Wspomnienia z wygnania 1865-1874/XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Wielhorski
Tytuł Wspomnienia z wygnania 1865-1874
Wydawca Zygmunt Wielhorski
Data wyd. 1875
Druk Ludwik Morzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVII.
Nasze uroczystości.

My, wygnańcy, imieniny nasze obchodziliśmy zawsze tylko w swojęm kółku; ponieważ nasi patronowie albo nie znajdują się w rosyjskich kalendarzach, albo w inne dni przypadają; Moskale o nich zgoła nie wiedzieli, my téż nie spieszyliśmy się ich o tém uprzedzić. Dowiadywali się dopiero po czasie i trzeba przyznać, że nie przeszkadzali naszym koleżeńskim i narodowym uroczystościom. Święta obchodziliśmy podług nowego kalendarza, chociaż księża, którzy się znajdowali z nami — a byli oni z Królestwa — upornie się trzymali kalendarza rosyjskiego, dla tego, że się znajdowali w dyecezyi mohilewskiéj, w któréj kalendarz rosyjski jest jakoby obowięzujący. Uroczyście bywała obchodzona Wielkanoc; najbiedniejszy nawet miał swoje jajko święcone, kawał ciasta i mięsa. Póki wszystkiego u wszystkich nie zjedliśmy i nie wypili, póty trwały zbiorowe wzajemne odwiedziny.
Największe jednak uroczystości odbywały się raz do roku w czasie przyjazdu do nas ks. Kowalewskiego, kapelana wojskowego i proboszcza wołogdskiéj guberni. Co rok na wiosnę był on obowiązany objeżdżać swoją parafią, ale nie nas wygnańców, bo te jego odwiedziny miały na celu tylko wojskowych katolików, znajdujących się w miejskich garnizonach. Cztery razy byłem świadkiem tych odwiedzin. Rząd nie chcąc wydawać pieniędzy na podróże kapelana, wszystkich żołnierzy katolików zebrał potém do Wołogdy i tém samém położył koniec wizytom proboszcza. Dzięki Bogu my mieliśmy dwóch księży odprawiających choć potajemnie obrzędy kościelne, ale Wygnańcy nasi w Ustsysolsku, których było kilkudziesięciu, musieli pozostać bez żadnéj pociechy religijnéj.
W kilka minut po przyjeździe ks. Kowałewskiego cała nasza polska kolonia była zawiadomiona i wszyscy biegli na jego powitanie. W Solwyczegodsku, równie jak i w innych powiatowych miastach, wyznaczone jest mieszkanie dla przejeżdżających bądźto oficerów, bądź urzędników i nazywa się sztabs-oficerska kwatera, należała się ona i naszemu proboszczowi, to téż w niéj się zatrzymywał, choć u samego siebie był tylko gościem i jak po mszy świętéj wyszedł z domu, tak dopiero na spoczynek powracał. Cały czas, jaki mu zbywał od obowiązków, przepędzał u nas. Nie wiem czy dla szpiegowania jego postępków, czy téż dla oddania mu czci, wyznaczony był jeden policyant do jego usług.
Zaraz na drugi dzień urządzała się publiczna kaplica w pokoju największym ze zajmowanych przez naszego proboszcza i ofiara święta odprawiała się codzień, uroczyściéj w pierwszych dwóch latach, bo nie było zabronione śpiewać po mszy pieśni naboŻnych po polsku. Po skończeniu ofiary świętéj zawsze ks. Kowalewski intonował: „Święty Boże”, „Przed oczy Twoje Panie“ i wszyscy chórem mu towarzyszyli. Ale ukaz z 1868 roku zabronił modłów w polskim języku, od téj tóż pory Pieśni ustały zupełnie, bo ani nasz kochany proBOszcz ani my nie bylibyśmy się zgodzili na śpiewanie tych pieśni po rosyjsku. Kaplica była zawsze pełna, oprócz nas katolików przychodziło jeszcze wielu Moskali przypatrywać się naszemu obrządkowi religijnemu; należy im przyznać, że zachowywali się jak najskromniéj i jak najprzykładniéj, nawet szeptów nie było słychać podczas mszy, a dopiero późniéj uwagi swoje robili. Uwagi te nie były nieprzyzwoite lub szydercze, owszém nasze obrządki bardzo im się podobały. Po mszy świętéj, ks. Kowalewski szedł do innego pokoju na kawę, gdzie wszyscyśmy się schodzili, następnie zabieraliśmy go z sobą.
