Przejdź do zawartości

Wycieczki pana Brouczka/Tom I/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Svatopluk Čech
Tytuł Wycieczki pana Brouczka
Wydawca Nakład "Biblioteki Romansów i Powieści"; Nakładem księgarni Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1891
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jan Nitowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
Architektura na księżycu. — Poważny starzec. — Oryginalne mieszkania selenitów. — Przybytek sztuk pięknych. — Posiłek „tymczasem“ obiecany. — Zamiłowanie selenitów do kwiatów. — Pan Brouczek poczyna powątpiewać o ich zdrowym rozsądku. — Filozofia selenitów. — Piękny sen Brouczka i nieprzyjemne ocknienie się. — Szelest skrzydeł anielskich.

W końcu selenita podniósł rękę do góry i zawołał:
— Patrz, tam cel mych westchnień i kres naszéj drogi!
— Co, ten gołębnik? — zapytał zdziwiony pan Brouczek.
Istotnie, była to dziwnéj konstrukcyi budowa.
Na wysokim słupie, podobnym do nogi bociana, wznosił się wysoko w powietrzu budynek, niewielki wprawdzie, ale przedstawiający ogromną mieszaninę najróżnorodniejszych stylów. Było to fantastyczne połączenie płaskorzeźb, wyobrażających smoki i inne dziwadła, z galeryjkami, okienkami, z dachem w kształcie dzwonu, z okrągłemi wieżyczkami, spiralnie się wznoszącemi lub pozaginanemi u góry nakształt lasek pasterskich, — krótko mówiąc, mieszanina najniemożliwszych kształtów.
— Szanowny Lunobor wybudował sobie naumyślnie mieszkanie swoje na takiéj wysokości, aby wzniesiony ponad tłumy księżycowe mógł w nieprzerwanym spokoju zanurzać wzrok swój w gwiaździstych światach — objaśniał Błękitny.
— Więc to jak w baśni: chałupka na kurzéj łapce! A jaka architektura, aj! aj! aj! Pięknie tu budujecie, he-he-he!
Tu pan Brouczek, oparłszy ręce na kolanach, roześmiał się serdecznie.
— Barbarzyńco ziemski, śmiesz śmiać się z wytworów naszego budownictwa! — oburzył się selenita. — Ty, coś na ziemi mieszkał zapewne w jakiéj jamie wilczéj!
— Ostrożnie z temi przekąsami, panie Błękitny! Nasze domy mieszkalne są sto razy piękniejsze od waszych. Wprawdzie niepodobne do bud waryackich, natomiast mają cztery równe ściany i uczciwy dach, jak przystoi na każdy dom budowany rozumnie.
— Spodziewałem się tego. Więc tylko na kwadraty i sześciany wysiliła się wasza architektura! O, jak nieskończenie mizerne i nędzne jest budownictwo wasze wobec naszego, które martwe kamienie w harmonijne przystraja kształty, a wolnym polotem fantazyi tworzy z nich wspaniały przepych form, przypominających kwiaty lasów bajecznych!
— Ciekaw tylko jestem bardzo, jak się tam dostaniemy na górę.
— Od czegóż dzielny mój Pegaz? Siadaj za mną!
Selenita wskoczył na skrzydlatego rumaka, a Brouczek po pewném wahaniu usadowił się z tyłu.
Koń, rozpuściwszy skrzydła na głos: „W górę, Pegazie!“ w mgnieniu oka podniósł ich do progu budynku, a gdy tam zsiedli, opuścił się napowrót na dół.
Przez krużganek kroczył na ich spotkanie poważny starzec, w ciemnéj szacie, któréj wszakże niewiele było widać, gdyż całą przednią część ciała zakrywała długa i szeroka broda śnieżnéj białości, zaś z tyłu kędzierzawe włosy spływały mu aż do stóp, jak srebrna, falująca struga wód. Z pod tego okrycia białego przeglądało tylko szlachetne oblicze, którego płeć była również delikatna i przezroczysta, jak ciało Błękitnego. Czyniło ono wrażenie, jakby księżyc srebrny wyzierał z liliowych obłoków. Pod brwiami, podobnemi do śnieżnego puchu, pałały dwie źrenice, jasne jak gwiazdy, a głowę pokrywała wysoka czapka, mająca kształt buta, zwróconego podeszwą do góry i nosem na przód.
— O śpiewaku natchniony, witam cię radośnie; lotem mewy się przybliż tu, do mego łona! — zaśpiewał czcigodny starzec pięknym basem.
A gdy poeta ukląkł przed nim na kolana, starzec, nachyliwszy się, objął go tak, że Błękitny znikł zupełnie w białych falach jego brody, niby wędrowiec wśród śnieżnéj zamieci.
