Wspólny przyjaciel/Część pierwsza/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wspólny przyjaciel
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1914
Druk L. Bogusławski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Our mutual friend
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XII.
Jaką bronią wojujesz, od takiej zginiesz.

Inspektor wprowadził obu przyjaciół do gospody Abbey, w której miał olbrzymie względy, jako stały bywalec, a jeszcze więcej, jako przedstawiciel władzy. Na cześć jego oświecono błyskawicznie gazem tak zw. rozmównicę, a Bob z rozkazu swej pani rozpalił zdumiewająco szybko wesoły ogień, który ogrzał natychmiast ten mały gabinecik.
— Podają tu znakomicie grzane Kseres — rzekł inspektor — może przyjęlibyście, panowie, małą flaszkę?
— Ależ oczywiście — odparł Eugeniusz — jako ceglarz z zawodu, przepadam za tem winem i w rodzinie mojej nie pijają innego.
Inspektor uśmiechnął się na tę gorliwość, z jaką Eugeniusz przejął się odrazu włożoną na niego rolą.
— Tak, tak, — rzekł — rodzina pańska położyła już znaczne zasługi w przemyśle ceglarskim.
— Naturalnie — potwierdził Eugeniusz — mój ojciec, a nawet mój dziad robili już w cegle. Otóż, jako najbardziej zainteresowany, podałbym wniosek, aby nie mieszać do tej ceglanej historyi młodej dziewczyny, która jest krewną jednego z tych ludzi.
— Zdaje mi się, że córką — rzekł na to Mortimer.
Na te słowa inspektor zesztywniał nagle.
— Możecie, panowie, być pewni, że młoda dziewczyna nie zostanie do niczego wmieszana, o ile to będzie możliwe.
— Prócz niej był tam, zdaje mi się, jeszcze jakiś chłopak, piętnastu lat mniej więcej.
— A! był, ale uciekł z domu, ma teraz inne zajęcie.
— Więc ta dziewczyna jest teraz sama?
— Zupełnie sama, czeka właśnie przy ogniu na powrót ojca.
W tej chwili przerwało rozmowę wejście Boba, który wniósł na tacy dymiący imbryk metalowy. Miał on właśnie uraczyć gości owym znakomitym trunkiem, który umiano przyrządzać z tak wyjątkowym talentem w gospodzie panny Paterson. Bob miał minę uroczystą, jak przystało na człowieka świadomego ważności dokonywanego czynu. — Prócz imbryka, przyniósł jeszcze na tacy rodzaj wydrążonego stożka żelaznego, który wetknął ostrym końcem w żar gorący, wypełniwszy go wprzód po brzegi winem już zagrzanem. Następnie ulotnił się raz jeszcze i powrócił, niosąc na drugiej tacy 3 szklanki olśniewająco czyste; pochylił się potem nad ogniem i czekał tak, dopóki wonna para nie zaczęła wydobywać się z żelaznego stożka. Wtedy wyrwał go szybko z ognia, okręcił w ręku, wywołując ciekawe syczenie, następnie przelał wino z powrotem do imbryka i nagrzewał nad parą każdą z kolei szklankę. Dopełniwszy tego wszystkiego, napełnił trzem gościom ich szklanki i czekał, złożywszy ręce na piersiach, na pochwały, których mu też nie szczędzono.
— Za powodzenie waszych cegielni! — zawołał inspektor, trącając się szklanką z Mortimerem i Eugeniuszem.
Bob wyszedł a po jego odejściu fikcyjne cegły stawały się zbyteczne, ale alegorya ta przypadła widocznie do smaku panu inspektorowi, bo nie przestał się nią i nadal posługiwać. Wyborny trunek wywołał ciepły nastrój i ożywił rozmowę, gdy w tem dało się słyszeć umówione pukanie do okna. Eugeniusz zadrżał, inspektor wstał i, włożywszy ręce do kieszeni, wyszedł z miną obojętną, jak człowiek, który chce zobaczyć jaka pogoda.
— To wszystko staje się przykre i wcale mi się nie podoba — rzekł Eugeniusz.
— Ani mnie — odparł Mortimer. — Gdybyśmy tak odeszli?
— Ty nie masz prawa odejść, a ja zostanę dla ciebie.
Rzekłszy to Eugeniusz, zamyślił się, a potem spojrzał na przyjaciela z jakimś dziwnym wyrazem.