Tak jak każdy monarcha trzyma się w podróży programu, ułożonego przez swego ministra dworu i nie odstępuje od niego, tak i proboszcz nasz kochany, skoro stanął między nami, tracił wolę własną. Skoro zapowiedział nam, ile dni zabawi, my czas jego między siebie rozbieraliśmy, każdy, choć nie bogaty, pragnął go ugościć, a z nim i wszystkich rodaków mieć na obiedzie lub kolacyi. Obiady bywały mniéj liczne, na nie zapraszało się każdego z osobna; wieczorem schodzili się wszyscy bez różnicy. Przyjęcie bywało sute, każdy ostatki z pod duszy wydobywał, żeby było dobrze i suto, i Walter Scot pozazdrościłby może tych ogromnych rądli bigosu, sążnistych kiełbas i setek kołdunów, ale bo téż nasi wygnańcy mieli doskonały apetyt i nie szło, lada czém go zaspokoić.
Sam sobie gotując przez kilka lat, chciałem się publicznie moim kucharskim talentem popisać i wybralem na to czas pobytu ks. Kowalewskiego u nas. Słyszałem od pana Desloges, najsławniejszego gastronoma naszych czasów, u którego w Rzymie najlepsze w mojém życiu jadłem obiady, że nie można ugotować dobrego obiadu na wielką liczbę osób, najwięcéj na siedm. Doświadczenie nauczyło mnie, że to wielka prawda. To téż i ja zaprosiłem tylko ks. Kowalewskiego, dwóch naszych księży, proboszcza S. z P. i gwardyana Bernardynów z R. O. T., dr. St. Gl. Kl. Pani Sw. już była wyjechała. Było nas tylko siedmiu. Z zaproszonych jednak trzéj ostatni musieli mi pomagać i służyć za kuchcików, bo sam nigdybym sobie nie był poradził. Stół był bardzo porządnie zastawiony, sreber pożyczyłem w mieście od kupca Rospopowa, serwety miałem swoje (ten zbytek jest uważany w Solwyczegodzku za niepotrzebny, serwet tam nie używają), innych téż przyborów łatwo dostałem. O punkt pierwszéj przyniesione wazę, ja do stołu usiąść nie mogłem, bo obecność moja była konieczną w kuchni, często nawet i Gl. musiał wstawać, bo mój Nikołka, nie przyzwyczajony do tylu gości na obiedzie, nie mógł sam podołać. Pamiętam jeszcze dziś, „le menu“ obiadu, z któregom niezmiernie się wtedy pysznił, bo w istocie był doskonały. Dałem zupę à la Colbert, majonez z nielmy (wyborna ryba), ozory z jeleni (wyśmienite jadło), kotlety baranie z róstu à la Soubise, salmis z jarząbków au vin de madere, filet ze sterleta po tatarsku, kapustę słodką, indyka pieczonego, beigne z konfitur ananasowych, krem kawowy, ser i konfitury. Indyk stanowił rzecz nadzwyczaj rzadką; w tamtych stronach, oprócz kur, żadnego drobiu nie znają, to téż ten indyk był mi w prezencie przywieziony z Moskwy (przeszło 200 mil) przez kupca Rospopowa, a że przyszedł w zimie, więc się nie mógł zepsuć, Były wtedy dobre dla mnie czasy, więc i wina kilka butelek mógłem postawić. Po skończonym obiedzie na rękach chciano mnie nosić za takie wyśmienite jadło i muszę przyznać, że było za co, bo wszystko było bardzo smaczne. Sam czuję, że więcéj miałem talenta do zgotowania tego obiadu, niż do pisania tych wspomnień.