— A któż ten twój towarzysz? proszę, powiedz mi! W nim, zda się, niéma naszéj księżycowéj krwi! — zadeklamował znowu, patrząc z rodzajem obawy na pana Brouczka.
Poeta, wydobywszy się z włosistéj lawiny, opowiedział starcowi, co wiedział o naszym przyjacielu.
Lunobor zdziwiony kręcił głową i poprosił grzecznie obu gości do siebie.
Przejście przez krużganek było dość trudne, ponieważ stało tam tyle posągów, waz pięknych i innych artystycznych przedmiotów, że pan Brouczek musiał dobrze uważać, aby czego nie potrącił, lub nie zdeptał.
Pokój, do którego gospodarz ich wprowadził, był niemniéj przepełniony skarbami sztuki. Na wstępie zwrócił uwagę nasz bohater na piękny, rozesłany na podłodze kobierzec, ozdobiony malowidłem sławnego mistrza. Ostrożnie przeszli obok, aby nie uszkodzić arcydzieła. Musieli uważnie iść daléj na palcach, gdyż robota mozajkowa podłogi była wielce cenna. Ma się rozumiéć, że posągów wszędzie było pełno, a na ścianach mnóstwo malowideł pięknych. Nawet meble zaliczały się do dzieł artystycznych: szafy wyobrażały misternie wyrzeźbione świątynie, piec był zbudowany w kształcie jakiegoś apokaliptycznego dziwotworu, a mała alabastrowa spluwaczka z piaskiem, stojąca w kącie na podłodze i ukryta za rzędem posągów, łudziła oko kształtem pięknéj muszli.
Lunobor przywiódł swych gości do rzeźbionego stołu i wskazał Brouczkowi krzesło — arcydzieło sztuki rzeźbiarskiéj, wyobrażające dwie prześliczne postacie kobiece, trzymające w ręku miękką poduszkę do siedzenia. Filozof zwrócił uwagę gościa na mnóstwo rozkosznych amorków i gracyj pełnych poezyi, które pedzel wielkiego mistrza osadził na poszewce poduszki.
Z trwogą usiadł pan Brouczek na tém arcydziele; ale ledwie to uczynił, zerwał się natychmiast, wystraszony odgłosem muzyki, która się pod nim odezwała.
Selenici się rozśmieli, a pan Brouczek przypomniał sobie w téj chwili podobne ziemskie figle muzyczne.
— I my na ziemi mamy takie same sztuczki — rzekł zmieszany.
— Sztuczki? — powtórzył, chmurząc czoło, stary selenita. — U nas to nie nazywa się sztuczką. My ze swych sprzętów domowych tworzymy mały przybytek piękna, gdzie wszystkie kształty i barwy w harmonijném połączeniu służą do podnoszenia i uszlachetniania myśli naszych. Ja właściwie mam jeszcze bardzo skromne umeblowanie, jak na filozofa przystoi. Gdzieindziéj dopiero poznasz artystyczny przepych mieszkań księżycowych. Pozwólcie jednak teraz, drodzy goście, abym się postarał dla was o jaki posiłek. Zapewne potrzebujecie go po długiéj podróży. Tymczasem zajrzyjcie do méj biblioteki, jeśli wola. Pan Brouczek z wielką radością patrzył na odchodzącego gospodarza, ponieważ czuł głód niemały, a obiecany posiłek usposobił go bardzo dobrze. Usiadł bez ceremonii na grającém krzesełku i nawet daleko przed siebie wyciągnął nogi, a zanurzywszy się w artystyczną poduszkę, słuchał z uwagą muzyki swego siedzenia. Odgłosy melodyi wgłębi jego duszy wzniecały najrozmaitsze pragnienia i uczucia.
Błękitny wybrał wprawdzie jakąś książkę z biblioteki, ale wzrok jego tęskny ciągle się zwracał ku drzwiom, a głębokie westchnienia świadczyły, że cała dusza jego jest przy blizkiéj a niewidzialnéj kochance.
Po chwili starzec wrócił i zaprowadził gości do drugiego pokoju, urządzonego z jeszcze większym przepychem artystycznym, gdzie stał stół, nakryty przepyszném malowidłem historyczném na płótnie, służącém za obrus. Na nim umieszczono trzy śliczne wazony kryształowe z czarująco pięknemi kwiatami, jakich pan Brouczek nigdy w życiu nie widział.
Mędrzec wskazał gościom siedzenie i prosił pana Brouczka, aby powąchał kwiaty przed nim stojące.
— Istotnie, przyjemny zapach! — pochwalił nasz bohater.
— Jest to wybór najwonniejszych kwiatów księżycowych — objaśnił gospodarz.
