Wilczyce/Tom II/Rozdział XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wilczyce
Podtytuł Powieść z wojen wandejskich
Wydawca Gebethner i Wolff; G. Gebethner
Data wyd. 1913
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les louves de Machecoul
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIV.
Który dowodzi, że sieci pajęcze nietylko dla much są zdradliwe.

— Wiesz dobrze, kochany margrabio — rzekł generał w formie wstępu — że nie pytam cię bynajmniej o twoje tajemnice i jestem taki zupełnie pewny, tak głęboko przekonany, że wszystko odbyło się tak, jak twierdzę, że uwalniam pana od mówienia mi, czy się mylę lub nie; zależy mi tylko na tem, żeby panu dowieść, przez miłość własną, że mamy węch równie dobry w swoim obozie, jak na waszych błoniach, chcę tylko mieć tę drobną satysfakcyi, przez próżność, to wszystko. Zacznijmy tedy od początku... Wiedziałem, że pan hrabia Bonneville przybył do pana nocy onegdajszej, w towarzystwie małego wieśniaka, który miał wszelkie pozory kobiety przebranej za mężczyznę; podejrzewaliśmy, że to właśnie jest księżna... Jest to zasługa szpiega, nie wciągam tego tedy do swego inwentarza — dodał generał.
— Ma pan słuszność... Pfe! wtrącił margrabia.
— Ale, przybywając tutaj we własnej osobie, nie zmieszawszy się bynajmniej, jak mi pan musi przyznać, atakiem grzeczności z pańskiej strony, zauważyłem odrazu dwie rzeczy.
— Patrzcie... jakież to?
— Najpierw, że na dziesięć nakryć przy pięciu serwety były zwinięte, jako należące do stałych gości zamkowych; co, w razie procesu, kochany margrabio, byłoby okolicznością wybitnie łagodzącą.
— Jakto?
— Niewątpliwie; gdyby pan znał istotną godność swoich gości, czy byłby pan pozwolił, żeby zwijali swoje serwety, jak zwyczajni sąsiedzi wiejscy? Nie, nieprawda? Orzechowe szafy zamku Souday nie są takie ubogie w bieliznę, żeby księżna de Berry nie mogła mieć czystej serwety do każdego jedzenia. Jestem więc skłonny wierzyć, że blondynka, przebrana, w czarnej peruce była dla pana tylko młodziutkim brunetem.
— Mów pan dalej! mów pan dalej! — rzekł margrabia, zagryzając wargi wobec przenikliwości o tyle wyższej od jego własnej.
— Ależ ja wcale nie mam zamiaru się zatrzymywać — odparł generał. — Zauważyłem tedy pięć serwet zwiniętych; co dowodziło, że obiad nie był umyślnie dla nas przyrządzony, jak pan chciał w nas wmówić, ale, że dał nam pan miejsca, między innymi, piana de Bonneville’a i jego towarzysza, którzy nie uważali za stosowne czekać na nas.
— A teraz druga obserwacya? — spytał margrabia.
— Że panna Berta, która, jak przypuszczam, a nawet, jak jestem pewien, jest młodą panną, lubiącą czystość i dbającą o siebie, była, gdy miałem zaszczyt być jej przedstawiany, w szczególny sposób okryta pajęczyną, miała, pajęczynę nawet w swych wspaniałych włosach.
— A zatem?
— A zatem, pewny będąc, że nie przez zalotność w taką przystroiła się fryzurę, udałem się poprostu dzisiaj rano na poszukiwanie zakątka zamku, najobficiej zaopatrzonego w wytwory pracy pilnych owadów...
— I wykrył pan?...
— Coś, co, dalibóg, nie przynosi zaszczytu pańskim uczuciom, a raczej praktykom, religijnym, kochany margrabio; wykryłem bowiem, że właśnie na drzwiach kaplicy zamkowej ze dwanaście pająków pracowało z nieopisaną gorliwością nad naprawą szkód, wyrządzonych tej nocy w ich sieci, z gorliwością, jaką przejmowała je ufność, że otwarcie drzwi, gdzie umieściły swój warsztat, było tylko przypadkowe i że nie istniał powód, dla którego miałoby się powtórzyć... Nadto w alejach ogrodu pańskiego, gdzie brak zupełny piasku, wykryłem, margrabio, ślady bardzo znaczące.
— Kroków męskich i niewieścich? — wtrącił margrabia. — Jest ich pełno wszędzie.