— Czy wiesz? — mówił — że stoi mi ciągle w oczach ta czarnowłosa dziewczyna, która siedzi w tej chwili sama jedna przy ogniu. Czy zdajesz sobie sprawę, że my dwaj uknuliśmy niejako spisek przeciw tej biednej istocie, że oplątaliśmy ją w sieci, jak zdrajcy.
— Tak, trochę — odparł Mortimer.
— Nie trochę, ale ogromnie,
Tymczasem inspektor powrócił, donosząc, że nie odnaleziono dotąd ani Gaffera, ani jego czółna, Musiał popłynąć gdzieś dalej na rzekę, nie zważając na noc burzliwą. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, oczekuje przypływu, który bywa najwyższy o pierwszej godzinie w nocy — nie pozostaje więc nic innego, jak czekać cierpliwie.
— Nie mam odwagi narażać panów na tak straszliwą niepogodę — zakończył inspektor — ale sam czuwać muszę na wybrzeżu, ukryty za jednem z czółen.
Obaj przyjaciele oświadczyli na to, że towarzyszyć będą na wszelki wypadek panu inspektorowi, choćby dlatego, żeby go wogóle znaleźć w razie potrzeby. — Mortimer, robiąc to, spełniał swój obowiązek, ale Eugeniusz, który zazwyczaj nie lubił się fatygować z lada przyczyny, okazywał w całej tej sprawie niezwykłą energię i ciekawość,
Brzeg urwisty wyłożony był w tem miejscu oślizgłemi płytami kamiennemi, prowadzącemi da przystani, gdzie uwiązanych było kilka bark, zabezpieczonych tu od prądu, któryby mógł gdzieindziej porwać je w tak burzliwą noc. Miejsce to położone było prawie pod dawnym młynem, w którym obecnie mieszkał poławiacz trupów, nie było więc wątpliwości, że tu właśnie przymocuje on swoje czółno.
Tu więc ukrył się inspektor a Mortimer, obeznawszy się dobrze z miejscowością, powracać chciał pod „Sześciu tragarzy”. Wtedy przekonał się, że Eugeniusz znikł mu gdzieś w ciemnościach. Nie wiedział, że już przedtem przyjaciel jego postanowił dowiedzieć się naocznie, co robi córka Jerzego Hexhama, a może leż dlatego tylko przyszedł tutaj. Tu, pod oknami domu Gaffera, rosły wysokie trawy, tak, że można było dojść bez hałasu pod samo okno.
Tak też zrobił Eugeniusz. Spojrzał do środka i zobaczył dokładnie wnętrze izby, oświetlonej jedynie ogniem, płonącym na kominie. Lampa nie była zapalona, a Liza siedziała na podłodze przed ogniem, który oświecał czerwonawym blaskiem jej ładną a dziwnie smutną w tej chwili twarzyczkę, jej czarne oczy i bujne, czarne włosy, splecione w warkocze i opadające na ramiona.
Eugeniusz nie spuszczał z niej wzroku i widział refleksy od ognia, padające na jej policzki i nadające dziwny blask jej oczom. Potem zobaczył duże, jak groch łzy, spływające jej po twarzy z tych pięknych oczu. Sama była, opuszczona, a może przeczuwała coś.
Smutny widok przedstawiała ta piękna dziewczyna, płacząca przed ogniem, ale jakże czarujący zarazem.
Eugeniusz wzięty był całkowicie tym urokiem i pochłonięty aż do zapomnienia o wszystkiem, co z nim nie miało związku.
Nagle Liza wstała, jakby ją co tknęło i podeszła ku drzwiom.
Eugeniusz był zupełnie pewien, że to nie on był przyczyną jej niepokoju, zachowywał się bowiem tak cicho, tak nieruchomo, że nie mogła odgadnąć jego obecności. Odstąpił jednak od okna i skrył się za węgieł domu.
Liza otworzyła drzwi i stała kilka chwil, wpatrzona w ciemność.
— Ojcze! — zawołała po chwili — ojcze! czy to ty mnie wołasz?
Powtórzyła dwukrotnie to wołanie, a potem cofnęła się, mówiąc do siebie:
— Dwa razy, wyraźnie dwa razy słyszałam jego głos, a może mi się zdawało.
