Strona:Harry Dickson -34- Wilkołak.pdf/15

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Mimo to odpowiadał tylko monosylabami, dla obu podsłuchujących za oknem zupełnie niedosłyszalnymi. Wreszcie Podgers uczynił kilka gestów. Szukał czegoś po kieszeniach. Po chwili wydobył książeczkę czekową i znów szukał pióra wiecznego.
Ale Miss Lind ruchem łagodnym wprawdzie, choć zdecydowanym, odtrąciła dłoń, która już szykowała się do pisania, a w całej jej postaci widać było odmowę.
Podgers, złamany zupełnie, odprowadził ją do drzwi.
W zachowaniu się i postawie Miss Lind można było z łatwością wyczytać tryumf zwycięstwa.
— Na dół — rozkazał detektyw.
Słyszeli kroki Miss Lind po schodach i potem po alei.
Po krótkiej chwili zgasło światło w gabinecie.
— Nie mamy tutaj już nic więcej do roboty.
Detektyw nagle pociągnął swego ucznia za ramię i poprowadził w cień pod murem.
Jakaś dziwna postać wyłoniła się z ciemności i zamierzała prosto od domu Podgersa ku ruinom starego zamku.
Kontury tego dziwnego stworu rysowały się coraz wyraźniej. Wreszcie obaj detektyw i ku swemu bezgranicznemu zdumieniu ujrzeli jakby wilka, biegnącego z wielką chyżością na tylnych łapach.
— Trzymaj go! — rzucił detektyw i pobiegł co tchu za dziwnym stworzeniem.
Ale ów „wilkołak“, ów stwór niezwykły, znikł im nagle z oczu. Znaleźli się przed murem bez wyłomu i bez drzwi.

Daremnie czekali całe godziny, ukryci za krzakami bzu i jaśminu. Potwór nie ukazał się więcej. Mosiężny kur na jednej z wierzyczek muru okalającego dom Podgersa zalśnił w pierwszych promieniach słońca. Musieli opuścić tę kryjówkę, jeśli nie chcieli, aby ich spostrzegła służba.
Na wschodzie złociło się już niebo. Wstawał dzień. Gdy szli uliczką ku miastu — z jakiejś obory wyszedł pasterz; wieśniak prowadził kilkanaście kóz na pastwisko.
Wieśniak miał tak poczciwą minę, że Dickson pozdrowił go:
— Dzień dobry! Ładny dzień się robi..
— Dzień dobry panom. Dzień ładny, bo ładny, ale nie dla każdego.
— Dla kogóż to będzie brzydki?
— Dla naszego dziedzica.
— A to dlaczego?...
Chłop podrapał się w głowę i zaczął nieskładnie:
— Strajkować mu mają. Nie chcą robić... Ani robotnicy, ani ci na wodzie, ani fornale. Paść też nie będę.. Pozdycha mu bydło czy co? Tylko co bydle winne?... No niech pan sam powie.
Detektyw oczywista, zgodził się z tym zdaniem pasterza.
— I co Podgers na to?.. Przecież to dla niego strata wielka.
— Nie inaczej... Przecie nie pozwoli, aby tyle inwentarza pozdychało. Chyba będzie musiał sprzedać... Ale co to ludzie zapłacą za taki towar, który ktoś musi sprzedać — to pan też rozumie..
Detektyw kiwnął głową.
— I któż to za te grosze kupi całe stada owiec od waszego dziedzica?
— Widzi mi się, że to będzie chyba Simpson. On jeden może kupić, bo on jeden ma pieniądze... Na dodatek jesczcze będzie mu musiał nasz dziedzic ziemię wydzierżawić, ale już umowę to będzie Simpson dyktował, a nie Podgers.
— A co wilkołak ha to?... Simpson będzie z nim miał takie samo zmartwienie jak Podgers!
Chłop utkwił wzrok w ziemię. Wahał się czy ma mówić... Wreszcie począł:
— To tak nie jest. Wcale tak nie jest... Ten wilkołak tylko na naszego dziedzica się uwziął. Chyba, że...
Chłop zamilkł... Dickson wręczył mu srebrną monetę. To poskutkowało.
— Chyba, że sam nasz dziedzic jest wilkołakiem..
— Na coby mu się to zdało?.. Poco mu takie komedie?
— Poto tylko, żeby ludzi postraszyć.... Nic więcej. Nie lubi ludzi nasz dziedzic.
— A mnie się wydaje — rzekł Dickson, — że tak wcale nie jest. Podgers nie jest wcale taki zły, jak o nim ludzie gadają. A gadają dla tego, że pochodzi z tutejszych że był kiedyś tak samo biedny, jak oni są dzisiaj... Ale na to nie ma rady.
— Ja tak samo mówię. Według mnie, jakby wszyscy byli bogaci, toby nikt bogaty nie był...
Stary pasterz byłby filozofował w ten sposób długo jeszcze, bo mu się wreszcie język rozwiązał, gdy nagle krzyki i hałas od zamku — przerwały te wywody.
Niebo już było całe we złocie na wschodzie, a jasne zupełnie nawet na północy. Zdaleka widać było wieżę starego zamku a na jej szczycie rozgrywał się dramat niesamowity.
Człowiek jakiś walczył widać z wrogiem, niewidocznym z dołu, gdyż wił się i szarpał i kilkakroć był w położeniu, jakby miał runąć w przepaść.
Z ust człowieka, któremu lada chwila groziła śmierć niechybna dobył się wreszcie przeraźliwy okrzyk:
— Wilk! Wilkołak!
— Na litość boską! — krzyknął Tom. — Toć to kapitan Sandbury!
Koniec tej tragedii nastąpił nagle i zupełnie nieoczekiwanie.
Kapitan Sandbury przechylił się przez parapet wieży przez chwilę jakby się przeważył aż wreszcie runął. Dickson i jego uczeń w ostatniej chwili, gdy już kapitan stracił równowagę — ujrzeli odrażającą potwornie wielką głowę wilczura. Łeb zniknął po chwili.
— Prędzej do rannego! — zawołał Dickson do ludzi. — A my — do wieży, Tomku.
Wpadli z rewolwerami w dłoni.
Daremnie jednak przetrząsnęli kąty w całym budynku i wierzy. Daremnie kilkakrotnie przebiegli kręte schody. Potwora nie było.
— Jest napewno tajemne przejście od zamku tamtego do tej wieży — rzekł detektyw. — Wilkołak już dawno się skrył...
Na dole milczący tłum otaczał zwłoki nieszczęśliwego marynarza. Detektyw pochylił się nad nim:
— Kapitan Sandbury już nie przemówi...

Zamek i sklepik

— Czy Mr. Simpsona zastaliśmy?
Detektyw i jego uczeń znajdowali się w wiel-