Wspomnienia z wygnania 1865-1874/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Wielhorski
Tytuł Wspomnienia z wygnania 1865-1874
Wydawca Zygmunt Wielhorski
Data wyd. 1875
Druk Ludwik Morzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.
Pani Św. i jéj towarzystwo.

Dowiedziałem się już w Wołogdzie, że jedna z naszych zacnych Polek pani S. była zasłaną do Solwyczegodska, słyszałem ja coś o niéj już w Warszawie, pierwsza zatém moja wizyta jéj się należała. Pan R. źle mi mówił o niej i o całem kółku, które ona zaszczycała swoją przychylnością. To jego gadanie nie tylko nie zmieniło mego postanowienia, ale owszém, zaciekawiło moją wyobraźnią, ile że p. R. nie bardzo wierzyłem: kto wszystkich potępia, to. jak mi się zdawało, potępia siebie samego.
Krok mój był nie polityczny, wiedziałem to, trzeba było kilka dni przesiedzieć w domu i zaciekawić sobą wszystkich; ale cóż było robić, mnie tak było pilno do ludzi, tak tęskno za niemi, tak pragnąłem ich głosu, ich uściśnienia dłoni, tak chciałem dowiedzieć się o warunkach życia, że rozwagą musiała ustąpić wymaganiom serca. Chęć użycia wolności przemogła wszystko.
Panią S. zastałem w domu w licznęm dość otoczeniu; jakem się późniéj dowiedział, zeszła się do niéj część wygańców, żeby się dowiedzieć, kogo to przywieziono. Dla Kółka polskiego było rzeczą ważną, do jakiéj koteryi przybysz będzie należał. Niestety, zawsze, wszędzie my biedni Polacy musimy się dzielić na odrębne stronnictwa.
Qzytałem, już nie pamiętam gdzie, zdanie jakiegoś jenerała o armii byłego króla neapolitańskiego Franciszka II. Pisał on: „Wojsko królewskie składa się z dwóch armii: neapolitańskiéj i sycylijskiéj; obie żadnemu wspólnemu nieprzyjacielowi czoła stawić nie zdolne, ale skoroby się obróciły jedna przeciwko drugiéj, to wtedy istne z nich lwy waleczności. Niestety! czyż tego samego nie możnaby i o nas powiedzieć?
Pani Św. osoba 30letnia mniéj więcój, jeszcze piękna, o regularnych rysach twarzy, była żoną jednego z wysokich urzędników warszawskich. Zastałem u niéj panów Gl. Kl. Jan. St. Ng. Alg. Czteréj pierwsi dwudziestokilkoletni młodzieńcy, dwaj ostatni starsi i już żonaci, tylko, że żony pozostawili w kraju.
— Witajże nam dawno upragniony gościu, rzekła wyciągając do mnie rękę p. S i nie dając czasu wymienić mego nazwiska, — od dwóch miesięcy codzień pana wyglądamy.
— Jakto mnie?
— Zapewne, wszak pan jesteś hr. Kierdejem? Papiery pańskie już od niepamiętnych czasów nadeszły do tutejszéj policyi, i przyjazd pana dawno jest zapowiedziany. Ale proszę siadać. Czémże mogę służyć? Może Pan obiadu nie jadł, a jeżeli już po obiedzie, to może kawy?
— Jeżeli pani tak łaskawa, to będę prosił o kawę.
Zawołała na służącą i kazała przynieść samowar, aby kawę przyrządzić.
— Oto przedstawiam panu naszych kolegów — i wymieniła ich nazwiska. Wzajemne oddaliśmy sobie ukłony i silnie uścisnęli sobie dłonie.
— Ale jakie nam pan przywozi wiadomości z Warszawy? zapytała.
— Trudno mi będzie zaspokoić panią, bo w Warszawie nawet słońca nie widziałem.
— Więc pan pewnć siedział w X pawilonie, w którym szyby zamalowane.
— Tak jest.
— My wszyscy prawie z Korony musieliśmy przejść przez ten pawilon.
Rozmowa następnie zaczęła być ogólną, każdy oświadczał się z usłużnością swoją. Dowiedziałem się tam o niektórych sprawkach p. R, które wcale mu chluby nie przynosiły. Takie było wszystkich przyjazne, życzliwe, szczere przyjęcie, tak mnie wszyscy ujęli za serce, iż zapomniałem, że to było wygnanie. Sądziłem, że się znajduję w odnalezionéj rodzinie.
Dowiedziałem się także, że do Solwyczegodzka był także zasłany p. Kosiński (wymieniam całe nazwisko, bo biedak już nie żyje) z Warszawy, gdzie pierwéj sprawował obowiązki assesora sądu poprawczego, a przed samém skazaniem mianowano go sędzią apelacyjnym. Z największemi pochwałami o nim mówiono i jak się przekonałem, nie były one przesadzone. Nieszczęśliwy ten człowiek już od roku leżał w łóżku złożony ciężką chorobą; nalegano na mnie, abym go jak najprędzéj odwiedził.
Do późna zostałem w tém miłém towarzystwie. Zapomniałem nawet o zmęczeniu, tak czas przyjemnie przeszedł. Każden miał coś ciekawego o opowiedzenia, to z czasów powstania, to z więzienia lub téż z przygód na wygnaniu doznanych. Wieczorem zastawiono kolacyą, następnie rozeszliśmy się. Przeprosiłem wszystkich tych panów, że choć należałoby mi się każdemu z nich pierwszą oddać wizytę, jednak nie znam ich mieszkań, i za złe mi nie wezmą, jeżeli zaraz tego nie zrobię, a będą pomimo to tak na mnie łaskawi, iż mnie odwiedzą. Nazajutrz miał przyjść do mnie rano Gl. żeby mi pomódz w urządzeniu się z jedzeniem i objaśnić o stósunkach miejscowych, bo nie chciałem z panem R. bliższéj zawierać znajomości.
Jakoż stósownie do umowy Gl. przyszedł koło południa, zawołaliśmy gospodynią i stanął z nią układ, że za obiad i kolacyą dla siebie i chłopca, którego miałem zamiar wziąć do usług, będę płacił dwanaście rubli miesięcznie, herbatę zaś powinienem mieć swoją. Gl. zgodził mi także sanki za pięć rubli miesięcznie, nie pojmowałem jakim sposobem tak tanio, mówił, że wszyscy płacą jednakowo — i tak za pięć rubli miesięcznie miałem konia i człowieka dniem i nocą na moje rozkazy, a nie potrzebowałem żywić ani jednego ani drugiego. Chociaż miasteczko liczy mało mieszkańców, jest przecież bardzo rozległe; oprócz tego we wielkie mrozy używają ciężkich futer, chodzić piechotą prawie niepodobna; kogo więc tylko stoi na to, najmuje na całą zimę izwoszczyka (woźnicę) z sankami.
Dzień drugi prawie cały przepędziłem w domu, bo naszli mnie goście i ruszyć się było trudno. Na herbacie miałem z piętnaście osób, wszystko to byli nasi polscy wygnańcy. Nie bardzo kontent byłem z tak licznego towarzystwa na samém przyjezdném, ale jak tu drzwi przed kim zamknąć? Na szczęście gospodyni moja miała ogromny samowar i dostateczną liczbę szklanek i filiżanek. Nie mogłem niczém inném służyć do herbaty, jak bułkami, masłem i kiełbasą, bom się był nie przysposobił.
Na godzinę tylko wyrwałem się z domu, by złożyć uszanowanie p. Kosińskiemu, o którym późniéj obszerniéj pomówię.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Wielhorski.