Wróciła do izby i zamknęła drzwi.
Eugeniusz zaś wycofał się z pod domu i odszukał Mortimera, który znajdował się już w gospodzie pod „Sześciu tragarzami”.
— To ohydne — mruknął do przyjaciela — powtarzam, że to ohydne, mam takie wrażenie, jakbym to ja był jakimś mordercą, czy zbrodniarzem.
— Suggestya tej ohydnej nocy — szepnął Mortimer.
Eugeniusz nalał sobie kseresu z imbryka, ale trunek ten, wyziębiony, nie miał już żadnego smaku, wypluł go też natychmiast w popiół,
— Tfu! zupełnie jakbym się napił zamulonej wody z Tamizy.
— Suggestya otoczenia — bąknął Mortimer.
— Wspaniały jesteś z twoją suggestyą. Czy długo tu jeszcze zabawimy?
— Nie wiem, musimy czekać na inspektora.
— Co do mnie, nie bawiłbym tu ani chwili dłużej. Ta oberża pod „Sześcioma tragarzami“, jest najsmutniejszem miejscem, jakie widziałem w życiu.
— Możemy ostatecznie odejść.
— Ostatni już czas chyba — szepnął Eugeniusz, otrząsając się cały. — Prócz innych czynników, wypędza nas stąd chyba te miliardy drobnoustrojów, które rzucają się tu na człowieka z dyabelskiem żarłoctwem,
W istocie, drobne owady, jakich nie brakło w gospodzie, opuściły widocznie dzienne schronienie, uważając obu przyjaciół za swój nocny żer. To ich ostatecznie zdecydowało. Zawołali Boba i zaczęli mu płacić.
— Słuchaj! — rzekł do parobka Eugeniusz, z nowym przebłyskiem humoru. — Gdybyś chciał kiedy pracować przy cegle, możesz się do mnie zgłosić.
— Dziękuję panu, ale mam tu dobre miejsce i skarżyć się nie mogę.
— No tak, ale, gdybyś kiedy zmienił zdanie, znajdzie się zawsze u mnie dla ciebie posada. Ja widzisz, jestem właścicielem, a ten pan jest moim buchalterem, prowadzi mi książki i wypłaca pensye i gratyfikacye, sute gratyfikacye, jeśli pracownik zasłuży na to, bo dewizą moją jest, jaka praca, taka płaca.
— To sprawiedliwie — odrzekł chłopak, kłaniając się nisko za otrzymany napiwek.
Wyszli wreszcie, a Mortimer rzekł:
— Śmieszny jesteś, Eugeniuszu, po co to wszystko?
— Śmieszny? bardzo być może, wszystko jest śmieszne na tym świecie.
Mortimer odczuł niejasno, że dzisiejszego wieczora zaszła w przyjacielu jego jakaś zasadniczą zmiana.
Przechodząc obok domu Gaffera, zobaczyli światło w jego oknie,
— Patrz, Mortimerze, ona tam wciąż czeka.
— Chodźmy zobaczyć przez okno.
— Po co? po co? daj jej spokój, dajmy jej wreszcie spokój.
Chwycił za rękaw Mortimera. Doszli do posterunku inspektora, który się niczego dotąd nie doczekał.
— Widziałem córkę jego — mówił urzędnik — otworzyła drzwi i zawołała dwa razy, „czy to ty ojcze?“ widocznie oczekuje go za chwilę, jeżeli zresztą nie oznacza to, że chciała go w ten sposób ostrzedz.
— Z równem powodzeniem twierdzićby można, że to znaczy „Rule Britannia — mruknął Eugeniusz.
Przycupnęli obok inspektora, a po niejakim czasie Eugeniusz wyciągnął się, jak długi na dnie czółna i zakrył sobie twarz kapeluszem.
Godziny upływały za godzinami, wiatr przynosił od strony miasta odgłosy dzwonów i zegarów. Słyszeli bijącą pierwszą godzinę po północy, a połem drugą i trzecią. I bez tego zresztą poznaliby, że noc już upłynęła, widząc na rzece szeroki, czarny pas, oznaczający cofanie się wody, czyli odpływ.
Zdawało się już, że człowiek, na którego czatowali, zdołał umknąć, ostrzeżony przez kogoś.