— Nie, niema bynajmniej wszędzie śladów kroków nagromadzonych właśnie według takiej ilości aktorów, jaka, według mego przypuszczenia, była na widowni w owej chwili, i to śladów ludzi, którzy nie idą, lecz biegną równocześnie.
— Ale poczem poznał pan, że te osoby biegły?
— Ach, margrabio, przecież to abecadło rzemiosła.
— No, ale niechże pan powie.
— Dlatego, że odciski stóp były głębsze w palcach, niż w piętach, i że ziemia była odepchnięta w tył... Czy, tak jest, panie myśliwy?
— Tak, dobrze — odparł margrabia, z miną znawcy. — A potem?
— Potem?
— Tak.
— Zbadałem te odciski; były tam ślady nóg męskich wszelkich kształtów, buty, kamasze, trzewiki podkute; wreszcie między temi wszystkiemi nogami męskiemi, spostrzegłem nogę kobiecą wązką i drobną, istną stopę Kopciuszka, pomimo podkutych trzewików, w jakie była obuta.
— Dosyć, dosyć, dalej.
— Dlaczego?
— Bo jeśli się pan dłuższą chwilę nad tym podkutym trzewikiem zatrzyma, gotów pan się w nim zakochać.
— Fakt jest, że radbym bardzo mieć go w ręku. Może to nastąpi! Ale na stopniach u wejścia do kaplicy i na płytach kamiennych wewnątrz ślady stały się dopiero zupełnie wyraźne; błoto zrobiło swoje na tych płytach polerowanych. Nadto zaś znalazłem, w pobliżu ołtarza, bardzo liczne kropelki wosku zastygłego i to właśnie dokoła odcisku stopy wązkiej i długiej; przysiągłbym, że to odcisk stopy panny Berty; ponieważ zaś na stopniu zewnętrznym drzwi były również ślady wosku, akurat w kierunku prostopadłym do zamka, przeto wywnioskowałem stąd, że to córka pańska trzymała gromnicę i posługiwała się kluczem, świecąc sobie ręką lewą i, pochylając światło, gdy prawą wsuwała klucz do zamka; nadto szczątki sieci pajęczej, oderwane odedrzwi i odnalezione w jej włosach dowodzą aż nadto wyraźnie, że ona to torowała drogę.
— Mów pan dalej.
— Czy reszta warta istotnie opowiadania? Zobaczyłem, że wszystkie te kroki zatrzymywały się przed ołtarzem; łapa baranka wielkanocnego była zmiażdżona, widoczny stał się zatem guzik stalowy, łączący się ze sprężyną: nietrudno tedy było mi go odnaleźć. Oparł się moim wysiłkom, jak się opierał wysiłkom panny Berty, która skaleczyła sobie przytem palce tak porządnie, że zostawiła wązką krwawą kreskę na świeżo złamanem drzewie rzeźbionem. Jak ona zatem, szukałem twardego przedmiotu, by nacisnąć guzik, i jak ona, użyłem w tym celu rączki drewnianej dzwonka, która zachowała ślad nacisku z dnia poprzedniego a nadto i blady ślad krwi.
— Brawo! — zawołał margrabia, coraz bardziej zajęty tem opowiadaniem.
— Wówczas, jak się pan łatwo domyśli — ciągnął dalej Dermoncourt — zeszedłem do podziemi. Stopy zbiegów były doskonale odciśnięte na piasku wilgotnym; jeden z nich upadł, przechodząc przez ruiny; domyśliłem się tego na widok kępy pokrzyw, zmiętej i złamanej, jak gdyby ją kto pochwycił i połamał w ręku, co z pewnością nie było dokonane umyślnie, z uwagi na mało pieszczotliwy charakter rośliny. W jednym rogu ruin, wprost drzwi, rozrzucone były kamienie z widocznym zamiarem ułatwienia przejścia osobie słabszej; śród chwastów i pokrzyw, rosnących pod murem, odnalazłem dwie gromnice, które tam porzucono, przed wyjściem na wolne powietrze. Wreszcie, na zakończenie, odnalazłem ślady nóg na ścieżce, a ponieważ tutaj się rozłączały, mogłem je uszykować w takim porządku, o jakim panu wspomniałem.
— Nie, to jeszcze nie zakończenie.
— Jakto! to nie zakończenie? Ależ tak!
