Wrażenia z podróży po południowych okolicach Królestwa Polskiego/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bronisław Rejchman
Tytuł Wrażenia z podróży po południowych okolicach Królestwa Polskiego
Pochodzenie „Ateneum“, 1881, T. 1, z. 1, 3
Redaktor Piotr Chmielowski
Wydawca Włodzimierz Spasowicz
Data wyd. 1881
Druk K. Kowalewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.
Bolesław. — Odkrywka. — „Ulises“. — „Glück auf!“ — Skarbnik. — Duch kopalń. — Jego natura. — Robotnicy. — Sztuka włochów. — Oberża kulturtregerska. — Zakłady Kramsty. — Kanał odpływowy. — Sławków. — Dom Baranowskiego. — Szczególne wygłębienia. — Jak podnieść gospodarstwo mieszczan.

Kilka wiorst od Olkusza leży Bolesław, jedna z najważniejszych obecnie miejscowości górniczych w naszym kraju. Tu są czynne kopalnie galmanu rządowe i sukcesorów Kramsty.
Wiedziony przez uprzejmego sztygara oglądam najprzód „roboty na odkrywkę.“ Wstępuję do dołów i jaskiń olbrzymich, które wydrążyła ręka polskiego górnika, szukając w skale dolomitowéj siedlisk brył galmanu.
„Odkrywka“ — to z punktu widzenia ludzi z powierzchni ziemi, raj dla górnika. Pracuje on albo pod zupełnie odkrytem niebem albo téż w wielkiéj jasnéj od słońca jaskini, nie zaś w ciemnicy oświetlanéj tylko słabym blaskiem kaganka.
Potém zawiesiwszy na wielkim palcu tradycyjne kaganki górnicze, wchodzimy w jeden z szybów i po wilgotnych szczeblach drabin w kilka piętr ustawionych, zstępujemy do chodników kopalni „Ulises“. Choć w pewnych odległościach widać mdłe ogniki kaganków przyczepionych haczykiem do skały, choć i na mojéj dłoni buja się ta lampka pierwotna, jednakże oko nie przebija jeszcze ponurego mroku. Sztygar jednak nie pojmuje téj możliwości. Widać mało „obcych“ zwiedza kopalnią. Idzie tak, jak zajęty Warszawiak po asfalcie. Nie chcę go prosić o zwolnienie kroku, byłoby to żądanie jeszcze większéj grzeczności i zajęcia się moją osobą. A już i tak wiele mi jéj okazuje, manewrując swym kagankiem w trudniejszych miejscach, ostrzegając, gdzie skała wystaje. Pomimo téj opieki, to spadam z deski położonéj na wilgotnych dnach chodników w małe kałuże, to głowę o strop chodnika rozbijam.
Oto jesteśmy już w jednym z krańców kopalni. Chodnik się skończył i rozwarła się przedemną wielka ciemna przestrzeń, jakby grota olbrzymia nieokreślonéj formy. Tu i ówdzie na ścianach są piętra i dolne lochy, w których błyszczą światełka, jakby małe jasne plamy na tle czarnego sukna. Słychać uderzenia oskardów. Widok fantastyczny.
Istnienie téj groty jest skutkiem większéj obfitości galmanu w tém miejscu. Górnik wykuwając chodnik, zatrzymuje się przy większém gnieździe drogiego minerału, dopóki go w całości nie wydobędzie.
Po wystających kamieniach i po kupach gruzu zbliżamy się do światełek. Rysują się niewyraźne postacie nachylonych ludzi.
— Glück auf! woła witając mój przewodnik.
— Glück auf! odpowiadają robotnicy, i rozpoczyna się krótka rozmowa o robocie.