Riderhood klął już zcicha i żalił się na cały ród ludzki, który pozbawić go chce owoców jego pracy, wreszcie pomysłowy ten człowiek udzielił inspektorowi zbawiennej rady,
— Mam tu swoje czółno, panie inspektorze.
— A więc?
— Wsiądę i popłynę zobaczyć, co się dzieje? Znam doskonale zwyczaje Gaffera, wiem, o której godzinie i gdzie bywa jego łódź w czasie odpływu.
— Niezła myśl — rzekł inspektor.
— A jeżeli uda mi się znaleźć co, to świzdnę.
— Zwracam uwagę czcigodnego pana Riderhood — rzekł Eugeniusz, — że świzdanie jest odgłosem, który symbolizuje tajemnicę i wywołuje różne wnioski. Otóż, jeżeli czcigodny Riderhood raczy liczyć się z mojem skromnem życzeniem, to radzę mu, aby nie gwizdał.
— Który z panów adwokatów mówi, żeby nie świzdać? — zagadnął Riderhood. — Widzi mi się, że to ten drugi adwokat, co pisał i był świadkiem.
— Odnośnie do pytania, zadanego przez czcigodnego Riderhooda, mam zaszczyt stwierdzić, że jestem tym drugim adwokatem — odparł Eugeniusz, nie zmieniając postawy i trzymając wciąż kapelusz na oczach.
— Panowie wszyscy dobrze widzą? — spytał wtedy Riderhood.
— Tak, wszyscy.
— A więc, jeżeli co znajdę, to stanę pod gospodą od strony rzeki i będę tak stał, czekając na panów.
Zgodzono się na to i Riderhood znikł, co przyniosło niemałą ulgę jego przymusowym towarzyszom. Czekanie było teraz mniej uciążliwe. Po małej godzinie Riderhood stanął na umówionem miejscu, a każdy z trzech czekających utrzymywał, że dostrzegł go pierwszy. Stał prosto nad nimi pod ścianą gospody, tak blisko, że mogli rozmawiać z nim przyciszonym głosem.
— Znalazłeś go?
— Nie.
— A więc o cóż chodzi? — spytał Lightwood, widząc wystraszoną minę donosiciela.
— Znalazłem jego czółno, ale...
— Ale co?
— Czółno jest puste i wcale nie umocowane, Gaffera w niem niema, ale za czółnem wlecze się coś, panowie wiedzą, jego zwykły połów. Miał szczęście i tym razem, wyłowił kogoś, ale umknął.
Wszyscy trzej czatujący dżentlmeni podnieśli się, jak na komendę. Skostnieli byli, zziębli, zmęczeni nocą bezsenną. Spojrzeli wszyscy trzej jednocześnie w okna domu, w którym Liza czekała dotąd na ojca. Światełko, jaśniejące za szybami, zamigotało właśnie i zgasło, ustępując świtaniu.
— Gdybym to ja był panem inspektorem — mruknął Riderhood — kazałbym zaraz aresztować dziewczynę. Musiałaby wyśpiewać. Gdybym był inspektorem, mówię panom...
— Ale nie jesteś nim, przeklęty szczurze wodny — przerwał mu Eugeniusz z taką pasyą, że zacny Riderhood zapomniał języka w gębie,
— Ja przecież wiem — mamrotał — wiem przecież, że nie jestem, ale czyż nie wolno człowiekowi się odezwać?
— Człowiekowi tak, ale nie takiemu robactwu.
Inspektor i Lightwood spojrzeli na Eugeniusza, zdziwieni tym wybuchem,
— Co mu się stało? — rzekł Lightwood, ale Riderhood inaczej zrozumiał to pytanie i odniósł je do Gaffera.
— Co mu się stało? — powtórzył — niech mi się ziemia rozstąpi pod nogami, jeśli rozumiem. Umknął może, chytry był zawsze, przebiegły. Żeby tak skrzywdzić takiego, jak ja biedaka.
— Przymocowałeś jego czółno? — spytał wreszcie inspektor, który rozważał coś dotąd i kombinował w milczeniu.
— Niema potrzeby, panie inspektorze. Czółno Gaffera wsunęło się między dwie tratwy i stoi mocniej, niż gdyby było uwiązane.
— Trzeba tam popłynąć — zadecydował inspektor.