— Nie. Kto mógł panu powiedzieć, że jeden z podróżnych wziął drugiego na plecy?
— Ach! margrabio, chcesz koniecznie, żebym się przechwalał swoją odrobiną inteligencyi. Śliczną stopkę w trzewiku podkutym, tę stopkę, na której mi tak bardzo zależy, że nie zaznam odpoczynku ani spokoju, dopóki jej nie odnajdę, drobiną tę stopkę, nie dłuższą od stopy dziecka, nie szerszą od moich dwóch palców, widziałem w podziemiu, potem jeszcze w rowie, poza ruinami, w miejscu, gdzie zbiegowie się zatrzymali i naradzali ze sobą, co było rzeczą łatwą do wywnioskowania z udeptanej tam ziemi; ślady stopki tej ukazują się jeszcze w kierunku, prowadzącym do strugi; poczem nagle, przy wielkim kamieniu, całym zabłoconym ślady te znikają! Począwszy od tej chwili, przypuszczam: że ponieważ potwory nadprzyrodzone, porywające ludzi, nie istnieją już w naszej epoce, pan de Bonneville wziął swego młodego towarzysza na plecy. Zresztą, chód tegoż pana de Bonnerville’a stał się znacznie cięższy; nie jest to już chód młodzieńca zwinnego i silnego, jak my byliśmy w jego wieku. Margrabio, pamiętasz prośne maciory dzika, gdy własny ich ciężar podwojony jest ciężarem, jaki noszą w sobie? Otóż wtedy ich racice, zamiast przebijać ziemię, stąpają po niej na płask i rozszczepiają się: otóż, pcząwszy od kamienia owego, tak samo stąpają nogi pana de Bonneville’a.
— Ale zapomniałeś o jednej rzeczy, generale.
— Nie sądzę.
— O! ja panu nic nie daruję: kto mógł panu powiedzieć, że pan de Bonneville biegał przez cały dzień, żeby zwołać sąsiadów na naradę?
— Powiedziałeś mi sam, margrabio, żeś nie wychodził.
— No, to co?
— Tymczasem koń pański, i to koń ulubiony, o ile mi mówiła ładniutka dziewczyna, która odebrała mi cugle mojego wierzchowca, ulubiony koń pański tedy, jak przekonałem się w stajni, dokąd poszedłem upewnić się, czy mój Bucefał otrzymał swoją porcyę, był ochlapany błotem po szyję; otóż pan nie powierzyłby swego konia nikomu, tylko człowiekowi, którego pan ceni i poważa.
— Dobrze! Jeszcze jedno pytanie.
— Proszę; chętnie odpowiem.
— Co pana zniewala do przypuszczania, że towarzysz pana de Bonneville’a jest ową dostojną osobą, o której pan wspominał przed chwilą?
— Przedewszystkiem to, że wszędzie i zawsze przepuszczają ją przed innymi i usuwają jej z drogi kamienie.
— A więc pan po nodze poznaje, czy osoba, która przechodzi, jest brunetem albo blondynem, czy też blondynką albo brunetką? będzie to moje ostatnie pytanie, a jeśli pan na nie odpowie...
— Jeśli na nie odpowiem...? — Nic... Niech pan mówi dalej.
— Otóż, kochany margrabio, zrobiłeś mi ten zaszczyt, że dałeś mi właśnie pokój, który zajmował wczoraj towarzysz pana de Bonneville’a.
— Tak, zrobiłem panu ten zaszczyt; i cóż dalej?
— Zaszczyt, za który jestem panu niesłychanie wdzięczny; a oto ładny grzebyk szyldkretowy; znalazłem go w nogach łóżka. Przyznaj, kochany margrabio, że taki zalotny grzebyczek nie może być własnością małego wieśniaka; zresztą zawierał i zawiera jeszcze, jak się pan sam może przekonać, włosy blond, z popielatym odcieniem, które nie są bynajmniej złocistymi włosami drugiej córki pańskiej, jedynej blondynki, jaka jest tu w domu.
— Generale! — zawołał margrabia, zrywając się z krzesła i rzucając widelec na podłogę — generale, każ mnie zaaresztować, jeżeli uważasz za stosowne; ale mówię panu raz na zawsze: do Anglii nie pojadę; nie, nie, nie, nie pojadę.
— Hola! margrabio, jaka mucha cię ukąsiła?
