Wyspa błądząca/Rozdział III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wyspa błądząca |
Podtytuł | Powieść podróżnicza z ilustracjami |
Wydawca | Wydawnictwo bibljoteki powieści podróżniczych dla młodzieży |
Data wyd. | 1934 |
Druk | Druk. Sikora, Warszawa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Elwira Korotyńska |
Tytuł orygin. | Le Pays des fourrures |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Rano, dnia 16 kwietnia, dziewiętnastu podróżnych wyruszyło w drogę, kierując się ku północy.
Indjanie w tym roku bardzo mało przywieźli futer, okolice te już wytrzebiono, trzeba było założyć gdzieś indziej przystań, w miejscach, obfitujących w zwierzynę.
Porucznik wybrał sobie najdzielniejszych z pomiędzy oficerów i żołnierzy i zaopatrzywszy się w dużą ilość żywności, napojów, ubrań i sań z psami, z nadzieją, że dobrze pójdzie jego zamiar i że zadowoli Kompanję, wyruszył ze swem towarzystwem.
Na czele jechał wspomniany porucznik Hobson i sierżant, za nimi Paulina Barnett i Magdalena, doskonale kierująca psami, długim batem eskimoskim, za nimi Tomasz Black i jeden z żołnierzy, kanadyjczyk Petersen. Kapral Zolif z żoną byli na końcu.
Skierowano się na północo-zachód, przeprawiając się przez szeroką rzekę.
Pogoda była prześliczna, ale było jeszcze bardzo mroźno, szczęściem jednak wiatr kierował się w inną stronę.
Wszyscy trzymali się szeregów i jak wyćwiczeni żołnierze, słuchając starszych oficerów, formowali trzy rzędy sań.
Jeden tylko Zolif napiwszy się trochę za dużo przed wyjazdem, był tak niemożliwy, że nawet żony, której zawsze ulegał i którą uwielbiał — nie słuchał. Napróżno wołała na niego, żeby jechał w rzędzie i nie rwał się na przód, napróżno przemawiała do jego rozsądku, Zolif pędził psy całą mocą eskimoskiego bata, aż upadł wraz z przerażoną swoją małżonką do śniegu. Szczęściem skończyło się na strachu, ale porucznik Hobson natarł mu dobrze uszu i ku jego wielkiemu wstydowi oddano kierownictwo saniami jego dzielnej i rozumnej żonie.
Przez piętnaście dni jechano bez wypadku i zajechano wreszcie przed przystań „Przedsiębiorstwo”.
Przystań ta dozorowana przez dwunastu żołnierzy, składała się z jednego drewnianego domu, otoczonego murem. Służyła ona przeważnie za skład futer przywożonych przez kupców i niezbyt była dla podróżujących wygodna.
Ale skorzystano z niej z radością. Szalona jazda saniami, mróz, dały się już wszystkim we znaki, przez dwa dni więc odpoczywano po trudach podróży i z nowemi siłami puszczono się w drogę, ku północy.
Wiosna podbiegunowa dawała się już odczuwać. Topniały śniegi, noce nie były mroźne, ukazywały się też kępki mchu, nędzne roślinki i małe bezbarwne kwiatki.
Wszystko to radowało wzrok podróżnych, których jedynym widokiem przez długie miesiące był śnieg i lodowe olbrzymie bryły.
Powoli podróżnicy, zachwycając się odradzającą się przyrodą, przywykali do chodzenia pieszo, aby lepiej zbadać budzące się do życia rośliny, w ten sposób ujmując ciężaru zmęczonym psom i pozwalając, aby wyszukiwały mchy i inne rośliny na swe pożywienie.
Ponieważ w lasach, przez które przeprawiano się i na lodowych polach, które nieodtajały jeszcze, było dosyć zwierzyny, przeto myśliwi zawołani, jak Hobson, Zolif i inni, zabrali się do łowów.
Znali oni obyczaje bobrów, lisów, soboli i niedźwiedzi, żaden podstęp nie był dla nich ukryty, żadne sidła nie były bezużyteczne.
Pewnego dnia, rankiem, dwóch najlepszych myśliwych i Paulina Barnett wraz z porucznikiem, puścili się o kilka mil na wschód.
Spostrzeżono wyraźnie ślady jeleni rogaczy i w parę godzin potem, czuwając za drzewem, ujrzano walczące z sobą zwierzęta.
Obecność tych zwierząt w stronie mroźnej, w jakiej nigdy nie widziano sarn ani rogaczy, wprawiła porucznika w zdumienie.
— Nic to dziwnego, — wytłomaczyła mu Barnett, — uciekają już od dłuższego czasu do miejsc spokojniejszych, aby nie być prześladowanymi.
— Ale o co się oni biją?
— To u nich we zwyczaju, — odrzekł Hobson. — Jak tylko słońce zacznie je ogrzewać, rozpoczynają walki.
Zaczęto się przyglądać jeleniom. Były to prześliczne zwierzęta o okrągłych rogach, o cienkich zgrabnych nóżkach.
Niektóre z nich miały sierść czerwonawą, inne były brunatne. Rogi białe, ale tylko u samców, samice nie miały zupełnie tej ozdoby.
Walka trwała zacięta. Zwierzęta nie widziały obserwujących ludzi, a gdyby i zauważyły, napewnoby nie przerwały takowej. Żołnierze, towarzyszący porucznikowi, mogli się do nich przybliżyć z łatwością.
— Może poczekamy, aż się pozabijają, — odezwał się jeden z żołnierzy, — i tak będziemy mieli zwyciężonych, a oszczędzi się proch i kula.
— A czy zwierzęta te mają jaką wartość w handlu? — spytała Paulina Barnett.
— O, tak, — odpowiedział Hobson, — skóra ich jest tak mocna, jak żelazo i wytrwała na wilgoć i suszę. Indjanie poszukują tych zwierząt.
— A mięso, czy też do użytku?
— Smak mięsa średni, nawet bardzo średni. Twarde jest i mało soczyste. Ale gdy niema lepszego, jedzą je i jest pożywne.
Podczas tej rozmowy walka ucichła. Czyżby jelenie miały dosyć krwi i bólu? Czy może zauważyły podróżnych?
Niewiadomo jaka była przyczyna, ale z wyjątkiem jednej pary, całe stado rzuciło się na wschód i żaden koń najbystrzejszy nie dognałby ich napewno.
Dwa pozostałe, uczepione do siebie rogami biły się zawzięcie i bez przerwy.
— Może byłby już czas z nimi skończyć? — zapytała Paulina Barnett, — lepiej zabić, niż pozwolić na takie mordowanie się wzajemne.
— Poczekamy jeszcze chwilkę, — odrzekł porucznik, — podejdźmy bliżej.
Podeszli bliziutko, o kilka kroków, ale zwierzęta nie uciekały.
Zczepione rogami nie mogły się rozplątać, co zdarza się często z rogaczami. Wtedy nieszczęsne stworzenia albo giną z głodu, albo pożerają je dzikie ptaki lub zwierzęta.
Jeden z żołnierzy wystrzelił, a gdy padły martwe, zdarł skórę, mięso zaś na żer zwierzętom zostawił.
Powróciwszy do fortu wyprawiono wspaniałe jelenie skóry i zabrano się znów do drogi.
Wyruszono teraz, jak i z początku, drogą, kierującą się ku północo-zachodowi, gdzie grunt był tak nierówny i pełen wyrw, że nieszczęsne psy, znane z niepomiernej szybkości biegu, ledwie że się wlec mogły z podróżnymi.