Wspólny przyjaciel/Część pierwsza/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wspólny przyjaciel
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1914
Druk L. Bogusławski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Our mutual friend
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ I.
Poławiacz trupów.

W pewien wieczór jesienny, którego daty nie widzimy potrzeby bliżej określać, stare, zczerniałe, zamulone czółno, kołysało się między dwoma mostami na wodach Tamizy.
W czółnie tem znajdowały się dwie osoby: mężczyzna w sile wieku, z nosem krogulczym, bujną szpakowatą czupryną i cerą, opaloną prawie na brązowo i młoda dziewczyna, tak uderzająco do niego podobna, że nie można było wątpić, iż była jego córką. Dziewczyna wiosłowała z wielką wprawą, mężczyzna siedział przy sterze z rękoma założonemi za pas, a oczy jego patrzyły pożądliwie na rzekę. Nie miał przy sobie sieci, ani wędki, nic zgoła, coby mogło nasunąć przypuszczenie, że jest rybakiem. Nie był też przewoźnikiem, bo czółno jego było za małe, za nędzne, nie miało przytem na sobie żadnego numeru, ani napisu. Trudno było odgadnąć, czego szuka na rzece, natomiast oczywistem było, że szuka, że wypatruje czegoś bardzo pilnie i uważnie. Od godziny już łódź kołysała się to tu, to tam, obracana dziobem, to sterem do brzegu przez zręczną wioślarkę, stosownie do rozkazów, jakie wydawał jej ojciec, który rewidował niejako wzrokiem najlżejszą zmarszczkę na wodzie. Dziewczyna, nie przestając wiosłować, śledziła twarz ojca równie uważnie, jak on powierzchnię rzeki, z tą różnicą, że oczy jej wyrażały przytem coś jakby lęk i grozę. Wszystko to działo się widocznie dziś jak zawsze. Ojciec i córka znajdowali się tu dziś, jak codzień. Omszałe, zamulone czółno, które przystawałoby dako lepiej do dna rzeki, niż do jej powierzchni, odbywało zapewne codzień taką wędrówkę, a osoby które w niem siedziały, szukały czegoś, za czem się już nieraz musiały uganiać. Zwichrzone włosy i broda, zakasane rękawy, odsłaniające żylaste ręce, odzież tak pokryta błotem, jakby była z niego zrobiona, nadawały człowiekowi siedzącemu w czółnie pozór zdziczały.
— Lizo! — rzekł do córki — odwróć czółno. Prąd tu jest zbyt wartki, nie daj się porwać fali.
Dziewczyna usłuchała, a on tak ufał jej umiejętności, że nie troszczył się prawie o ster. Przechylony przez krawędź łodzi, patrzył. W tej chwili słońce wyszło z za chmur, a jeden z zachodnich promieni, który padał prosto na dno czółna, napotkał tam odcisk jakby ciała ludzkiego, owiniętego płaszczem lub całunem i zabarwiał go krwawą czerwienią. Dostrzegła to Liza i zadrżała.
— Co ci jest, Lizo? — zapytał ojciec, który spojrzał na nią i zdał sobie sprawę z jej wzruszenia. — Czy zobaczyłaś co? bo ja nic nie widzę.
Światłość czerwona zgasła, Liza przestała drżeć, a człowiek z czółna zwrócił znów całą baczność na rzekę. Wzrok jego zatrzymywał się na wszystkich punktach, gdzie tylko fale natrafiały na jaką przeszkodę, uderzając o bale mostu, pływające belki, lub dzioby statków. Trwało to dość długo, aż wreszcie w godzinę po zachodzie słońca czółno zawróciło ku prawemu brzegowi rzeki. Lecz nagle, prawie w połowie drogi, łódź zatrzymała się i zakołysała, jakby utknąwszy na czem. Liza narzuciła szybko na głowę kaptur, który zakrył jej twarz do połowy, a ojciec przechylił się połową ciała i szukał. Po chwili czółno puściło się w dół rzeki i płynęło z prądem bardzo szybko. Czarna masa mostu londyńskiego i jego latarnie, których światła odbijały się w Tamizie, pozostały wkrótce daleko za nim i czółno sunęło już tylko pomiędzy dwoma szeregami statków, stojących po prawej i lewej stronie rzeki. Wtedy dopiero ojciec Lizy wyprostował się i usiadł wygodnie, umywszy sobie poprzednio ręce, zamulone po łokcie. W prawej dłoni trzymał coś, przedmiot jakiś, potrzebujący także obmycia. Były to pieniądze.
— Patrz Lizo, mieliśmy dziś szczęście.
Mówiąc to, podrzucił pieniądze na dłoni, dmuchnął na nie, a potem zakrył je lewą ręką.
— Odwróć się Lizo i zrzuć kaptur.
Usłuchała, ale twarz, którą zwróciła ku niemu, była trupio blada. Patrzyła na ojca, którego głowa ze swym orlim nosem, błyszczącemi oczyma i rozwichrzoną czupryną przypominała zadziwiająco głowę jakiegoś drapieżnego ptaka.
— Usiądź na mojem miejscu, zmienię cię trochę przy wiosłach — rzekł do córki.
— Nie, nie, nie mogę doprawdy... byłabym za blisko tego...