Riderhood, który na to tylko czekał, ofiarował natychmiast swoje usługi i swoje czółno. Trzej panowie spojrzeli z niedowierzaniem na ów statek, wyglądający bardzo niepewnie, ale na oświadczenie Riderhooda, że przewoził nieraz sześciu ludzi, weszli do łodzi, lokując się w niej z całą ostrożnością. Eugeniusz odzyskał już równowagę i powrócił do zwykłego tonu.
— Baczność! — mówił, siadając obok Mortimera — prgnąłbym, aby czcigodny Riderhood nie posunął filantropii swej aż do wsypania nas pod wodę. Uf! jaki chłód!
Rzeczywiście chłód był przenikliwy, przykry, dojmujący chłód poranny, przesycony wilgocią. Wszystko też dokoła zdawało się dygotać od zimna. Domy nadbrzeżne czarne i wilgotne, gdzieniegdzie nakropione plamami topniejącego Śniegu, wyglądały tak, jakgdyby przysiadły i skurczyły się pod wpływem zimna. Domy te spały jeszcze i nie widać w nich było żadnego ruchu. Nędzna łupina Riderhooda sunęła ukradkowo między wielkimi statkami, które wszystkie zdawały się jej zagrażać. Każdy dziób statku, łańcuch każdy, każdy słup, wmurowany w rzekę dla oznaczenia głębokości jej toni, ukazywały im, zdaniem Eugeniusza, twarz owego wilka z bajki, przebranego za babunię, zdając się mówić: „Jestem tu, żeby was lepiej zjeść”. Po półgodzinnej żegludze Riderhood przestał wiosłować i, oparłszy się obu rękami o krawędź tratwy, przysunął do niej swoją łódź.
— Patrzcie panowie — rzekł — to tu, widzicie, że nie skłamałem.
— Tak, to w istocie czółno Gaffera — rzekł inspektor — znam je przecie dobrze.
— Widzi pan inspektor — mówił dalej Riderhood — jednego wiosła brak, a drugie złamane, ale mimo to połów jest, patrzcie panowie.
Wskazywał ręką sznur, przymocowany do steru, którego drugi koniec zatopiony był w wodzie. Inspektor przesiadł się już był do łodzi Gaffera, tej łodzi, której dno zamalowane nosiło na sobie zawsze odcisk jakby zwłok ludzkich, owiniętych w całun.
— Trzeba to wciągnąć — rzekł inspektor, dotykając sznura.
— Łatwo to powiedzieć, panie inspektorze, ale trudno zrobić. Próbowałem już, sznur naprężony jest i twardy jak tyka drewniana.
— Poruszymy go jednak, trzeba koniecznie wyprowadzić stąd czółno i zobaczyć, co się za niem wlecze.
— Ostrożnie — mówił Riderhood — możemy skaleczyć trupa, lub wypuścić go z pętlicy. — Mówił, jak człowiek obyty z rzemiosłem.
— To nic, muszę go mieć, muszę łódź wyswobodzić.
Mówiąc to, pan inspektor zabrał się do dzieła z pomocą Riderhooda i to z taką znajomością rzeczy, że dokazał, czego pragnął. Wyplątał czółno, wysunął je zręcznem uderzeniem wioseł, nie naruszywszy sznura, ani tego, co było na nim uwiązane. Odpłynęli trochę dalej i zatrzymali się u przystani.
— No! a teraz — rzekł inspektor do Riderhooda — wyciągnijcie mi to, jest to robota, do której jesteście przyzwyczajeni.
Wskoczył na brzeg razem z obu przyjaciółmi, Riderhood zaś przesiadł się do łodzi Gaffera. Wtedy dopiero przyciągnął ciało uwiązane i dźwignął je na łódź. Zaledwie wszakże spojrzał na twarz topielca, stał się sam tak blady, jak dzień, który właśnie świtał i opadł na ławkę, bełkocąc niewyraźnie.
— Patrzcie tylko, patrzcie! Ot, co mi zrobił.
