Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom VIII/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom VIII
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VIII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Szóstego września w wilją bitwy pod Borodynem, przybył do obozu cesarza Francji, pan de Beausset i pułkownik Fabvier, pierwszy z Paryża, gdzie był prefektem pałacowym, drugi wprost z Madrytu. Pan de Beausset w galowym stroju dworskim, przybył wraz z paczką tajemniczą, w której mieściło się „coś“ pod adresem cesarza. Miał to sam oddać monarsze. Gdy znalazł się w pierwszym oddziale namiotu, kazał pakę otworzyć i zaczął wydobywać to, co w sobie zawierała, rozcinając sznurki i rozwijając ostrożnie papiery. Tymczasem rozmawiał żywo z adjutantami Napoleona. Fabvier zaś zatrzymał się był u wejścia namiotu, gdzie go otoczył natychmiast tłum oficerów. Napoleon kończył ranną operacją przed ubraniem. Podstawiał pod szczotkę nacierającego wodą służącego, to szerokie plecy, to pierś mocno na przód wydaną, z drżeniem rozkosznem konia, którego czyszczą zgrzebłem. Inny lokaj stał nad cesarzem, trzymając palec na otworze od flaszki z wódką kolońską. Pryskał z niej tyle kropel na tłuste, białe i nabite ciało cesarza, ile wiedział że mu potrzeba. Włosy krótko ostrzyżone na głowie cesarza, zlane wodą obficie, przylepły do skroni. Twarz, choć już w owym czasie żółta i obrzękła, wyrażała w tej chwili najwyższe zadowolenie cielesne.
— Dalej, dalej, nie żałuj ręki — wołał na służącego, który też nacierał coraz silniej.
Adjutant, który był wszedł z raportem o wczorajszej potyczce, i o liczbie wziętych w niewolę, czekał przy drzwiach na rozkaz odejścia. Napoleon spojrzał na niego z pod oka.
— Więc prawie nie ma nikogo uwięzionego? — powtórzył mimochodem. — Wolą zatem Moskaliska dać się porąbać, niż prosić o pardon?... Tem gorzej dla armji rosyjskiej! — I zaczął znowu nadstawiać to plecy, to piersi, nacierającemu lokajowi. — Dobrze... wprowadzisz pan do mnie pana de Beausset i Fabvier’a — pożegnał adjutanta skinieniem ręki.
— Według rozkazu sire! — odpowiedział adjutant i wyszedł.
Dwaj lokaje ubrali cesarza w oka mgnieniu w mundur szafirowy gwardji, i Napoleon udał się do salonu przybocznego krokiem przyspieszonym. Beausset ustawił był już dar cesarzowej na dwóch krzesłach, na przeciw drzwi od pokoju sypialnego. Napoleon jednak ubrał się tak szybko, że nie było czasu przygotować należycie ową niespodziankę. Zauważył monarcha jego pomięszanie, ale udał, że nic nie spostrzega. Skinął na Fabvier’a. Gdy ten się zbliżył, zaczął go badać z brwiami groźnie ściągniętemi. Na pochwały oddawane przez pułkownika wojsku walczącemu w Salamance, na drugim końcu świata, cesarz nie odpowiedział ani słowa. Fabvier zakończył sprawozdanie tym frazesem górnolotnym, że wojsko przejęte na wskroś tą jedną wielką ideą: stać się godnem swojego cesarza, i tą jedną bojaźnią, żeby nie zasłużyć na jego naganę! Bądź jak bądź rezultat tam nie był wcale szczęśliwy i zadawalniający. Napoleon pocieszał się dowcipkując złośliwie na ten temat i zadając Fabvier’owi pytania ironiczne, któremi starał się dowieść, że nie spodziewał się niczego lepszego tam, gdzie jego nie było.
— Musimy to w Moskwie naprawić — bąknął Napoleon od niechcenia. — Do zobaczenia wkrótce!... — Zwrócił się teraz do Beausset’a, który miał czas okryć niespodziankę firanką z pąsowego adamaszku i zawołał na niego tonem przyjacielskim.
Beausset oddał mu ukłon dworski, którego wykwintną tajemnicę posiadali jedynie starzy dworacy Bourbonów i wręczył mu list zapieczętowany. Napoleon pociągnął go za ucho poufale:
— Pośpieszyłeś się pan nie lada, cieszy mnie to niezmiernie... Cóż mówią o nas w Paryżu? — dodał robiąc naraz minę bardzo serjo.
Sire cały Paryż tęskni za swoim monarchą — odpowiedział prefekt.
Napoleon wiedział doskonale, że było to jedynie zręcznem pochlebstwem. W chwilach jaśniejszych, odczuwał i rozumiał fałsz tych słówek miodowych. Jednak połechtało go przyjemnie to pochlebstwo i znowu go lekko za ucho pociągnął.
— Żałuję pana, żeś musiał trudzić się tak daleko.
Sire, spodziewałem się raczej wszystkiego innego, tylko nie tego, żeby zastać waszą cesarską mość prawie u bram Moskwy.
Napoleon uśmiechnął się i spojrzał na bok roztargniony. W tej samej chwili wysunął się z prawej strony adjutant i podał mu złotą tabakierkę z niskim ukłonem.
