu przyjacielowi.
— Dlaczego ciekawy?
— Płonę z chęci dowiedzenia się, w jaki sposób list ten dotarł do rąk tego oszusta. Adresowany był przecież do kogoś zupełnie innego. Czuję w tym nieczystą sprawę. Być może kryje się tu jakaś zbrodnia? Kto może o tym wiedzieć?
Tajemniczy Nieznajomy przyjrzał się uważnie kopercie, na którą uprzednio nie zwrócił uwagi. Widniał na niej adres:

Miss Hetyt Brown
16, Essex Street, London.

— List ten nie doszedł do miejsca swego przeznaczenia — rzekł. — Ponadto brak na nim daty. Przeczuwam, że za tym kryje się morderstwo. Cóż za interes mógłby mieć pan Felix Meyer-Wolf w przejęciu tego listu? Na to pytanie pragnąłbym znaleźć jaknajszybciej odpowiedź... Ach, co za nadzwyczajne diamenty! — dodał w zachwycie.
— Naprawdę wspaniałe! — rzekł Charly. — Dają oślepiające ognie...
John Raffles przesunął raz jeszcze wspaniały sznur pomiędzy palcami i schował go do kieszeni swego płaszcza. Skinął na sekretarza i obydwaj przyjaciele śpiesznie opuścili lokal bankowy. Na ulicy spostrzegli, że policjanci rozmawiają żywo z jakimś osobnikiem o nastawionym wysoko kołnierzu od palta i w kapeluszu, nasuniętym głęboko na oczy.
Raffles spokojnie zamknął drzwi banku, powolnym krokiem począł się oddalać od policjantów.
— Nie bój się — rzekł do swego sekretarza, gdy obaj znaleźli się w odległości przeszło stu kroków od rozmawiającej grupy. — Mam wrażenie, że jesteśmy śledzeni. Człowiek, który rozmawia z policjantami, niewątpliwie należy do Scotland Yardu. Weź walizkę z narzędziami, wsiądź w pierwszą lepszą taksówkę i jedź na dworzec Victoria. Tam wysiądziesz, stracisz z oczu taksówkę, która cię przywiozła, i inną taksówką wrócisz do domu. Nie obawiaj się o mnie. Być może, że będę w domu przed tobą.
Raffles odprowadził Branda do taksówki. Zaledwie kilka kroków dzieliło go od człowieka, który miał ich na oku. Raffles wyciągnął rękę do siedzącego w aucie przyjaciela:
— Czekam na pana jutro rano w banku. Nie przychodź zbyt późno...
— Dobrze, mister Meyer-Wolf — odparł Charly Brand umyślnie tak głośno, aby człowiek mógł usłyszeć.
Taksówka ruszyła. Raffles poczekał przez chwilę, wreszcie odwrócił się i począł iść w kierunku detektywa. Gdy stanęli z sobą twarzą w twarz, obrzucili się nawzajem uważnym spojrzeniem. Raffles nie znał tego wywiadowcy tajnej policji. Nie zdążył go jednak minąć, gdy uczuł, że ktoś go chwyta za ramię:
— Proszę mi wybaczyć, chciałbym się pana o coś zapytać?
John Raffles zmierzył go spojrzeniem pełnym wyższości.
— Czego pan sobie życzy? — zapytał spokojnie.
— Czy zechce mi pan wyjaśnić, co pana sprowadza o tak późnej porze do domu bankowego pana Meyera-Wolfa?.
— Jest pan zbyt ciekawy, mój panie. Przede wszystkim proszę nie ściskać zbyt mocno mego ramienia... Jest pan w błędzie. Jakim prawem zadaje mi pan te pytanie?
— Jestem detektywem Scotland Yardu.
— Każdy może powiedzieć to samo, mój przyjacielu... Nie znam pana.
Detektyw wyciągnął z kieszeni tarczę metalową, opatrzoną numerem — znak noszony przez wszystkich detektywów Scotland Yardu.
— Doskonale się składa — odparł śmiejąc się Raffles — Jesteśmy więc kolegami.
Słowa te zaskoczyły detektywa, że puścił wolno rękę Rafflesa. Szybko jednak zorientował się i chwycił go na nowo.
— Proszę tego dowieść — zawołał.
— Puśćcie mą rękę, drogi kolego. Mój znaczek znajduje się w prawej kieszeni.
Detektyw zdumiony spokojem, z jakim zostały wypowiedziane te słowa, puścił swą zdobycz.
Raffles włożył prawą rękę do kieszeni palta. Detektyw nie spuszczał zeń oka. Podczas gdy uwaga detektywa skoncentrowana była całkowicie na ruchach prawej ręki — Lord Lister podniósł szybko lewą i wymierzył nią gwałtowny cios w skroń wywiadowcy. Ulica była o tej porze zupełnie pusta i nikt nie spostrzegł zajścia. Raffles pochylił się nad zemdlonym detektywem i wyjął z kieszeni jego znak wywiadowczy oraz papiery. Spokojnym krokiem przeszedł na drugą stronę ulicy i skierował się w stronę domu, jak zwykły spóźniony przechodzień.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Matthias Blank, Kurt Matull i tłumacza: anonimowy.