Brakło mu tchu i nie był w stanie słowa więcej wyrzec. Spojrzawszy na łódź, inspektor i jego towarzysze zrozumieli powód tego wzruszenia. Wyłowione zwłoki były zwłokami Gaffera. Nie namyślając się długo, wyciągnęli je na brzeg i ułożyli tam, a potem stanęli wszyscy trzej, dziwnie zadumani. Poławiacz trupów leżał tak samo, jak te setki topielców, których zwłoki wlókł niegdyś za łodzią swoją po to jedynie, aby przeszukać ich kieszenie. Leżał dziś tak samo z twarzą unurzaną w mule rzecznym, smagany wichrem, który spacerował mu we włosach i zdawał się bawić ich podnoszeniem. Drobny śnieg, który zaczął właśnie padać, siekł szpileczkami twarz jego skostniałą, sztywną; skonać musiał przed kilku już godzinami. Eugeniusz wpatrywał się najuporczywiej w twarz zmarłego, a w uszach brzmiało mu natrętne wołanie, które słyszał w nocy z ust Lizy.
— Czy to ty ojcze, słyszałam dwa razy twój głos...
Nigdy już biedna dziewczyna nie usłyszy odpowiedzi na to pytanie. Ojciec jej leży tu bez życia, bez głosu, wystawiony bezsilnie na srogość wichru, który zdaje się urągać jego szczątkom, to znów biadać nad nim żałośnie. — Inspektor przypatrywał się długo zwłokom, przykląkłszy na jedno kolano.
— Słuchajcie, panowie — rzekł po dojrzałej rozwadze, — zaraz wam wytłómaczę, jak się to stało. — Musieliście już zauważyć, że uwikłany był pod ramię i za szyję.
Rzekłszy to, pan inspektor pochylił się nad zmarłym i połą kurtki topielca zgarnął warstwę śniegu z jego twarzy.
— Tak, teraz jest podobniejszy do siebie. Otóż zaraz to panowie zrozumiecie. Wczoraj była noc burzliwa, a ten człowiek jest jednym z tych, którzy ubierają się lekko. Mówię o nim, jak gdyby żył jeszcze, co znaczy siła przyzwyczajenia! Otóż wczoraj, jemu nawet było zimno. Miał zwyczaj, co wszyscy wiedzą, zabierać ze sobą zwitek powrozów, który kładł czasem obok siebie na dnie łodzi, czasem zaś — opłakany, mówiąc nawiasem, zwyczaj — owijał go sobie około szyi, co mu dodawało ciepła. Tak też zrobił i wczoraj.
— Chodził po łodzi zziębły, ręce miał zgrabiale, gdy wtem zobaczył na rzece coś z zakresu swego przemysłu, słowem topielca. Przymocował więc koniec sznura do steru, jak zwykł był robić w podobnych razach. Następnie przechylił się z łodzi, chcąc się upewnić, czy warto się trudzić. Naraz wiatr silny, czy też prąd, powstały od dwóch żaglowców, płynących w przeciwnym kierunku, słowem jakieś nieprzewidziane wstrząśnienie, wytrąciło go z łodzi tak, że wpadł do wody głową na dół.
— Nie przeraził się tem oczywiście, będąc wybornym pływakiem, ale zanotujcie to sobie panowie, miał jeszcze owinięty dokoła szyi powróz. Niezręcznie mu szło wyplątywać się jedną ręką, drugiej nie używał, bo miał w niej pieniądze, wydobyte z kieszeni topielca. No, i zamiast rozplątać pętlicę, zacisnął ją mocniej dokoła szyi, tak, że koniec końców przyholował go jego własny statek. A co się tyczy pieniędzy, patrzcie panowie, ma je jeszcze w dłoni.
Rzekłszy to, pan inspektor rozgiął zaciśnięte palce topielca, z pomiędzy których wypadło kilka srebrnych monet.
— Nie wypuścił ich dotąd, widzicie panowie.
— Cóż pan zrobi z nim teraz? — spytał Morlimer.
— Gdyby pan zechciał zostać chwilkę przy nim, powrócę tu zaraz z moimi agentami.
Mortimer zgodził się na to i zaraz po odejściu inspektora, odwrócił sę odruchowo, szukając oczyma Eugeniusza. Chciał zrobić jakąś uwagę o przykrej misyi, jaka im przypadła w udziale, ale przyjaciel jego znikł bez śladu.
— Eugeniuszu! — zawołał jeszcze za nim, zamiast niego wszakże powrócił tylko pan inspektor ze swymi ludźmi.
— Nie widziałeś pan mego towarzysza? — zapytał Mortimer.