— Tak, tak, masz pan szczęście — cesarz mówił żartobliwie, zażywając zwolna szczyptę tabaki. — Wiem że lubisz podróżować. Otóż będziesz w Moskwie za trzy dni najdalej. Nie spodziewałeś się zobaczyć tę stolicę azjatycką, nieprawdaż?
Beausset pochylił głowę na dowód wdzięczności, za tak delikatne względy monarsze, który pragnął dogodzić mu w jego rozmiłowaniu w podróżach. Dotąd co prawda, sam ani się domyślał w sobie podobnej namiętności.
— Ah! cóż to takiego? — Napoleon zauważył, że oczy całej jego świty zwrócone na draperję adamaszkową.
Beausset ze zgrabnością skończonego dworaka, wykręcił się na pięcie i podniósł firankę, mówiąc:
— To dar cesarzowej, dla ciebie Sire.
Był to portret synka, którego miał Napoleon z córką cesarza austrjackiego. Malował go sławny w owej epoce malarz Gérard. Prześliczny dzieciak, z obfitemi, jasnemi loczkami, z wzrokiem podobnym do małego Chrystusa na ręku Madonny Sykstyńskiej, był przedstawiony z zabawką w rączce, grający w bilbokieta. Kula wyobrażała globus ziemski, rączka, na którą miało się kulę łapać, była w kształcie berła. Chociaż trudno było wytłumaczyć logicznie, dla czego malarz przedstawił króla Rzymskiego, przedziurawiającego kulę ziemską owym drążkiem; znajdywano w całym Paryżu tę alegorję niesłychanie jasną i stosowną. Tak samo osądził ją Napoleon w tej chwili.
— Król Rzymski! — wykrzyknął z ruchem pełnym wdzięku. — Arcydzieło godne podziwu! — I z tą łatwością czysto włoską, zmieniania natychmiast wyrazu twarzy, zbliżył się do portretu zamyślony i dziwnie rozczulony.
Wiedział, że każde jego słowo wymówione w tej godzinie, zostanie wyryte na wieki w historji; żadnego giestu nie omieszkają zanotować dziejopisowie. A więc jako przeciwstawienie do tej wielkości, która pozwalała mu kazać malować synka jedynego, grającego w bilbokieta globusem ziemskim, zdawało mu się, że wpadł na pomysł nader szczęśliwy, występując po prostu jako czuły i najprzywiązańszy ojciec. Postąpił o krok, szukając wzrokiem czegoś, na czemby mógł usiąść. Podsunięto mu krzesło natychmiast. Usiadł naprzeciwko portretu. Skinął ręką w koło i cała świta wyszła cichuteńko na palcach, aby wielki człowiek mógł oddać się z całą swobodą swojemu wzruszeniu. Po kilku minutach wpatrywania się w malowidło w niemym zachwycie, powstał i przywołał napowrót Beausset’a, wraz z jednym z adjutantów. Rozkazał wynieść portret przed namiot i tam go ustawić, aby nie pozbawiać starej gwardji tego nadmiaru szczęścia i pozwolić wiarusom rozkoszować się z nim pospołu widokiem syna i spadkobiercy ich ubóstwionego monarchy! Nastąpiło to, co przewidywał. Gdy jadł śniadanie z panem de Beausset, usłyszano przed namiotem okrzyki pełne zapału namiętnego, wyrzucane z piersi tak oficerów jak i szeregowców starej gwardji:
— Niech żyje cesarz! Niech żyje kroi Rzymski!
Po skończonem śniadaniu, Napoleon podyktował w obecności Beausset’a rozkaz dzienny do armji.
— Krótki, energiczny a treściwy — powiedział odczytawszy to co podyktował jednym tchem, nie zatrzymawszy się ani razu:
„Żołnierze!
„Oto bitwa, której pragnęliście tak gorąco! Teraz zwycięztwo od was zależy. Jest ono dla nas niezbędnem, da nam wszelką obfitość, dobre i wygodne leże zimowe, a na wiosnę szybki powrót do ojczyzny. Zachowajcie się tak, jak postępywaliście pod Austerlitz, Friedlandem, Witebskiem i Smoleńskiem. Niech potomność sławi po wieki wieków, z dumą waszą dzielność w tym dniu; niech powtarzają o każdym z was z osobna: — „I on brał udział w tej wielkiej bitwie!“

„Napoleon“.

Zaprosił pana Beausset, (który lubił namiętnie podróżować) aby mu towarzyszył w przechadzce po obozie. Wyszedł przed namiot, gdzie już trzymano za uzdy konie osiodłane.
— Wasza cesarska mość, łaskawa do zbytku! — skłonił się Beausset z wdzięcznością, chociaż wolałby był stokroć położyć się i zasnąć błogo po trudach długiej podróży i pomimo że nie umiał wcale jeździć konno. Skoro jednak życzył sobie tego Napoleon Beausset był zmuszony towarzyszyć mu.
Na widok cesarza wybuchły na nowo grzmiące okrzyki starych wiarusów, którzy otaczali dotąd portret króla Rzymskiego. Napoleon brwi zmarszczył.
— Zabierzcie go — wskazał na obraz. — Za młody, żeby mógł patrzeć na krwawe pole bitwy.
Beausset przymknął oczy, opuścił głowę na piersi, westchnął i ruchem ręki patetycznym dał poznać, że umie ocenić należycie słowa cesarza.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.