Wilczyce/Tom IV/Rozdział XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wilczyce
Podtytuł Powieść z wojen wandejskich
Wydawca Gebethner i Wolff; G. Gebethner
Data wyd. 1913
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les louves de Machecoul
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIV.
W którym czytelnicy odnajdują generała Dermoncourfa i przekonywają się, że się nie zmienił.

Courtin był powodzeniem swojem poruszony do głębi. Postanowił jednak nie uprzedzać człowieka z Aigrefeuille tak, jak się byli umówili, ale udać się niezwłocznie do władz i zawiadomić o dokonanem odkryciu, by w ten sposób zapewnić sobie nagrodę całkowitą. Przyśpieszył tedy kroku, biegnąc do prefektury. Zaledwie jednak uszedł ze dwadzieścia kroków, w chwili, gdy skręcał na rogu ulicy du Marché, mężczyzna, który biegł również, ale w kierunku przeciwnym, popchnął go i odrzucił na mur.
Courtin krzyknął, nie z bólu, lecz ze zdumienia, albowiem w tym mężczyźnie poznał pana Michała de la Logerie, którego przecież pozostawił za małemi drzwiami zielonemi, w domu naznaczonym białym krzyżem. Zdumienie jego było takie wielkie, że Michał byłby je z pewnością zauważył, gdyby nie był taki zajęty swoją sprawą.
— Powiedz mi, Courtin’ie — zawołał, poznawszy swego dzierżawce — szedłeś ulicą du Marché, nieprawda?
— Tak, panie baronie.
— W takim razie musiałeś spotkać człowieka, który uciekał.
— Nie, panie baronie.
— Ależ tak! ależ tak! niepodobna, żebyś go nie spotkał... człowieka, który nas napewno szpiegował.
Courtin poczerwieniał aż po białka oczu, ale wnet odzyskał równowagę.
— Niechno pan poczeka! tak, tak, przede mną szedł człowiek, który zatrzymał się tam, naprzeciwko tych zielonych drzwi — odparł Courtin, postanowiwszy skorzystać z tej niespodziewanej sposobności skierowania podejrzeń na kogo innego.
— To on, to on! — zawołał młodzieniec. — Słuchaj, Courtin, możesz dać mi teraz dowód swego przywiązania i swojej wierności. Którędy poszedł?
— Tamtędy, zdaje mi się — odparł Courtin, wskazując ręką pierwszą ulicę, jaką dostrzegł.
— Pójdź zatem ze mną.
Michał podążył spiesznie w kierunku wskazanym przez Courtin’a. Ten zaś w pierwszej chwili zamierzał puścić swego młodego pana i pójść tam, gdzie był postanowił, ale, po chwili rozwagi, uznał, że, skoro tak niespodzianie odnalazł Michała, należało z tego skorzystać; Michał wie już teraz niewątpliwie, gdzie znajduje się jego ukochana, przez niego tedy dojdzie nareszcie do upragnionego celu.
Przyśpieszył kroku, a gdy zrównał się z Michałem, zaczął nawoływać go do ostrożności, wobec zwiększającego się coraz bardziej ruchu ulicznego.
— Co powie pani baronową, gdy się dowie, na jakie pan naraża się niebezpieczeństwo?
— Moja matka? Ależ ona mniema, że jestem już o tej porze na morzu w drodze do Londynu.
— To pan miał wyjechać? — zawołał Courtin z miną najniewinniejszą w świecie.
— A jakże; czy matka ci nie powiedziała?
— Nie, panie baronie — odparł dzierżawca, nadając obliczu swemu wyraz głębokiego smutku — nie; widzę dobrze, iż, mimo wszystkiego, co uczyniłem dla pana, pani baronowa nie ma do mnie zaufania, i to krwawi mi serce.
— No, no, nie martw się, mój poczciwy Courtin’ie; ale, widzisz, zmieniłeś się tak nagle, tak prędko, że trudno sobie ten przewrót w tobie wytłómaczyć. Ja sam, gdy pomyślę o tym wieczorze, kiedy poprzecinałeś popręgi u mego siodła, zapytuję siebie, czem się to dzieje, że stałeś się taki oddany, taki pełen poświęcenia. Chcę ci dać dowód, że umiem to twoje przywiązanie ocenić, i powierzyć ci tajemnicę, którą przeczułeś. Widziałem się z Marya i szczęście moje jest zapewnione. Czy musisz jeszcze dzisiaj wracać do Logerie?
— Pan baron domyśla się chyba, że, będąc tutaj, jestem na jego rozkazy — odparł dzierżawca.
— A więc w takim razie i ty ją zobaczysz, Courtin’ie, bo mamy się spotkać dzisiaj wieczorem — rzekł Michał w radosnem uniesieniu.
— Gdzie?
— Tam, gdzie mnie spotkałeś.
— Pan baron nie uwierzy, jak się cieszę, że pan ożeni się nareszcie według upodobania i serca — rzekł Courtin, z twarzą, niemniej rozpromienioną, jak twarz jego młodego pana, i zacierał ręce z radości.
— Gdzież cię znajdę dziś wieczór?
— Gdzie pan zechce?
— Może stanąłeś, jak ja, w zajeździe pod „Świtem“?
— Tak, panie baronie.
— A więc spędzimy tam dzień razem. Wieczorem poczekasz na mnie, gdy pójdę do Maryi, a potem pojedziemy razem.