— Do dyabła! podniecił mnie pan, pobudził pan moją miłość własną! Gdy, po wojnie, przyjedzie pan do Souday, jak mi pan przyrzekł, nie będę mógł opowiedzieć panu nic takiego, co odpowiadałoby pańskim opowieściom.
— Posłuchaj, mój stary i dobry nieprzyjacielu — rzekł generał — dałem panu słowo, że pana nie zaaresztuję, tym razem przynajmniej; słowa tego, cokolwiek pan uczyni, albo raczej, cokolwiek pan już uczynił, dotrzymam; ale, zaklinam pana, w imię całej życzliwości, jaką pan we mnie wzbudza, w imię pańskich ślicznych córek, nie postępuj pan już, lekkomyślnie, a jeśli pan nie chce opuścić Francyi, niech pan przynajmniej siedzi spokojnie u siebie.
— A to dlaczego?
— Dlatego, że wspomnienia czasów bohaterskich, które przyśpieszają bicie pańskiego serca, są już tylko wspomnieniami; dlatego, że nie odczuje pan już tych wzruszeń spowodowanych czynami szlachetnymi i wielkimi, które chciałby pan wskrzesić; dlatego, że minął czas wielkich zamachów szpady, poświęceń bezinteresownych, szczytnych zgonów... Och! znałem ja ją i znałem dobrze tę Wandeę tak długo niepokonaną; mogę to powiedzieć, ja, którego naznaczyła chwalebnie żelazem swojem; i od miesiąca przebywając tutaj, śród was, szukam jej daremnie, odnaleźć jej już nie mogę! Oblicz się, biedny margrabio; policz kilku młodzieńców o sercu awanturniczem, którzy staną do zbrojnej walki, policz starców bohaterskich, którzy, jak pan, uznają, że to, co było obowiązkiem w r. 1793, jest jeszcze obowiązkiem w r. 1832, i zastanów się, czy walka, taka nierówna, nie jest walką niedorzeczną.
— Jej chwała największa będzie, właśnie w jej szaleństwie, kochany generale! zawołał margrabia, zapominając zupełnie w uniesieniu o stanowisku politycznem swego interlokutora.
— Ech! wcale nie, nie przyniesie nawet nikomu chwały. Wszystko, co się dziać będzie... zobaczy pan i niech pan zapamięta, że, przepowiadam to panu, zanim się cokolwiek zaczęło... wszystko, co się stanie, będzie blade, martwe, mizerne, karłowate i to, Boże mój, zarówno u nas, jak i u was; u nas znajdzie pan małostkowość i nikczemne zdrady; w swoich szeregach będzie pan miał samolubne cele, drobne podłości, które pana ugodzą w serce, które pana, zabiją, pana, którego uszanowały kule błękitnych.
— Generale, patrzysz na sprawę, jak stronnik rządu, będącego u władzy — odparł margrabia — zapomina pan, że mamy przyjaciół, nawet w waszych szeregach i, że, na jedno nasze słowo, cały ten kraj powstanie, jak jeden mąż.
Generał wzruszył ramionami.
— Za moich czasów, stary towarzyszu.... rzekł — wszak pan pozwoli, że pana tak nazwę?... błękitni byli błękitnymi, a biali białymi; byli także i czerwoni wprawdzie, ale to kat i gilotyna; nie mówmy o tem. Nie mieliście przyjaciół w naszych szeregach, ani my w waszych; i dlatego byliśmy jednakowo silni, jednakowo wielcy, jednakowo straszni. Pan mówi, że na jedno wasze słowo Wandea powstanie? Mylicie się! Wandea, która w r. 1795 szła na rzeź w nadziei przybycia księcia, w którego słowa wierzyła, a który słowa tego nie dotrzymał, nie ruszy się nawet na widok księżny de Berry; wasi chłopi utracili wiarę polityczną, pod wpływem której góry ludzkie powstają, idą przeciw sobie, ścierają się ze sobą, dopóki się nie pogrążą w morzu krwi; utracili wiarę religijną, która zapładnia męczenników i zapewnia ich trwanie. My również, mój biedny margrabio, muszę to przyznać, nie posiadamy już tych porywów wolności, tego pragnienia postępu i chwały, które wstrząsają starym światem i rodzą bohaterów. Wojna domowa, która się rozpocznie, o ile, oczywiście, będzie wojna domowa... jeśli się rozpocznie, będzie wojną, w której zwycięstwo, z konieczności, przechyli się na stronę największych batalionów i najbardziej wypchanych dukatami worków, dlatego to mówiłem panu: policzcie się raczej dwa razy, niż raz, zanim weźmiecie udział w tem niedorzecznem szaleństwie.