Nie dokończyła, ale ojciec jej wiedział, o czem mówi. Nie chciała widzieć przedmiotu, który wlókł się za czółnem, holowany na powrozie.
— Cóż ci to szkodzi? — rzekł do niej, powracając do steru.
— Nie szkodzi mi nic, tylko nie mogę; to silniejsze odemnie.
— Patrzcie! obrzydła ci, jak widzę, nasza rzeka.
— Nie lubię jej.
— A przecież rzeka cię karmi... Daje ci jeść, pić.
Dziewczyna przestała na chwilę wiosłować i zdawała się być bliską omdlenia.
— Jak możesz być tak niewdzięczna. Rzeka była ci karmicielką. Kto ci dawał węgle, które rozgrzewały cię, gdy byłaś mała? — rzeka. Skąd się wziął koszyk, który ci służył za kołyskę i drzewo, z którego wystrugałem do niej bieguny?... rzeka je wyrzuciła.
Na te słowa twarz Lizy wypogodziła się, podniosła rękę do ust i przesłała ojcu pocałunek, poczem zabrała się znów do wiosłowania.
Wtedy właśnie wynurzyło się z ciemności drugie czółno, bardzo podobne do pierwszego, tylko w cokolwiek lepszym stanie. W czółnie tym siedział człowiek, którego kose oczy świeciły w mroku.
— Powiodło ci się znów, Gafferze — rzekł kosooki człowiek, który siedział sam w swojem czółnie. — Poznałem to zaraz po bruzdach, jakie orze za sobą twoja łódź, że też dopisuje ci zawsze połów.
— Aity wybrałeś się, jak widzę, na rzekę — zauważył sucho Gafter.
Blado żółty księżyc oświecał teraz Tamizę i pozwolił nowoprzybyłemu obejrzeć dokładnie połów szczęśliwego współzawodnika.
— No! temu już i wiosło po łbie nie dogodzi — rzekł, pochylając się nad holowanem ciałem, — obił już sobie chyba boki o wszystkie skały. Że też ja na niego nie wpadłem. Musiał się prawie o mnie otrzeć, czatowałem przecie pod mostem; ale ty, Gaffer, jesteś chyba z rodu sępów, poznajesz ich po zapachu.
Mówił cicho, rzucając niekiedy ukradkowe spojrzenia na Lizę. Obaj zresztą z Gafferem patrzyli na zwłoki topielca z zainteresowaniem, które miało w sobie coś dyabelskiego.
— Chcesz, to pomogę ci wyciągnąć go na brzeg? — zaproponował Kosooki.
— Nie! — odparł Gaffer tonem tak twardym, że go tamten odczuł, jak uderzenie. — Co ci jest kolego? czyś się opił octem, żeś taki kwaśny?
— Jest mi to, że mam już do syta koleżeństwa z tobą.
— To nie zmienia rzeczy, żeś był moim wspólnikiem przez całe lata, wielmożny panie Gaffer i od kiedyż to przestałeś mnie uważać za godnego.
— Od kiedy zacząłeś okradać żywych — odparł z obrzydzeniem Gaffer.
— A gdybym okradał umarłych?
— To niemożliwe.
— Nawet dla ciebie, Gafferze?
— Dla wszystkich. Nikt nie może okradać umarłych, bo umarli nie mają nic. Na cóż umarłemu pieniądze? Czy kupi co za nie, czy ich potrzebuje, czy prosi o nie? To też ten tylko jest podły, kto okrada żywych, a ty właśnie tak robiłeś i dlatego nie możesz być moim kolegą.
— Powiem ci, jak to było.
— Wiem, nie potrzebujesz mi tego opowiadać.
Pracowaliśmy dawniej razem, nie mogę temu za przeczyć, ale to się już skończyło. A teraz, kiedy wiesz co chciałeś, ruszaj w swoją stronę.
— Myślisz, że się mnie tak łatwo pozbędziesz, Gafferze?
— Jeśli ci tego za mało, coś usłyszał, to mogę ci to lepiej jeszcze wrazić do głowy. Chcesz dostać po łbie? Nie? To ruszaj, pókiś cały, a Lizo wiosłuj do domu, a tylko żwawo.
Liza odepchnęła czółno, które przegoniło wkrótce znacznie natręta, Gaffer zaś usiadł, zadowolony z siebie, jak człowiek, który, wygłosiwszy wysoce etyczną zasadę, czuje się obwarowanym przeciw wszelkim zarzutom. Zapalił też z niezmąconym spokojem fajkę, a, puszczając z niej dym, nie spuszczał wzroku ze złowrogiej zdobyczy, wlokącej się za czółnem.
Zdobycz ta, natrafiając niekiedy na nieprzewidzianą przeszkodę, zatrzymywała się nagle, tak, że zdawało się, iż zamierza urwać się z powroza, ale trwało to zwykle krótko i, po chwilowym buncie, uwiązany przedmiot płynął znów za czółnem z całkowitą uległością. Nowicyusz, nie przywykły do podobnego widowiska, doznaćby mógł złudzenia, że fale rzeczne, przepływające po twarzy topielca, przypominają, z przerażającą wyrazistością niejasne wrażenia, odbijające się na twarzach ludzi ślepych, ale Gaffer nie był nowicyuszem i nie posiadał przytem żadnej wyobraźni.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.