— Nie, nie widziałem go, bardzo oryginalny młodzieniec, dowcipny i poważny zarazem,
— Wolałbym, żeby jego dowcip objawił się dziś w trochę innej formie, — mruknął Mortimer, zły na przyjaciela za tak nagłą dezercyę,
On sam musiał tu jeszcze zostać i wziąć udział w spisaniu protokułu. Senny był i upadał ze znużenia, to też dwoiło mu się prawie w oczach i zdawał sobie sprawę, przez pół tylko z tego, co robił sam i inni obok niego.
Po usunięciu zwłok udali się wraz z inspektorem do najbliższej szynkowni, nie dorównywającej bynajmniej „Sześciu tragarzom”.
Pan inspektor zawołał Riderhooda i, obdarzywszy go porcyą grogu z funduszów publicznych, oświadczył mu surowo, że będzie miał oko na niego. Następnie ulokował się sam przed ogniem jak zmokły parasol i przestał się zupełnie zajmować oskarżycielem Jerzego Hexhama.
Riderhood wpadł w stan częściowego odurzenia. Warunki, w jakich zginął jego niedawny wspólnik, podziałały wstrząsająco na moralną jego wrażliwość. Wiedział przecież, że ojciec Lizy nie miał ani połowy tylu grzeszków na sumieniu co on, a przecież ta śmierć...
Oddalił się z głową spuszczoną, przejęty nieznanym mu dotąd lękiem.
Mortimer walczył tymczasem ze snem i robił nawpół świadome wysiłki ukrycia tego stanu przed panem inspektorem.
— Był tu przed chwilą — mówił urzędnik — widzisz pan?
— Tak, tak, widzę — odparł z godnością Mortimer.
— Wypił szklankę grogu, jak my.
— Kto? — spytał głośno Mortimer, który nagie zrozumiał, iż nie wie, o co chodzi.
— Pański przyjaciel — odparł inspektor.
— A tak, wiem, wiem — powtórzył ze zdwojoną godnością Mortimer, w przekonaniu, że mowa tu jest o Riderhoodzie.
Dalszy ciąg jego wrażeń gubił się już w chaotycznem zamgleniu. Przypominał sobie potem, że postać inspektora przybierała w jego oczach fantastyczne kształty, że, potykając się i zataczając, doszedł do stacyi dorożek, a wsiadłszy do jednej z nich, był pewien, że znajduje się w łodzi i robi wyrzuty Eugeniuszowi za jego nagłą ucieczkę, To ostatnie złudzenie było tak silne, że, znalazłszy się przed własnem mieszkaniem, Mortimer, wysiadając z dorożki, polecił opiece dorożkarza swego przyjaciela, na co woźnica otworzył szeroko oczy, bo w dorożce nie było nikogo, prócz Mortimera. Słowem, wypadki tej nocy podziałały dziwnie na młodego adwokata, robiąc go lunatykiem.
Powróciwszy do siebie, miotał się jeszcze czas jakiś, był zbyt wyczerpany, by mógł zasnąć. Aż wreszcie rzucił się na łóżko, nie wiedząc prawie kiedy. Obudził się późno po południu i pomyślał zaraz o Eugeniuszu, o którego był naprawdę niespokojny. Przyjaciel jego powracał właśnie, okazało się, że się dotąd nie kładł i że bawił gdzieś nad rzeką,
— Na Boga! — krzyknął na jego widok Mortimer — cóż to za włóczęga obłocony, obdarty, rozczochrany?
— Czyż doprawdy tak źle wyglądam — odparł zimno Eugeniusz, stając przed lustrem i poprawiając sobie włosy. — Tak, rzeczywiście, trochę mi się ubranie pogniotło.
— Cóżeś ty robił człowieku, tyle czasu?
— Co? Musiałeś chyba zauważyć, żeśmy zaczynali już sobie ciężyć i to się mogło źle skończyć. Trzeba było zrobić małą przerwę, abyśmy nie byli zmuszeni rozbiedz się na krańce świata. Dlatego też uwolniłem cię na czas pewien od mej obecności. A przytem, czułem wczoraj na sumieniu wszystkie zbrodnie tego świata. Słowem, wzgląd zarówno na przyjaźń, jak na sumienie, skłonił mnie do małej wycieczki,
Mortimer zrozumiał, że przyjaciel nie chce mu dawać wyjaśnień i poprzestał na tem, co usłyszał.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.