— Mylisz się, raz jeszcze mylisz się, generale! żołnierzy nam nie zbraknie a, szczęśliwsi, niż dawniej, będziemy mieli wodza, którego płeć zelektryzuje najnieśmielszych, zjednoczy wszystkie serca, nakaże milczenie wszystkim ambicyom.
— Biedna, dzielna, kobieta! biedna dusza poetyczna! — rzekł stary żołnierz, tonem głębokiej litości, opuszczając na piersi głowę; — niebawem nie będzie miała zaciętszego ode mnie wroga; ale, dopóki jestem jeszcze tutaj, w tym pokoju, na tym gruncie neutralnym, niech mi wolno będzie powiedzieć panu, jak bardzo podziwiam jej postanowienie, jej odwagę, jej wytrwałość, ale jednocześnie jak ubolewam, że urodziła się w epoce, w której niema już ludzi jej miary. Minął, margrabio, czas, kiedy wystarczało, żeby Joanna de Monfort zbrojną w ostrogę nogą tupnęła w starą ziemię Bretanii, by powstali z niej uzbrojeni wojownicy. Margrabio, zapamiętaj sobie dobrze i powtórz tej biednej kobiecie, jeśli ją zobaczysz, to, co jej dzisiaj przepowiadam: że to serce szlachetne, waleczniejsze niż było serce hrabiny Joanny, w nagrodę za swoją abnegacyę, za energię swoją, za pośwęcenie, za szczytną podniosłość uczuć księżny i matki, zbierać będzie obojętność, niewdzięczność, nikczemność, odrazę, najrozmaitsze podłości... A teraz, kochany margrabio, twoje ostatnie słowo?
— Moje ostatnie słowo podobne jest do pierwszego, generale.
— Powtórz je pan zatem.
— Nie jadę do Anglii — odparł stary emigrant, dobitnie akcentując każdy wyraz.
— Słuchaj, margrabio — rzekł Dermoncourt, patrząc staremu emigrantowi prosto w oczy i kładąc mu dłoń na ramieniu — jesteś dumny, jak Gaskończyk; dochody pana są skromne, wiem o tem... No, no, niech pan nie marszczy brwi i niech mi pan pozwoli dokończyć to, co mam do powiedzenia; do dyabła! wszak pan wie, że mogę panu proponować tylko takie rzeczy, które przyjąłbym sam.
Oblicze margrabiego rozchmurzyło się.
— Mówiłem zatem, że dochody pana, są skromne, a w tym przeklętym kraju mieć dochody, skromne czy znaczne, to nie wszystko, trzeba jeszcze, żeby je wypłacano! Otóż, jeśli panu brak pieniędzy, żeby wynająć małą willę, gdzie w zakątku Anglii... nie jestem i ja bogaty, mam tylko swój żołd, ale pozwolił mi zaoszczędzić kilkaset ludwików; od towarzysza broni przyjąć można: chce pan? Po zawarciu pokoju, jak pan mówi, odda mi pan.
— Dosyć! dosyć! — rzekł margrabia — znasz mnie dopiero od wczoraj, generale, i traktujesz mnie, jakbym był twoim przyjacielem od lat dwudziestu.
Stary Wandejczyk podrapał się w ucho i, jakby mówiąc do siebie:
— W jaki sposób, do dyabła, odwdzięczę się panu! kiedykolwiek za to, co pan dla mnie robi? — spytał.
— A zatem pan przyjmuje?
— Nie, nie! odmawiam.
— Ale pan wyjeżdża?
— Zostaję.
— Niechaj więc Bóg ma pana w swojej opiece — rzekł stary generał zniecierpliwiony — być może, iż przypadek... niech go dyabli porwą... sprawi, że staniemy znów oko w oko, jak niegdyś; ale teraz znam pana i, jeśli będzie zawierucha, jak przed laty trzydziestu sześciu, w Laval, będę pana szukał, przysięgam panu!
— A ja! — zawołał margrabia — przyrzekam panu, że wołać pana będę ze wszystkich sił! Będę taki rad i taki dumny zarazem, że te wszystkie żółtodzioby zobaczą nareszcie, jacy to byli ludzie wielkiej wojny.
