Wilkołak/4

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Anonimowy
Tytuł Wilkołak
Pochodzenie
Przygody Zagadkowego Człowieka
Nr 34
Wydawca Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o.
Data wyd. 30.8.1938
Druk drukarnia własna, Łódź
Miejsce wyd. Łódź
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Zamek i sklepik

— Czy Mr. Simpsona zastaliśmy?
Detektyw i jego uczeń znajdowali się w wielkim staroświeckim pokoju domu Simpsona. Deszcz padał i w wielkiej izbie panował chłód jeszcze większy niż na dworze.
— Pan dziedzic jest przy strzyżeniu. Może i przyjdzie niedługo.
Służący, który jakoś nie mógł się uporać z ciągle gasnącym ogniem na kominku nie był ani gościnny, ani nawet grzeczny.
Za oknami ukazała się szybko krocząca drobna figurka. Po chwili rozległ się dźwięczny głos dziewczęcy:
— Gdzie są ci panowie?... Czy przynajmniej ogień rozpalony?
Miss Pola Simpson, jeszcze w przemoczonej pelerynie, ukazała się w progu pokoju, rozjaśniając go swym miłym uśmiechem.
— Dzień dobry panom! Kogo to panowie przybyli aresztować w Seven-Trees, bo tak się nasza posiadłość nazywa?
— Nikogo.... Chcieliśmy tylko zamienić kilka słów z pani ojcem.
— Ojciec jest zajęty, ale ja go we wszystkim zastępuję, więc możebym mogła panu służyć...
— Nie wątpię, miss, że znany jest pani wypadek dzisiejszy...
— Ależ naturalnie. Przecież ludzie tylko o tym mówią. Biedny Sandbury... Bardzo mi go żal. Był to człowiek bardzo uczciwy i szlachetny choć ostatnio przez ciągłe niepowodzenia jakby wykolejony trochę.
— Na niepowodzenia nie może narzekać i Mr. Podgers. Traci pono wszystkich swych ludzi. Jego stada narażone są albo na głód, albo też przejdą w inne ręce, oczywista, za psie pieniądze...
Po pięknej twarzyczce młodej dziewczyny przebiegł cień smutku. Westchnęła głęboko i rzekła:
— Wiem o tym... I żal mi bardzo Podgersa.
— Czy prawdą jest, że istniały między nim a panią jakieś tarcia?...
— Wie pan, jak widzę, wszystko. — Tak jest. Tarcia między nami istniały. Podgers mnie obraził, sądził, że można mnie kupić. Ale wybaczyłam mu, wybaczyłam mu z całego serca.
Dziewczyna zamyśliła się, spuściła oczy i po chwili zarumieniła się mocno...
Dickson choć nie chciał, musiał jednak postawić jeszcze jedno pytanie:
— A ojciec za co żywi żal do Podgersa. Czy tylko za to, że kupił on wasz majątek rodowy za marne pieniądze?
— Tylko i jedynie za to... Daremnie tłumaczę, ojcu, że gdyby nie Podgers, znalazłby się ktoś inny, ktoby za te same pieniądze kupił naszą posiadłość.
Głośne kroki rozległy się w sieni.
— Idzie ojciec, — rzekła Miss Pola i widać było, że rada jest, iż rozmowa z Dicksonem w ten sposób się urwała.
Harald Simpson, typowy szlachcic zagrodowy, o siwych włosach, rysach twarzy ostrych i znamionujących silną wolę, ognistym spojrzeniu szarych oczu — przywitał się z detektywem prawie jowialnie.
— Jestem. Sam Harry Dickson przyszedł do mnie. Naturalnie, że ma mi do postawienia tysiące pytań... Słucham.
Tysiąca pytań detektyw nie postawił, ale z tych kilkunastu, które mu zadał dowiedział się, że Simpson poczynił już przygotowania, aby kupić trzodę swego zrujnowanego sąsiada i że nie myśli swego postanowienia zmienić.
— Ludzie nie chcą u niego pracować. Mają dość tych historii z wilkołakiem.
— Ale gdyby ojciec chciał — potrafiłby skłonić ludzi, aby zostali u Mr. Podgersa...
Głos pięknej dziewczyny aż drżał ze wzruszenia, gdy te słowa wypowiedziała.
Z oczu starego Simpsona posypały się skry.
— Nie w trącaj się do nie swoich spraw! Podgers o mnie również się nie martwił, gdy kupował nasz majątek. Zresztą — pocieszy się: przecież się zaręczył z Miss Lind!
— Co pan mówi! — zdziwił się detektyw. — Czy to możliwe? Podgers żeni się z Miss Lind?
— Całe miasto o tym mówi. Mój szanowny sąsiad zawiadomił oficjalnie o swych z nią zaręczynach.
Dickson wstał z nachmurzonym czołem. Ta wiadomość dawała mu dużo do myślenia.
— Znam tę panią jedynie z przelotnej rozmowy. Czy mógłby mi pan podać nieco szczegółów dotyczących jej osoby?
Simpson wzruszył ramionami.
— Przybyła w te strony przed trzema laty. Młoda już nie jest. Chyba niedaleko pięćdziesiątki będzie już miała. Najsamprzód miała naprzeciwko zamku mały handel nićmi, przyborami do szycia, haftowania i robót na drutach. Po pewnym czasie wstąpiła jako młodsza nauczycielka do szkoły, założonej przez Podgersa. Tyle mogę o niej powiedzieć. Nie żyje z ludźmi. Trzyma się na uboczu.
— A co ze sklepem?
— Poprostu przestała się nim zajmować. Mieszka teraz w szkole a lokal po sklepie jest zamknięty.
Detektyw podziękował Simpsonowi za te informację. Gdy mu Miss Pola podawała małą rączkę, detektyw zauważył, że dłoń jej drżała i że młoda dziewczyna była bardzo blada.

