Wspólny przyjaciel/Część czwarta/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wspólny przyjaciel
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1914
Druk L. Bogusławski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Our mutual friend
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XI.
Wyjaśnienia.

Tuż za panią Boffen ukazał się jej małżonek, a Bella nie mogła wyjść ze zdumienia, widząc rozjaśnioną jego fizyonomię. Co za różnica z pyszałkiem, skąpcem | spekulantem, jakim zdawał się być w chwili, gdy się z nim rozstała. Pani Boffen zresztą nie dała jej czasu na głębsze refleksye, posadziwszy ją przy sobie, oddawała się rozlewnej radości, klaszcząc w dłonie, uderzając się po kolanach, śmiejąc się, to ściskając swą ukochaną córuchnę.
— Stara lady! — miarkował ją pan Boffen — moja stara lady, czas już zaprzestać tych historyi, bo się Bella nigdy nie dowie.
— Powiem jej, bądź spokojny, zaraz jej powiem. Słuchaj mnie, moja śliczna, kto tu siedzi przy tobie?
— Mój mąż.
— A jak się nazywa?
— John Rokesmith.
— John, tak, ale wcale nie Rokesmith. Czy chcesz wiedzieć, pieszczotko, jakie jest prawdziwe jego nazwisko?
— Może więc Handford? — próbowała odgadnąć Bella.
— Ito nie, Nie możesz odgadnąć, jak widzę, a ja zgadłam sama, tak mi się nagle w głowie rozjaśniło, że odgadłam, kim jest John. Wiesz, kiedy to było? Pewnego dnia, gdy otworzył pierwszy raz serce pewnej ślicznej grymaśnicy, a ta nie chciała go przyjąć. Weszłam niespodzianie do jego pokoju i zastałam go smutnym, siedział z głową, opartą na ręku, zupełnie taki, jakim bywał dawniej za życia ojca, gdy był małym chłopakiem. Poznałam go wtedy.
— Pan jesteś Johnem Harmon — zawołałam — i upadłabym, gdyby mnie nie podtrzymał, a że nie — jestem lekka, jak sami wiecie, złożyć mnie musiał na podłodze.
— Jakto! przecież John Harmon został zabity — szepnęła Bella.
— Tak wszyscy myśleli, ale to nie było prawdą; chciał go zabić pewien zły człowiek, aby się potem podać za niego i zabrać jego dziedzictwo, ale Bóg inaczej zrządził, tamten zginął, a John został przy życiu.
— Ale potem, dlaczego się potem ukrywał?
— To przez ciebie pieszczotko, chciał cię poznać, nie mówiąc, kim jest, aby dowiedzieć się, czy zechcesz go pokochać, a gdyś mu odmówiła, zapadł w taką desperacyę, że rzucić chciał wszystko i jechać za morze, ale myśmy go nie puścili. Zawołał mojego Noddy, a i on wtedy poznał Johna. Płakaliśmy wszyscy troje z radości.
— Tak — potwierdził John — oni, których mój przyjazd ogałacał ze wszystkiego, płakali z radości.
Bella przenosiła wzrok z jednego na drugiego, a pani Boffen opowiadała dalej:
— Naradziliśmy się wreszcie i wtedy to, moja droga, postanowiliśmy cię wywieść w pole. John tropił się naturalnie, ale Noddy mu powiedział:
— Nie bój się, mój drogi, ta dziewczyna ma złote serce, które będzie twoje.
— Gdybym mógł w to uwierzyć — zawołał — byłbym szczęśliwy jak w niebie.
— To się gotuj do wniebowzięcia, bo ja ci to urządzę — powiedział wtedy Noddy, no i zaczęła się cała komedya. — Gdybyś go widziała, moja śliczna — mówiła dalej pani Boffen, wskazując na męża — gdybyś go widziała co wieczór w gabinecie, jak trząsł się ze śmiechu, wspominając, co wyprawiał przez cały dzień z Johnem, a zawsze zapowiadał nam: „czekajcie“! jutro będę jeszcze gorszy, jeszcze głupsze pokazywać wam będę fumy i fochy.
Mister Boffen słuchał tego z widocznem zadowoleniem, a szeroka twarz jego rozjaśniła się nawpół filuternym, nawpół dobrodusznym uśmiechem.
