Przejdź do zawartości

Strona:PL Dumas - Wilczyce T1-4.djvu/710

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Co powie pani baronową, gdy się dowie, na jakie pan naraża się niebezpieczeństwo?
— Moja matka? Ależ ona mniema, że jestem już o tej porze na morzu w drodze do Londynu.
— To pan miał wyjechać? — zawołał Courtin z miną najniewinniejszą w świecie.
— A jakże; czy matka ci nie powiedziała?
— Nie, panie baronie — odparł dzierżawca, nadając obliczu swemu wyraz głębokiego smutku — nie; widzę dobrze, iż, mimo wszystkiego, co uczyniłem dla pana, pani baronowa nie ma do mnie zaufania, i to krwawi mi serce.
— No, no, nie martw się, mój poczciwy Courtin’ie; ale, widzisz, zmieniłeś się tak nagle, tak prędko, że trudno sobie ten przewrót w tobie wytłómaczyć. Ja sam, gdy pomyślę o tym wieczorze, kiedy poprzecinałeś popręgi u mego siodła, zapytuję siebie, czem się to dzieje, że stałeś się taki oddany, taki pełen poświęcenia. Chcę ci dać dowód, że umiem to twoje przywiązanie ocenić, i powierzyć ci tajemnicę, którą przeczułeś. Widziałem się z Marya i szczęście moje jest zapewnione. Czy musisz jeszcze dzisiaj wracać do Logerie?
— Pan baron domyśla się chyba, że, będąc tutaj, jestem na jego rozkazy — odparł dzierżawca.
— A więc w takim razie i ty ją zobaczysz, Courtin’ie, bo mamy się spotkać dzisiaj wieczorem — rzekł Michał w radosnem uniesieniu.
— Gdzie?
— Tam, gdzie mnie spotkałeś.
— Pan baron nie uwierzy, jak się cieszę, że pan ożeni się nareszcie według upodobania i serca — rzekł Courtin, z twarzą, niemniej rozpromienioną, jak twarz jego młodego pana, i zacierał ręce z radości.