— Aaaaa! — zachwycał się grzecznie Brouczek, wciągając w nozdrza eteryczne zapachy nieznanéj sobie flory księżycowéj. Zaś w duchu myślał: — Po dyabła mi te kwiaty! Wolałbym powąchać raczéj jakiéj dobréj pieczeni.
— Prawdziwy filozof nie gardzi nigdy darami życia — mówił starzec, wąchając swoje kwiaty. — Wszak niedługo już będę ich używał. Pociechą dla mnie niemałą jest przeświadczenie, żem całe życie swoje poświęcił badaniom najwznioślejszych tajemnic wszechświata i że zostawiam po sobie drogocenną latorośl, którą ozdobiłem wszystkiemi cnotami księżycowemi i w którą wlałem całą szlachetną istotę mego ducha. Jest to córa moja, którą wychowałem na wzór dla dziew księżycowych. Aleś ty dotąd nie powąchał, poeto!
Zakochany wieszcz nachylił się w roztargnieniu ku kielichom kwiatów i wzdychał daléj.
— Teraz przeczytam wam jeden rozdział mojéj „Estetyki“ — oznajmił selenita, wyjmując z pod swéj szaty gruby rękopis.
— Ślicznie dziękuję! — westchnął w duchu pan Brouczek. — Drogo okupię śniadanie u tego waryata księżycowego! Dziwny tu mają zwyczaj czytania jakichś banialuk przed śniadaniem gościowi głodnemu.
Tymczasem Lunobor począł objaśniać swą definicyę piękna, a nasz bohater kręcił się na krześle, żałując, że nie miało w sobie grającego instrumentu, jak poprzednie.
Okres za okresem płynął bez końca z ust filozofa księżycowego, który czasami tylko przerywał czytanie uwagą: „Ale nic nie wąchasz, ziemianinie; wąchajże bez ceremonii!“ Na to pan Brouczek przytykał nos do kwiatu, mrucząc do siebie: „Skończony waryat!“
Bohater nasz zapewnia, że czytania mędrca słuchał z uwagą, jednakże nie udało mu się w tym nawale słów upatrzéć najmniejszego sensu, — czemu wierzymy najzupełniéj, gdyż filozofia księżycowa o wiele jest głębszą niż ziemska, a tę ostatnią ledwie chyba sam dyabeł pojmie.
Pana Brouczka rychło zmęczyły owe kombinacye myśli wzniosłych; starał się odgadnąć, co téż potém nastąpi. Kuglarz Fantazus przesuwał w jego wyobraźni przed nim cały szereg talerzy z dość ponętną zawartością. Naraz kuglarz ów przemienił się na lokaja z serwetą w jednéj, a talerzem w drugiéj ręce. Dało się słyszéć znajome: „Waza na stole!“ — a pan Brouczek wiązał sobie spokojnie serwetę około szyi. Powoli znikły wazony z kwiatami, a na ich miejscu stała na stole, obok dymiącéj się zupy, porcya pieczeni i szklanka zielonawozłotego napoju z wysoką śnieżną warstwą piany u góry. Chciwie chwycił talerz, aż naraz:
— Biada! Na powiekach twoich bożek snu się rozgościł i pozbawił cię możności poznania najważniejszéj części mego dowodzenia! —zabrzmiał głos Lunobora, przerywając Brouczkowi tak miły sen.
— Aha! — zabełkotał, przecierając oczy i patrząc z niechęcią na kwiaty, stojące przed nim — uśpiła mnie woń tych przekl... tych czarownych kwiatów!
— Zapewne — odrzekł starzec, — widocznie zasilny był dla ciebie ich zapach; jednakże szybko przywykniesz. W każdym razie nie chcę, abyś utracił najcenniejszą część mego dzieła; przeczytam ci cały rozdział jeszcze raz od początku.
— Nie, nie, szanowny Lunoborze, dziękuję, dziękuje po tysiąc razy! — wymawiał się z przestrachem pan Brouczek.
— Z przyjemnością przeczytam ci te dziesięć arkuszy na nowo, nie zrobi mi to żadnéj przykrości — upierał się gościnny gospodarz.
— O! nie, nigdy! Nie mogę tego wymagać od pana; zresztą jest mi tak... jakoś ciężko na piersiach.
Na szczęście, wybawił pana Brouczka Błękitny, który naraz podskoczył ku drzwiom i, upadłszy na kolana, z otwartemi rękoma, zawołał:

— Muzyką twojéj sukni uszy me się pieszczą —
Twoje skrzydła anielskie już blizko szeleszczą!
Motylu mój rajski, płyń do mnie, ach, płyń!
W objęciach mych lekkie skrzydełka swe zwiń!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Svatopluk Čech i tłumacza: Jan Nitowski.