Wino i haszysz/Marny Szklarz

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Charles Baudelaire
Tytuł Marny Szklarz
Pochodzenie Poemat o haszyszu
Wino i haszysz
Wydawca E. Wende i S-ka
Data wyd. 1926
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bohdan Wydżga
Źródło Skany na Commons
Indeks stron


MARNY SZKLARZ.

Są natury czysto kontemplacyjne, zupełnie niezdolne do czynu, które jednak pod wpływem pobudki tajemniczej i nieznanej działają niekiedy z żywością, do jakiej one same uważałyby się za niezdolne.
Naprzykład ktoś, kto, obawiając się, że zastanie u odźwiernego przykrą wiadomość, godzinami krąży tchórzliwie koło bramy swego domu, nie mając odwagi wejść do środka; inny, który przez dwa tygodnie nie decyduje się na odpieczętowanie listu; jeszcze inny, który dopiero po sześciu miesiącach zdobywa się na krok, który był nieodzowny już przed rokiem: wszyscy oni czują się niekiedy popchnięci nagle do czynu przez jakąś niepokonaną siłę — niby strzała cięciwą łuku. Moraliści i medycy, którzy mają pretensję, że wszystko wiedzą, nie są w stanie objaśnić, skąd w tych duszach leniwych i oddanych marzycielstwu bierze się nagle ta szalona energja, i w jaki sposób, niezdolni do spełnienia rzeczy najprostszych i najkonieczniejszych, w pewnych chwilach znajdują w sobie nadmiar zuchwalstwa dokonywania czynów najniedorzeczniejszych — a nawet często wręcz niebezpiecznych.
Pewien mój znajomy — najniewinniejszy marzyciel, jaki kiedykolwiek istniał pod słońcem — podpalił kiedyś las, aby, jak mówił, przekonać się, czy ogień istotnie rozszerza się z taką szybkością, jak to twierdzą. Dziesięć razy próba zawiodła, ale za jedenastym razem udała się, niestety, aż nadto.
Inny zapali cygaro obok beczki z prochem, żeby zobaczyć, żeby przekonać się, żeby wypróbować przeznaczenie, aby zmusić się do wykazania energji — przez zamiłowanie do hazardu, aby doświadczyć przyjemności bojaźni — wreszcie dla niczego — przez kaprys, z bezczynności.
Jest to rodzaj energji, która ma swe źródło w nudzie i marzycielstwie, i ci, u których przejawia się ona tak wyraźnie, są naogół, jak to już powiedziałem, istotami najbardziej bezwładnemi i marzycielskiemi pod słońcem.
Inny znów, do tego stopnia nieśmiały, że spuszcza oczy nawet przed spojrzeniem mężczyzn — że musi skupić całą swą biedną wolę, aby wejść do kawiarni, lub przejść koło biura w przedsionku teatralnym, gdzie kontrolerzy wydają mu się jakby obleczeni w majestat Minosa, Eaka, czy Radamantosa — nagle rzuci się na szyję starca przechodzącego obok niego i ucałuje go entuzjastycznie wobec zdziwionego tłumu.
Z jakiego powodu? Że... że może fizjonomja jego wydała mu się nieprzeparcie sympatyczna? Być może; będziemy jednak bliżsi prawdy, jeżeli przypuścimy, że sam on nie wie, dlaczego.
I ja podlegałem kilkakrotnie kryzysom podobnych uniesień, które upoważniają do wierzenia, że złośliwe Demony niepostrzeżenie wchodzą w nas i każą nam spełniać bezwiednie najniedorzeczniejsze nakazy.
Pewnego rana wstałem chmurny, smutny, zmęczony bezczynnością i z chęcią dopełnienia, jak mi się zdawało, czegoś wielkiego, jakiegoś czynu świetnego — i, niestety, otworzyłem okno.
(Proszę zauważyć, że pociąg do mistyfikacji, który u pewnych osób nie jest wynikiem jakiejś pracy duchowej, jakiejś kombinacji, lecz sprawą przypadkowego impulsu, ma w sobie, chociażby ze względu na nagłość pragnienia, wiele cech wspólnych z tym stanem — histerycznym wedle lekarzy, satanicznym zdaniem tych, którzy myślą nieco głębiej aniżeli lekarze — stanem, który popycha nas ku wielu czynom niebezpiecznym, lub niewłaściwym).
Najpierwszą osobą, jaką spostrzegłem na ulicy, był szklarz, którego nawoływanie przenikliwe, dojmujące, dochodziło aż do mnie po przez ciężkie, brudne mgły paryskie. W istocie nie potrafiłbym wytłumaczyć, czemu opanowała mnie nagła i despotyczna nienawiść do tego człowieka. — Hej! Hej! — zawołałem na niego, aby wszedł na górę. Jednak myślałem nie bez pewnej uciechy, że, ponieważ pokój mój był na szóstem piętrze, schody zaś bardzo wąskie, niełatwo mu przyjdzie dostać się na górę, i że nieraz zawadzi on tu i ówdzie po drodze kantami swego kruchego towaru.
Wreszcie zjawił się. — Przejrzałem skrupulatnie wszystkie jego szkła i zawołałem: „Jakto? Nie masz pan szyb kolorowych? — szyb różowych, czerwonych, niebieskich — szyb magicznych, szyb rajskich? Jesteś pan bez wstydu! Śmiesz włóczyć się po ubogich dzielnicach i nie masz nawet szyb, przez które by świat wydał się piękniejszym!“... I, nie dając mu czasu na opamiętanie się, wypchnąłem go na schody, gdzie potknął się, zrzędząc gniewliwie.
Wychyliłem się z balkonu i, ująwszy wazon z kwiatami, gdy człowiek ów pokazał się w otworze bramy, puściłem prostopadle mój pocisk na tylny brzeg zawieszonej na jego plecach skrzyni. Uderzenie to obaliło go, tak że do szczętu potłukł plecami całe swe ubogie wędrowne mienie, które wydało z siebie brzęk donośny — niby kryształowego pałacu, strzaskanego przez piorun.
I pijany mym szałem, krzyknąłem doń z wściekłością: „Upiększać życie! Upiększać życie!“
Podobne swawole nerwów są niebezpieczne — i można nieraz drogo je przypłacić. Lecz cóż wieczna chociażby nawet kara może obchodzić tego, kto w ciągu sekundy zaznał nieskończoności zadowolenia.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Charles Baudelaire i tłumacza: Bohdan Wydżga.