— Ale — odparł Courtin, zakłopotany takiem postanowieniem swego młodego pana, które krzyżowało wszystkie jego projekty — bo ja mam różne sprawy do załatwienia w mieście.
— Będę ci towarzyszył; dopomoże mi to do zabicia czasu, który będzie mi się bardzo dłużył do wieczora.
— Co też pan mówi! obowiązki wójta zmuszają mnie udać się do biur prefektury, a tam nie może pan pójść ze mną. Niech pan powróci do zajazdu, odpocznie, a wieczorem, o dziesiątej, wyruszymy w drogę, pan prawdopodobnie bardzo uradowany, a i ja może bardzo szczęśliwy.
Michał uznał słuszność rady Courtin’a i powrócił do zajazdu, dzierżawca zaś udał się do mieszkania generała Dermoncourt’a. Tu powiedział swoje nazwisko żołnierzowi, stojącemu na warcie, a w kilka chwil później został zaprowadzony przed oblicze tego, którego widzieć pragnął.
Generał był niezadowolony z obrotu, jaki przybierała sprawa; posłał do Paryża plany uspokojenia kraju, podsunięte przez tych, którzy tak dobrze doradzili generałowi Hoche; wszelako te plany nie zostały przyjęte. Generał widział, że władze cywilne krępują działalność władz wojskowych, którym stan oblężenia nadawał samodzielnośc, i był głęboko dotknięty w swojej ambicyi żołnierskiej i w swoich uczuciach patryotycznych.
— Czego chcesz? — spytał Courtin’a, mierząc go wzrokiem od stóp do głowy.
Courtin złożył ukłon, zginając się w pół.
— Panie generale — rzekł — czy pan generał pamięta jarmark w Montaigu?
— Do kroćset! naturalnie, jak gdyby to było wczoraj.
— Pozwolę sobie tedy przypomnieć panu generałowi, że ja to wówczas wskazałem schronienie Petit-Pierre’a.
— A!... I cóż, czego chcesz dzisiaj? Mów i streszczaj się.
— Chcę panu generałowi oddać tę samą przysługę, co wówczas.
— O, mój drogi, od miesiąca ze dwudziestu błaznów twojego gatunku przychodziło sprzedawać nam kota w worku... przeszukaliśmy ze sześć mieszkań, a kota, jak niema tak niema.
— Panie generale, mam prawo do tego, żeby pan wierzył moim informacyom, skoro już raz dowiodłem, że dostarczam wiadomości pewnych. Zaręczam, że, zanim minie doba, będę wiedział ulicę i numer.
— Przyjdź do mnie wtedy.
— Ale, panie generale, chciałbym... — Courtin urwał.
— Co? — spytał generał.
— Mówiono o wynagrodzeniu i chciałbym...
— A! tak — rzekł generał, spoglądając na Courtin’a z wyrazem najwyższej pogardy. — Ale z tem nie do mnie zwracać się trzeba. Przysłano nam z Paryża pewnego pana specyalnie upoważnionego do przeprowadzenia tego interesu. Do niego zatem, gdy już będziesz miał zdobycz, zgłoś się po zapłatę za dostawę.
— Tak też uczynię, panie generale. Ale, skoro już raz dałem panu generałowi takie dobre informacye, czy nie zechciałby mnie pan wynagrodzić?
— Jeżeli uważasz, że jestem ci coś winien, mów, słucham.
— Gdyby pan generał zechciał mi powiedzieć, ile przeznaczono dla tego, kto wyda w ręce pańskie Petit-Pierre’a....
— Może jakie pięćdziesiąt tysięcy franków... Nie wiem, to nie moja rzecz.
— Pięćdziesiąt tysięcy franków! — zawołał Courtin, cofając się, jak gdyby go kto ugodził w serce — pięćdziesiąt tysięcy franków, ależ to nic!
— Masz słuszność i niewarto, mojem zdaniem, być podłym za taką marną cenę! Ale, powiesz to tym, których to obchodzi. Co do nas, jesteśmy skwitowani, nieprawda? Uwolnij mnie tedy od swojej obecności. Żegnam
I generał powrócił do pracy, którą przerwał, by przyjąć Courtin a, który teraz, złożywszy nizki ukłon, wycofywał się z pokoju, mniej zadowolony, niż gdy do niego wchodził.
Nie wątpił, że generał znał doskonale sumę wyznaczoną, jako cenę zdrady; z tego zaś, co od niego usłyszał, Courtin wywnioskował, że jego znajomy z Aigrefeuille był owym panem przysłanym przez rząd z Paryża. Postanowił tedy nie działać już bez niego i zawiadomić go co rychlej o tom, co zaszło.
Nie bez trudności odnalazł pod wskazanym adresem w najuboższej dzielnicy miasta, w głębi zaułka błotnistego, wilgotnego, zabudowanego domami cuchnącymi, pełnego sklepów gałganiarzy i starej tandety — mały sklepik, gdzie, stosownie do polecenia, zapytał o pana Hyacinthe’a. Tam wprowadzono go po schodkach, które były raczej drabiną, do niewielkiego pokoju, gdzie Courtin znalazł swego znajomego z Aigrefeuille.
Jegomość ów przyjął go znacznie lepiej, niż generał, i Courtin odbył z nim długą naradę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.