Po czarnéj kawie i krótkiéj rozmowie, po oddaniu pochwał, ks. Kowalewski położył się trochę na mojém łóżku i przespał się godzinę, inni zdrzemali się po kanapach, ja zaś musiałem wszystko przygotować do przyjęcia gości wieczornych, bo reszta naszéj kolonii miała się zejść u mnie, dla spędzenia, wieczoru razem z kochanym proboszczem. Nasze wieczory wygnańcze bardzo wczas się zaczynały, to téż około piątéj już ten i ów przyszedł i zapalono świece (nafty tam jeszcze nie znali). Nasz proboszcz każdego uprzejmie witał, każdego znał po imieniu i nazwisku, chociaż tak rzadko ich widywał i tak krótko. Około szóstéj zebrali się wszyscy co do jednego. Dziś nie pamiętam, ilu nas było wogóle, ale myślę, te przynajmniéj trzydziestu, bo i ze wsi kilkunastu przyjechało, dowiedziawszy się o przybyciu proboszcza, którego wszyscy miłowali i szanowali.
W kłopocie byłem z początku, co dać do wypicia takiéj znacznéj liczbie gości; herbaty? to nie dość, na wino nie stać mnie było, piwa tam nie mieli, wódki? nie wypadało, zresztą to za nadto po rosyjsku; ale wybawili mnie z tego kłopotu Żmudzini. „Niech pan grabis (grabis, miało znaczyć hrabia; ci Żmudzini mają dar szczególny, że żadnym językiem ma świecie nie umieją mówić) da krupniku.“ Krupnik mnie zastanowił „Co to jest?“ spytałem, „jak się to robi?“ „Trzeba nalać wódki w samowar, dołożyć parę funtów miodu, rozmaitych korzeni, następnie zagotować.“ Jak się rzekło, tak się stało, wkrótce krupnik był gotów, a wszyscy z przyjemnością go powitali, ile że większa część naszych była z Litwy, a tam trunek taki bardzo jest znany i lubiany. Ksiądz Kowalewski także mu był rad, jak dawnemu znajomemu. Trudno sobie wyobrazić, jak takie zebrania były serdeczne. Jeżeli n. p. dwóch z pomiędzy nas było w sporze, to pewno ksiądz Kowalewski ich pogodził, i przez ten krótki czas jego pobytu, stanowiliśmy jakby jednę rodzinę.
Rozmowa była ogólna, nasz proboszcz opowiadał nam niejedno, co mu się przytrafiło w Wołogdzie, i nowiny ze świata, którego był trochę bliżéj; my z naszéj strony skarżyliśmy się na naszą biedę, a chociaż przedmiot ten był niewyczerpany, na co się przyda ciągłe narzekanie, chyba, żeby większą jeszcze gorycz w sercach budzić. To téż kiedy nasze twarze się zasępiły, wnet przechodząc z tego tonu minorowego w majorowy, ksiądz Kowalewski zaśpiewał jaką pieśń z 63 roku, oblicza się rozjaśniły, każden wtorując, jak mógł, głos swój dołączał do ogólnego chóru. Bo jakaż dusza polska się nie rozpali, czyjeż serce nie uderzy silniéj, słysząc pieśni, które się w obozie śpiewało! Być może, że nasze powstanie było szaleństwem, krokiem niepolitycznym, że do zniszczenia kraj przyprowadziło; zgadzam się w tém najzupełniéj, a czyż to ujmuje sławy téj garstce mężnych dzieci, które przeszło rok stawiały: czoło całéj potędze Moskwy? Mimo szaleństwa, na żałosne współczucie zasługują ci, co w niém udział brali. Nie mówię tu o organizacji, o komitetach, o rządzie tajnym, ale jedynie o tych kilku tysiącach