To przywitanie wywarło na mnie nieprzyjemne wrażenie. Jak to? Tu na polskiéj ziemi, rodowici Polacy witają się niemieckiemi słowy! Mówię o tém sztygarowi a potém naczelnikowi kopalni. Odpowiadają, że już myślano o zmianie słów powitalnych, ale „glikaufu“ broni tradycya i przesąd. Niemcy przynieśli do nas przed wiekami górnictwo, wprowadzili więc téż swój okrzyk górniczy. A co istnieje kilkaset lat to nie da się łatwo wykorzenić. Nikt się nie pyta, co to znaczy, zkąd przyszło, ale każdy wie, że przy spotykaniu się w podziemiu trzeba wymawiać słowa czarodziejskie „glikauf!“
Z umyślnego zaniedbania téj formuły, lub przez pomyłkę, można sprowadzić nieszczęście na kopalnią. Skarbnik, duch skarbów podziemnych rad słyszy to powitanie i wymaga go koniecznie. Gdy nie stanie mu się zadość, puszcza wodę lub zawala sklepienia.
W niespisanéj tradycyi górnictwa wiele jest tego przykładów. Kiedy skarbnik jest obrażony, kuje. Daje się wtedy słyszéć lekki stuk, miarowy który przeraża górników. Wszyscy wtedy uciekają.
Niedawno zdarzyło się właśnie takie zjawisko. Ale nadsztygar czy naczelnik odkrył, że działo się ono skutkiem spadania kropel wody na kamień. Górnicy wrócili do chodników i przyznają, że w tym razie omylili się co do znaczenia pukania, albowiem było ono „zupełnie podobne do kucia skarbnika.“
I wiara w ducha kopalń nie znikła. Lecz jakżeby zniknąć miała, kiedy są ludzie, którzy go nieraz widzieli! Gdy się skarbnik znudzi w samotności, przybywa do człowieka, gdzieś tam na końcu chodnika pracującego, i jeżeli jest w dobrym humorze, przysparza mu w zadziwiający sposób wykutego materyału; — gdy gniewny, utrudnia robotę albo zwala skałę na głowę górnika.
Do roboty skarbnik zawsze jest przygotowany, zawsze ma przy sobie mały oskard i mały kaganek — mały bo sam jest malutki.
Jest on i dobry i sprawiedliwy i kapryśny i złośliwy. Więc jakże można narażać się mu, czynić doświadczenia z rzeczą, która może być dla niego przykrą i stanowić powód niezgody. Wiadomo że lubi „glikauf!“ Gdyby ten tajemniczy dźwięk zmieniono na „szczęść Boże“ lub „szczęście i pokój“ — to kto wie, czyby się mu to podobało. Lepiéj więc trzymać się tradycyi. Tego téż mniemania są wyżsi urzędnicy, na których rzuconoby odpowiedzialność, za każde nieszczęście w kopalni, gdyby podobną reformę przeprowadzić chcieli.
Znużony, zlany potem, z guzem na głowie, z podrapanemi rękami, z zabarwioną galmanem odzieżą, wydobywam się na powierzchnię ziemi i odetchnąwszy na szerokiem przestworze powietrzem z światłem zmieszaném, czuję, jak ciężką dla umysłu jest praca w podziemiu. I jakież wynagrodzenie te ludzkie krety otrzymują? Jeżeli robotnik ma szczęście t. j. natrafi na wielkie gniazdo rudy, może zarobić miesięcznie 30 i 40 rs. Ale to rzadko się zdarza. Często musi kuć długo pustą skałę, za co nie odbiera żadnego wynagrodzenia, gdyż rząd płaci tylko, za galman wydobyty. Zarabia wtedy 15, 10 i mniéj rubli. Średni zarobek wynosi około rs. 15.