Zapadł wczesny, jesienny mrok, gdy detektyw wraz ze swym uczniem wyszli z domu Simpsona. Dickson szedł powoli, pogrążony w myślach. Nagle zatrzymał się i ciężko położył swą zmęczoną dłoń na ramieniu Toma:

— Kiepsko jest mój kochany... Za prędko rozgrywają się wypadki. Nie możemy za nimi nadążyć. Gdybyśmy wiedzieli dlaczego Podgers postanowił poślubić Miss Lind — możebymy wiedzieli wszystko.
— Szkoda, że nie mogliśmy dosłyszeć ich rozmowy.

— Wielka szkoda — potwierdził detektyw. — Ale może nam się uda powetować sobie tę szkodę. Złożymy dziś w nocy wizytę, możliwie dyskretną, w starym sklepie z robótkami Miss Lind. Sklep ten jest w tak bliskim sąsiedztwie z zamkiem — że niewątpliwie istnieć musi między nimi jakieś tajemne połączenie. Zresztą sama Lindy, wychodząc od Podgersa znikła nam nagle... Czy pamiętasz?
Debatowali jeszcze przez kilka chwil nad tą kwestią, gdy znaleźli się przed drzwiami oberży.
Czekała ich kolacja tak suta o daniach tak wyszukanych, że Dickson nie czuł się na siłach skonsumowania wszystkiego. Traf chciał, że za sąsiednim stołem siedział sierżant Hormond. Zły humor jakoś minął Dicksonowi i zwrócił się do sierżanta tonem żartobliwym:
— Sierżancie? Czy już pan po kolacji?
— Jeszcze nie, sir.
— Czy jest pan obowiązany okazywać mi pomoc.
— Tak jest! — Policjant z małego miasteczka spoważniał, sądził, że czekają go wymówki.
— Tak jest — powtórzył.
— W takim razie wzywam pana, aby mi pomógł przy spożywaniu darów bożych! Jest tego nie na dwóch, ale na dziesięciu.
Hormond rozchmurzył się i z radością zgodził się.
Po zakąskach Dickson odrazu przystąpił do rzeczy:
— Cóż pan kolega powie o tak nagłych zaręczynach naszego dziedzica z nauczycielką?
Hormond przełknął kawałek homara i machnąwszy ręką, rzekł:
— Dobrali się w korcu maku. Ani jego żadnaby nie chciała, ani ona nie znalazłaby tak prędko amatora...
— Czy Miss Lind nie miała tutaj innych bliższych znajomości?
— Ale skądże znowu... To przecież już stary grzyb. Przez cały dzień siedziała w domu przy szkole.
— A gdzie Miss Lindy mieszkała przed tym?
— W Liverpoolu.
— A kapitan Sandbury?
— Również w Liverpoolu.
— A Jeffries?
Sierżant Hormond aż odłożył widelec.
— Patrzcie państwo! I Jeffries też pochodzi z Liverpoolu. No ale Liverpool jest wielki i to nie wiele znaczy. Prawie wszyscy ludzie z flotylli Podgersa przybyli z Liverpoolu. To najbliższy wielki port od nas.
— Fakt, że ci ludzie porzucają pracę, musi być ciężkim ciosem dla Podgersa. Jego kopalnie marmuru staną i ich produkcja nigdy może już nie będzie wznowiona. A Podgers ciągnął z tego pono wielkie zyski.
Hormond wybuchnął głośnym śmiechem.
— Kopalnia marmuru!... Też mi wielki marmur. Jest w tym prawie kryminalna przesada. Ten kamień jest lichego gatunku, z marmurem ma bardzo mało wspólnego i gdy go Podgers nie będzie ekspediował — nie poniesie na tym chyba żadnej straty. Co innego strajk pasterzy... Tu czekają go wielkie straty. Musi sprzedać owce.
Dickson począł myśleć głośno:
— Kamień taki marny, a specjalne statki czekają na ten ładunek na morzu przed portem. Bardzo dziwna sprawa... I to się ma opłacać?
— Istotnie... Że też ja o tym nigdy nie pomyślałem.
Sierżant zamyślił się również głęboko..
— I przy tym przecież taki ładunek jest bardzo ciężki... A jakoś statki Podgersa nie mają tak wielkiego zanurzenia. Nie mają, bo kanał jest płytki...
— Czy od kopalń jest jaka droga w głąb kraju? — zagadnął detektyw sierżanta.
— Jest. I to bardzo dobra droga. Kursują po niej duże auta ciężarowe.
— Bardzo dobra droga — powiada pan, sierżancie... Bardzo panu dziękuję za te informacje. — Detektyw wydarł kartkę papieru ze swego notesu.
— Będzie pan łaskaw drogą służbową, jako ściśle poufną nadać depeszę. — Dickson skreślił kilka stów... Oto jest tekst.
— Nie! Przecież oczom się wierzyć nie chce! — krzyknął Hormond, gdy przebiegł oczyma tekst depeszy.
— Ani słowa! And mru-mru, sierżancie! Mamy właśnie likier i czarną kawę. Jadacie tutaj doskonale w tej waszej idyllicznej wiosce, w której wilkołaki jak gołębie spacerują po ulicach... Kelner! Proszę jeszcze trzy koniaki!