— Ale trąba mnie wzywa. Żegnam cię więc, margrabio, i dziękuję za, gościnność.
— Do widzenia, generale, i dziękuję za przyjaźń, którą podzielam, na co radbym panu złożyć dowody.
Dwaj starcy pożegnali się uściskiem dłoni; Dermoncourt wyszedł.
Margrabia ubrał się i przez okno patrzył na małą kolumnę, maszerującą aleją w kierunku lasu. O sto kroków od zamku, generał zakomenderował na prawo; poczem, zatrzymując konia, rzucił ostatnie spojrzenie na spiczaste wieżyczki siedziby swego nowego przyjaciela, a spostrzegłszy go, przesłał mu ręką ostatnie pożegnanie.
W chwili, gdy mały oddział i wódz jego znikli z oczu margrabiemu, a on cofnął się od okna, usłyszał lekkie drapanie do małych drzwi w głębi alkowy, które przez mały pokoik łączyły się ze schodami kuchennymi.
— Kto, u dyabła, może przychodzić tędy? — zapytał siebie półgłosem.
I poszedł odsunąć zasuwkę. Drzwi otworzyły się niezwłocznie i margrabia ujrzał Jana Oullier’a.
— Jan Oullier! — zawołał margrabia ze szczerą radością w głosie — to ty; to ty, mój poczciwy Janie! Dalibóg, dzień zapowiada się pod dobrą wróżbą.
I wyciągnął ręce do starego gajowego, który uścisnął je z żywą wdzięcznością i szacunkiem.
Poczem Jan Oullier wsunął dłoń do kieszeni i wręczył margrabiemu arkusz ordynarnego papieru, złożonego w formie listu. Pan de Souday otworzył list, a w miarę, jak go czytał, twarz jego rozjaśniała się wielką radością.
— Janie — rzekł — zawołaj panny, zgromadź tu całą służbę... Nie, nie gromadź jeszcze nikogo; ale przygotuj mi szpadę, pistolety, karabin, całe uzbrojenie wojenne; daj owsa Tristanowi. Walka się zaczyna, kochany Janie, zaczyna się!... Berto! Maryo! Berto!
— Panie margrabio — rzekł zimno Jan Oullier walka jest otwarta dla mnie od wczoraj, od godziny trzeciej.
Na krzyki margrabiego młode dziewczęta przybiegły.
Marya, miała oczy zaczerwienione i podpuchnięte. Berta była rozpromieniona.
— Moje panny — odezwał się margrabia — biorę was ze sobą! Ale czytajcie najpierw.
I podał Bercie list, który mu przed chwilą wręczył Jan Oullier.
List ten brzmiał, jak następuje:

„Panie margrabio Souday!

„Sprawia króla Henryka V wymaga, żeby chwila wybuchu powstania została o dni kilka przyśpieszona. Zechciej Pan zatem zgromadzić jak najwięcej ludzi oddanych z dywizyi, którą Pan dowodzi, tak, żeby zarówno Pan, jak i oni, ale Pan zwłaszcza, był do mego niezwłocznego rozporządzenia.
„Sądzę, że dwie amazonki w naszej małej armii mogłyby podniecić jednocześnie miłość i miłość własną naszych przyjaciół, i proszę Pana, Panie margrabio, żeby Pan zechciał swoje dwie urodziwe, zachwycające łowczynie dać mi jako adjutantki.

Szczerze oddany
„Petit-Pierre“.

— A więc — spytała Berta — jedziemy.
— Do kroćset, jedziemy! — odparł margrabia.
— W takim razie — rzekła Berta — pozwól, że ci przedstawię rekruta.
— Rekruta? Zawiszę!
Marya stała milcząca, bez ruchu. Berta wyszła i, po chwili, wróciła, trzymając Michała za rękę.
— Pan Michel de la Logerie — rzekła młoda dziewczyna, kładąc nacisk na ten tytuł — który pragnie ci dowieść, że jego królewska mość Ludwik XVIII nie omylił się bynajmniej, nadając mu szlachectwo.
Margrabia, który zmarszczył czoło, na dźwięk nazwiska Michel, usiłował się rozchmurzyć.
— Z zajęciem śledzić będę wysiłki, podjęte przez piana Michel’a dla dojścia do tego celu — rzekł wreszcie.
A wypowiedział te słowa tonem, jaki cesarz Napoleon byłby mógł przybrać w wigilię bitwy pod Marengo i Austerlitzem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.