W obok leżącéj kopalni sukces. Kramsty, przyjęto inną metodę płacy, która nie czyni robotnika zależnym od szczęścia lub nieszczęścia. Tam płacą, za przebijanie pustéj skały i używają do téj roboty specyalistów Włochów, odznaczających się taką umiejętnością w tym względzie, że dobry robotnik zarabia w 9 godzin (od godz. 5 do 2 po południu) 3—5 rs. Galman zaś wyrąbują Polacy (tutejsi i szlązcy). Po godzinie drugiéj Włoch już odpoczywa. Wszedłem do miejscowéj oberży należącéj do fabryki Kramsty; zastałem tam kilku Włochów przy piwie, gestykulujących i rozprawiających szwargotem tak szorstkim, iż dopiéro po kwadransie, kiedy mi w uszy wpadło kilka odosobnionych wyrazów włoskich, spostrzegłem, że nie szwargocą po żydowsku lub tatarsku. Byli pełni życia i wesołości, nie tak jak górnicy polscy, u których na twarzy przebija się jakaś nienaturalna chorobliwa powaga. W oberży opowiedziano mi, że Włosi trzymają w sekrecie swój sposób kucia w skałach. Ponieważ nie musi to być wielka filozofia i zależy zapewne od bardzo prostéj metody i wyrobienia mięśni w pewnym kierunku, więc spodziewamy się, iż wkrótce robotnicy nasi przejmą od Włochów tę tajemnicę. Może wtedy będą zarabiali tyle co Włosi. Ale czy potrafią urządzać swe interesa tak jak Włosi, którzy będąc prostymi robotnikami, wyglądają jak ludzie bardzo dobrze z światem praktycznym obeznani?
Oberża bolesławska, daje już przedsmak cywilizacyi. Z napotykanych przez nas w téj wycieczce zajazdów, była najczyściejszym i najwygodniejszym, a choć pokój, w którym spaliśmy, nie był tak elegancki jak w lepszych hotelach warszawskich lub wiedeńskich, jednakże co do ceny wcale im nieustępował. Za tę cenę mogliśmy się w nim dostatecznie nalubować fizyognomiami Wilhelma i Bismarka.
W Bolesławiu, szczególniéj „annexis territoriis ilcussiensibus,“ króluje Kramsta. Trzeba przyznać, że pod wpływem jego działalności wielce się podniosła ta miejscowość. Bezwątpienia, naczelnik kopalni rządowych, byłby zdolny do zaprowadzenia takiego samego lub może jeszcze wyższego postępu w zakładach Bolesławskich, ale nie można mieć za złe, że pozostawił pierwszeństwo Kramscie, bo jako urzędnik jest zależny od skąpego kosztorysu wydatków przeznaczonych przez departament górniczy. Kramsta zaś, rozporządzając wielkim kapitałem miał zupełną możność nadania swym zakładom rozwoju odpowiadającego nowoczesnym wymaganiom. Gdzie mogły działać machiny, tam ich nie żałował. Szczególniéj zasługuje na uwagę jedyna w kraju sortownia i płuczka galmanu. Ruda najprzód się tłucze i przechodząc przez walce o kratkach rozmaitéj szerokości, dzieli się na cząstki różnéj grubości. Potém idzie do płuczki, gdzie dwa prądy wody, pionowy i poziomy, oddzielają galman od resztek dolomitu. Ludzie tylko przywożą, wywożą i wygarniają. Ruch i hałas w tym zakładzie jest nie do opisania. Wyszedłem z niego prawie ogłuszony.
Galman otrzymany z kopalni Kramsty i rządowéj idzie do Dąbrowy, o trzynaście wiorst odległéj od Bolesławia. Tam są huty, w których się z niego cynk otrzymuje. Dlaczego tak daleko huty urządzono? zapyta się czytelnik. Dlatego, że w Dąbrowie jest węgiel, a przywóz węgla do Bolesławia więcéj-by kosztował niż przewóz galmanu do Dąbrowy, gdyż ilość potrzebnego do téj operacyi węgla jest większą od ilości rudy cynkowéj.