— A gdy brałaś ślub — opowiadała dalej pani Boffen — byliśmy na nim pokryjomu, ja i Naddy, schowani na chórze za organem. Chcieliśmy już wtedy wszystko ci powiedzieć, ale John nam nie dał ani wtedy, ani później. Taka z niej gosposia, — powiadał — tak się krząta, a przytem taka jest wesoła i czarująca, że nie mam serca zmienić coś w naszem położeniu. Poco nam bogactwo? Dobrze nam i tak razem i tak bez końca. Aż wreszcie powiedziałam mu wprost: jeśli będziesz wciąż zwlekał i zwlekał, to sama pójdę do Belli i wydam przed nią twój sekret. On jednak chciał jeszcze załatwić się z policyą, która szukała wciąż owego Handforda, którym był nie kto inny, tylko on sam. No i wreszcie nadszedł dzisiejszy dzień.
Po tych wyznaniach nastąpiły nowe uściski z niemałem niebezpieczeństwem dla cudownego boba, które leżało właśnie na kolanach matki.
— Potrzymaj małą, Johnie, ty umiesz to doskonale — rozkazała Bella, podając mężowi mały cud — a teraz z nami sprawa — rzekła, przyklękając przed panem Boffen, który odwracał głowę — najpierw przepraszam pana za brzydkie przezwiska, jakiemi zwymyślałam pana przy pożegnaniu. Jesteś pan daleko lepszy, niż Duncer, Blachery, Jones, a zwłaszcza ten okropny Hopkins, nie jesteś pan ani odrobinę skąpcem.
Pani Boffen wydała okrzyk radości, słysząc tak świetną rehabilitacyę swego małżonka.
— A teraz opowiem wam sama koniec całej tej historyi — mówiła Bella, biorąc pana Boffen za obie klapy od surduta i zmuszając, aby na nią patrzył. — Pan postanowiłeś pokazać pewnej złej, chciwej i głupiej dziewczynie, jak wygląda człowiek, którego zepsuło bogactwo i zrobiłeś pan z siebie potwora, aby ta nikczemna dziewczyna przekonała się naocznie, jak to wygląda.
— No znowu nie całkiem tak — próbował przeczyć pan Boffen.
— Owszem, całkiem tak, nie wykręcaj się pan i patrz mi prosto w oczy. Widziałeś pan, jak bogactwo zawraca mi głowę i wysusza serce, jaka się robię chciwa, pyszałkowata, niegrzeczna i samolubna i zabrałeś się do kuracyi.
— No z pewnością, że nie chciałem ci szkodzić.
— Jedno mnie tylko zastanawia — rzekła po namyśle Bella, osuwając się na dywan — jakim sposobem John mógł mnie pokochać taką, jaką byłam, jak mógł pragnąć wziąć za żonę kobietę tak niegodną, ale i tak jestem mu za to wdzięczna.
Tu przyszła kolej na Johna obsypać ją pieszczotami i zapewnić wielokrotnie, że jeśli utrzymał ją tak długo w niewiadomości i nie dał jej dotąd używać swych bogactw, to jedynie przez egoizm, z powodu, iż dała mu tyle szczęścia swoim wdziękiem i pogodą, z jaką przystosować się umiała do ich skromnego bytu. — Potem nastąpiła wymiana czułości, wobec czego drogi John złożyć musiał bajeczne dzidzi na kolanach pani Boffen. Wszyscy zresztą zgodzili się, że mała jest niesłychanie inteligentna i rozumie wybornie sytuacyę.
Wreszcie John zaproponował żonie zwiedzenie mieszkania, w którem zaszły pewne zmiany, od czasu, gdy je opuściła. Poszli więc, trzymając się pod ręce, a za nimi pan i pani Boffen, ta ostatnia trzymając na ręku małą. Bella, prócz kwiatów i ptaków, znalazła na swej gotowalni skrzyneczkę, wyrzeźbioną z kości słoniowej, pełną ślicznych klejnotów, o jakich nie marzyła. Dalej zaprowadzono ją do dziecinnego pokoju, wytapetowanego bardzo kolorowo, wszystkiemi barwami tęczy. Bobo, złożone w kołysce, wypełniło wkrótce tęczowy pokój echem rozgłośnych krzyków, zupełnie usprawiedliwionych, ponieważ Bobo było głodne. Młoda matka usiadła na niskim fotelu przed kominkiem i wzięła je na kolana, co przywróciło ciszę w tęczowym pokoju. Państwo Boffen stali długo w pokoju, wpatrzeni w ten obraz.
— Jak myślisz, Noddy! — szepnęła mistress Boffen — dusza starego Harmona odzyska teraz spokój.
— I ja tak myślę, moja stara.
— To jak gdyby jego złoto, zczerniałe od wilgoci, odzyskało teraz dopiero swój blask.
— Z pewnością.
— Ładny widok, prawda?
— Bardzo ładny.
Bella siedziała słodko rozmarzona, ze spuszczonemi oczami, a długie jej rzęsy rzucały cień na policzki — dziecko usnęło w jej ramionach.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.