Było już koło północy, gdy detektywi opuścił oberżę.
Miało się na gwałtowną, prawdziwie jesienną burzę. Wiatr unosił zeschłe liście, szumiał żałośnie w drzewach i huczał na strychach domów.
— Prawdziwa noc na taką eskapadę do starego zamczyska. Tak być powinno, — dowcipkował Dickson, otulając się szczelnie w swe nieprzemakalne palto na podpince.
Szli w górę główną ulicą i zmierzali do rysujących się zdała na ciemnym horyzoncie ciężkich konturów zamku „Campanula“. Bez trudu odnaleźli dawny sklepik Miss Lind.
— Marny handelek! — zauważył Tom. — Nie ma co, awansowała w życiu ta kobieta, jeśli z tej rudery przejść ma do tam tego pałacu.
Detektyw zajął się tymczasem zamkiem. Zamek był skomplikowany i bardzo mocny.
— Jak na pusty sklepik — bardzo mocne zamknięcie — dziwił się Tom.
Znaleźli się w reszcie w małym pomieszczeniu, o niskim suficie i ścianach, z których już tynk opadał. Nieco dokładniejszy rzut oka na mury przy świetle latarki odrazu ich poinformował, że za tylną ścianą, przesłonięty dużymi drzwiami dębowymi, musi się zaczynać korytarz podziemny. Był to jeden z owych lochów, tak często budowanych w średniowieczu, który umożliwiał podziemne przejście z zamku do miasta i ułatwiał obronę, ucieczkę, ale i wyprawy natury sentymentalnej z zamku do miasta i w kierunku odwrotnym. Ciemna gardziel otworu lochu zionęła ku nim tajemnicą i chłodem...
Z bronią gotową do strzału i płonącymi latarkami, przyczepionymi do guzików płaszczy — ruszyli wgłąb.
Loch był stosunkowo dobrze utrzymany. Przeszli całą długość bez trudu. Po kilkunastu minutach znaleźli się na małej platformie. Kręte bardzo wąskie schody zaczynały się w tym miejscu i prowadziły w górę.
— Gdzie jesteśmy, mistrzu?
— Już na terenie Campanulii, poza murem. Najpewniej w jednej z wieżyczek.
— Sądziłem, że ten korytarz podziemny prowadzi do wielkiej wieży, z której runął Sandbury... Zdaje mi się, że część budowli, w której wznosi się ta wieża nazwał Podgers „Piratami“.
Detektyw zamyślił się.
— Masz rację. I mnie się wydaje, ze powinniśmy się znajdować nad główną, wysoką wieżą. Jakże inaczej mógłby wilkołak przedostawać się z zewnątrz aż do wysokiej wieży?... — Nagle detektyw uderzył się w czoło: — Już mam! Zapominasz o drodze na szczycie murów... Mury są bardzo grube. Na ich bastionach biegnie droga obmurowana w ten sposób, że człowiek nieco pochylony, lub na czworakach — może przebiec wokół całego zamku, nie będąc widzianym przez nikogo. Podczas, gdyśmy po tragedii z Sandburym szukali bestii — nasz wilkołak przebiegł górą z wieży w „Piratach“ — do tej tutaj wieżyczki, przedostał się do sklepiku, zrzucił ze siebie swe ohydne przebranie i wyszedł na ulice miasta...
— Tym wilkołakiem była Miss Lind! — rzekł Tom z mocą....
— Miss Lind i nie Miss Lind... przekonasz się o tym rychło. Poza tym będziemy mieli jeszcze z innymi sprawami do czynienia... Dowiesz się i o tym niedługo... Czy wiesz, do kogo należy domek, w którym mieścił się sklepik Miss Lind?
— Do Miss Lind, oczywista.
— Nie, my boy do Poli Simpson. Odziedziczyła go po matce!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: anonimowy.