Obejrzawszy jeszcze koniec sztolni oraz wielki odpływowy kanał kopalni Kramsty i rządowéj, gruntownie wykonany na wspólny koszt obu właścicieli, przez naczelnika kopalń olkuskich, wyruszyłem do Sławkowa, dawnéj stolicy biskupiéj. Pędząc tam życie wśród najprzyjemniejszego towarzystwa, napawałem się przez trzy dni pięknemi widokami okolicy. Pewnego razu w czasie przechadzki po krańcach miasteczka, znalazłem dom, w którym się urodził mój zacny profesor ś. p. Jan Baranowski, tłómacz Kopernika. Dotychczas stoi jeszcze i jest w ruchu młyn, gdzie ojciec jego mełł żyto i pszenicę na wychowanie astronoma i biskupa. Stojąc na wzgórzu obok tych zabudowań, zrozumiałem prostą i zacną naturę mego dawnego profesora; od swego ojca przejął prostotę, skromność i pracowitość, a z tych wzgórz spoglądał na ziemię i niebo. Jakże jego życie było podobne do warunków otaczających! Ciche, spokojne, sielankowe, owiane tą atmosferą uczciwości i dążności do cnoty i poświęcenia, która jest najpiękniejszą tradycyjną nitką, przewijającą się przez nasze dzieje, mgławicą, która powinna być podstawą przyszłego świata... On nie był geniuszem, on nie był wielkim uczonym, ale był sumiennym astronomem i nauczycielem, był poświęcającym się członkiem społeczeństwa, który wpośród ogólnéj obojętności ofiarował swą pracę i znaczną część nakładu, na przekład i wydanie dzieła największego naszego uczonego, jednego z największych geniuszów świata. I nigdy o téj swéj zasłudze nie wspominał i nigdy nie sarkał na to, że gdy mniéj uczeni i zasłużeni za pomocą blagi zbierają laury, jego, zasłużonego uczonego trzymają w cieniu. On był na to za dobry, za skromny. Dość mu było, że wydał Kopernika, że czynił obserwacye, że wychował kilka pokoleń młodzieży. Cześć twéj pamięci, sumienny pracowniku na polu nauki, cześć zacny obywatelu!
Gdyby nasza dobroczynna i entuzyastyczna w kierunku wynagradzania zasług publika, miała mniéj wyczerpane na podobne cele kieszenie, gdyby ta jéj część wysoka, która ma pełne worki, była choć cokolwiek entuzyastyczną, nie wahałbym się zaproponować wystawienie Baranowskiemu pomnika na jedném ze wzgórz, z których poraz pierwszy patrzył na niebo. Taki dowód publicznéj wdzięczności wpływa nadzwyczaj umoralniająco na młodych zwolenników nauki; taki dowód może-by ocknął nie jednego z zaspanych mieszkańców okolicy do pożytecznéj działalności, taki dowód pokazałby, że publiczność umie żyć i czuć i wydobywać na pełne światło ludzi zasłużonych, choćby im własna skromność kazała się ukrywać. Szczególniéj dziś, w okresie szumnych frazesów, kiedy każda myśl ginie w potopie druków, jeśli jéj autor nie należy do jakiegoś silnego stronnictwa, ten dowód czci dla uczonego obywatela, który pogardzał wszelkiemi blaskami sztucznemi, byłby najbardziéj na czasie...
W Sławkowie zwrócono moję uwagę na niektóre cegły ścian kościoła. Mają one półkuliste wyżłobienia, jakby od ciśnięcia kuli w miękkiéj glinie. Brzegi tych wgłębień są równe, nie wyszczerbione, jakby to być powinno w przypadku, gdyby rzeczywiście pochodziły od gradu kul padających na ściany. O ile słyszałem, mieszkańcy Sławkowa nic nie wiedzą o ich początku. Ponieważ w wielu jamkach owady obrały miejsce na swe oprzędy, więc niektórzy przypisują zagłębieniom zoogeniczne pochodzenie. Hipoteza ta wydaje mi się niezbyt prawdopodobną. Mniemam, że są to raczéj ślady, osłabłych już w locie, kartaczy szwedzkich. W każdym razie rzecz ta warta zbadania.