powstańców, co bez chleba, bez dachu, bez ubrania, bez dowódzców, boso, na pół odziani i licho uzbrojeni siebie samych poświęcili dla kraju. Oni nie zastanawiali się długo, szli na pierwsze wezwanie, bo im powiedziano, że chodzi o obronę kraju, szli i ginęli, albo, co gorzéj jeszcze, przykuto ich łańcuchami do taczek w katorżnych robotach. Muszę tu przytoczyć zdanie jednego głośnego męża stanu, barona Brunowa, ambasadora rosyjskiego przy dworze angielskim, o powstaniu. W roku 1864 bawiłem czas jakiś w Londynie i kilka razy zdarzyło mi się być u wspomnionego dyplomaty. Raz, gdyśmy byli sami, wszczęła się rozmowa o powstaniu, pragnąłem otrzymać amnestyą i wyznałem, żem brał w niém udział. Oto, co mi odpowiedział: „C’est clair comme le jour, que vouz avez du y prendre part, quandmême vous auriez su que vous faites une bêtise. J’aurais fait de même a votre place.“ (Ależ rzecz to jasne, jak słońce, że musiałeś wziąć udział w ruchu, choć mógłeś wiedzieć, że głupstwo robisz. Tak samo byłbym uczynił na pańskiém miejscu). Ale czas powrócić do dalszego ciągu opowiadania.
Miła ta dla serca biesiada około dziewiątéj godziny przerwaną została zaproszeniem do kolayi. Wtedy już się na wykwint nie zważało; bigos wniesiono w ogromnym garnku, bo nie posiadałem dość wielkiego półmiska ani sporéj miski; dwie ogromne szynki położono po prostu na drewnianą tacę, pół tysiąca kołdunów, które dwóch kuchmistrzów przez cały prawie dzień robiło, czekało w rądlu na amatorów, a pełny koszyk chleba stał na krzesełku obok stołu. Komu nie wystarczyło talerzy, misek albo noży i widelców, dzielił się z drugim, łyżki tylko wystarczyły dla wszystkich. Jak sobie teraz jeszcze wspomnę te chwile bratniéj uciechy, tę szczerość, która wtedy panowała: nie powiem, żebym za tém tęsknił, ale wyznaję, że miłe i rzewne budzi we mnie uczucie pamięć takich zdarzeń. Apetytu naszym poczciwym braciom nie brakło, to téż i rzadko kiedy co schodziło ze stołu, choć się jak najwięcéj jadła przygotowało; ale biada temu, od któregoby wyszli głodni, dopierożby go na drugi dzień wzięli na języki; ba, i tak długoby nie czekali, zarazby mu się dostało.
Wkrótce po dziewiątéj rozeszło się całe towarzystwo; zwykle w takich razach odprowadzaliśmy całą gromadą kochanego proboszcza do jego pomieszkania; on bo rano bardzo wstać musiał, by odmówić swoje pacierze, ile że przez cały dzień nie zostawiliśmy mu ani chwili swobodnéj.
Podczas bytności księdza Kowalewskiego prowadziliśmy ten sam tryb życia; były, co prawda, zmiany w dekoracyi, ale treść zostawała zawsze ta sama. Nadeszła nakoniec chwila jego odjazdu, żegnaliśmy go najczuléj, zawsze wyrazami „do widzenia“, aż w końcu to „do widzenia“ już się raz nie ziściło, i ksiądz Kowalewski więcéj do nas nie powrócił; późniéj przeniesiono go do twerskiéj gubernii, a ztamtąd jeszcze gdzieindziéj, tak żeśmy całkiém ślad jego stracili i zapewne na tym świecie więcéj się z nim nie spotkamy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Wielhorski.