Mieszkańcy Sławkowa trudnią się głównie rolnictwem podobnie jak wszyscy inni małomieszczanie. Handel i przemysł są nadzwyczaj ograniczone. Kontrabanda, podobnie jak w innych punktach nadgranicznych, odrywa ludność od zajęć szlachetnych i pożytecznych.
Gospodarstwo rolne nie jest w stanie kwitnącym, nie tylko w stosunku do tego, czego-by wymagać należało, ale i w porównaniu z rolnictwem sąsiednich wsi Bukowna i Strzemieszyc. Gruntów miejskich ma Sławków 7,000 morgów; połowa stanowi własność wspólną. Ponieważ to, co jest wspólne, uważa się poniekąd za niczyje, więc téż wspólnicy obchodzą się po wandalsku ze swoją własnością. W lesie panuje gospodarka rabunkowa, wycinają drzewo, wygrabiają ściełkę; łąki poniszczono niewłaściwém wypasaniem; pozostawione bez dozoru piaszczyste wydmy rozszerzają się. Jedném słowem panuje tu negacya wszelkiego racyonalnego gospodarstwa. Drugą połowę stanowią działki, postaci jak najniedogodniejszéj do uprawy. Są wązkie i długie bez dogodnego przystępu, nadzwyczaj utrudniające dozór gospodarza. Ileż to pożytku przynieść-by mogła sama tylko zmiana form geometrycznych działek! Najlepszy dowód dają nam powyżéj wspomniane wsie Bukowno i Strzemieszyce, które zostały rozkolonizowane przez Komisyą Skarbu. Porobiono działki kwadratowe i co dwie przeprowadzono drogi. Każdy gospodarz może widziéć całą swą własność z okna swéj chaty. Z początku nacierpieli się wielce włościanie z powodu zmiany, ale teraz trzymają prym pomiędzy swémi sąsiadami — i pod względem porządku w gospodarstwie i pod względem zamożności. Dobrze-by było, aby prasa nasza podniosła tę kwestyą. Możeby jéj głos, wytrwale powtarzany, doszedł do sfer właściwych i sprowadził zastosowanie metody, zarówno korzystnéj dla włościan i dla kraju, jak i dla rządu. Dałoby się to uskutecznić tylko drogą prawodawczą, gdyż należało-by zburzyć chaty, porozcinać działki, do których już ludziska przywykli i którzy dopiéro w lat kilka lub kilkanaście, tak jak mieszkańcy powyższych wsi rozkolonizowanych, doszli-by do przekonania, jak błogie owoce dał im chwilowy zamęt. Reformę taką można-by także przeprowadzić za dobrowolną ogólną uchwałą — ale u nas nie nastąpił jeszcze czas takiéj samodzielności. Ludzie jeszcze nie umieją okupywać trwałego dobra chwilowemi ofiarami. Pozostaje więc tylko powyższa droga. Jest ona bezwątpienia trudną, ale nie jest niemożliwą. Wprawdzie głos naszéj prasy nie sięga sfer wysokich, ale może znajdzie jakich pośredników. Zresztą, zapewne w cesarstwie ten sam stan rzeczy panuje — więc kwestya ta łatwo może przejść do gazet rosyjskich i tym sposobem wejść w sferę projektów, będących na drodze do urzeczywistnienia.




Ostatnią stacyą téj wycieczki była Dąbrowa. Ale jednodniowy w niéj pobyt mógł tylko rozbudzić w moim umyśle jeszcze większą niż dotąd ciekawość, mógł tylko zaostrzyć chęć poświęcenia téj najważniejszéj miejscowości górniczéj dłuższego czasu. Odkładam sprawozdanie z wrażeń wywołanych pobytem w Dąbrowie do przyszłéj wycieczki, która prawdopodobnie w lecie nastąpi.

Bronisław Rejchman.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bronisław Rajchman.