Przejdź do zawartości

Wierzyciele swatami/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Wierzyciele swatami
Wydawca Nakładem J. Czaińskiego
Data wyd. 1902
Druk Drukiem J. Czaińskiego
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Mari de Marguerite
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
Zabiegi matrymonialne

W ciągu tygodnia po posiedzeniu wierzycieli, jakie opisaliśmy naszemu czytelnikowi, Paweł nie słyszał o nich zupełnie, a był pewnym, że pracują dla niego gorliwie i nie wątpił też o pomyślnym skutku.
Dziewiątego dnia, w chwili właśnie kiedy hrabia miał wsiadać na konia celem wycieczki do lasku, lokaj zameldował panu, Dawida Meyera, który domagał się audjencji.
Paweł dał rozkaz wprowadzenia go natychmiast, był bowiem pewny, że przynosi wiadomości.
— O przodkowie moi, szepnął młodzieniec uśmiechając się, cóżbyście powiedzieli, gdybyście się dowiedzieli tam, w górze, że waszego potomka żeni faktor koni.
Dawid Meyer wszedł.
Wszyscy sportsmani, wszyscy wyścigowcy, znali dobrze tego jegomości, mającego bardzo rozgałęzione stosunki.
W r. 1867, miał on lat trzydzieści, był izraelitą, mimo to ładnym chłopcem, jakkolwiek miał figurę nieco niezgrabną, przytem wielką czarną brodę, bardzo starannie utrzymaną, wyraz twarzy i rysy zdradzające najwyraźniej jego semickie pochodzenie, włosy czarne, kędzierzawe.
Lubiący żyć bez rachunku, uczynił nieszczęśliwą panią Meyer, jeszcze młodą i bardzo piękną osobę, którą zaślubił z miłości; handlarz koni, pretensjonalny do obrzydzenia, stawiający swą osobę wyżej nad wszystko, zachował maniery najwyższej elegancji, w rzeczywistości zaś był to sobie człowieczek mający najgorszy smak posunięty nieraz do śmieszności.
Lubił podwyższać wdzięki swej powierzchowności toaletą niezwykle dziwaczną. Przepadał za kolorami krzyczącemi i ekscentryczną formą. Otaczał się zawsze indywiduami ubierającemi się jak on, przesadzał swoje zasługi pod względem tresowania koni, jeździł w powozie w cztery konie, gościom swym wyprawiał smaczne obiady i skłonny był nawet do orgii.
Dawid Meyer był dzieckiem szczęścia albo mówiąc inaczej miał wiarę i zaufanie wszystkich.
Otaczał się kobietami, które obsypywał złotem, lubił, kiedy ten fraucymer wymawiał:
— Mój pieszczoszku, mój zajączku, mój gołąbku!
Żaden z paryżanów nie bywał z taką jak on namiętnością w Teatrze Rozmaitości, w Palais-Royal i w Bouffes.
Znał wszystkie statystki i statystów. Rozkoszował się znakami małych rączek, przesyłających mu ze sceny całusy.
— Jestem człowiekiem, któremu oprzeć się niopodobna, mówił do siebie pokręcając wąsa. One mnie uwielbiają.
Dawid Meyer, w chwili kiedy wprowadził go lokaj hrabiego, ubranym był w kostjum zupełnie biały.
Wielki rubin zapinał krawat.
W lewym ręku trzymał kapelusz szarego koloru a w drugim szpicrutę z główką z korala. Szpicruta i ostrogi przekonywały, że przybył konno.
Rzeczywiście groom, w pantalonach z białej skóry jak i w butach ze sztylpami oprowadzał po ulicy Boulogne dwa piękne konie, które Dawid decydował się sprzedać po 25 tysięcy franków za sztukę.
— Pan hrabia od ostatniego posiedzenia, jak uważam, ma się wybornie, rzekł ze swobodą światowca.
— Doskonale, kochany panie, odparł Paweł i jestem niezmiernie ucieszony z pańskich odwiedzin. O ile mi nic się zdaje, pan masz zamiar do zakomunikowania mi jakiejś nowiny.
— Pan hrabia uczynił bardzo słuszne spostrzeżenie. Tak jest, mam coś rzeczywiście... Obciąłbym pomówić. Ale przedewszystkiem pozwoli pan hrabia, że go zapytam...
— O co?
— Czy jestem pierwszy? Czy żaden z tamtych jegomościów nie był tutaj?
— Pan jesteś pierwszym. Żaden z tych jegomości. nie pokazał się.
— Brawo! zawołał Dawid, uderzając w ręce, wiedziałem, że ich uprzedzę. Pracując gorliwie dla pana hrabiego, chciałbym ich wszystkich zdystansować.
— A więc, zapytał z uśmiechem Paweł, więc pan nie istotnie już coś znalazłeś?
— Coś bardzo znakomitego, ośmielę się dodać. Sroczkę w gnieździć, bardzo potulną. Czy pan hrabia lubi blondynki?
— Tak jest. Blond to barwa złota, dojrzałych renglotów i kolor starego hiszpańskiego wina.
— Wspaniała idea! gdyż i ta osoba jest tak dobrą jak Xeres autentyczny.

„Pójdziemy śpiewać w gronie innych.
Jeżeli chcecie.
Bo ja uwielbiam, tę piękność.
Z blond włosem”.

— Pan hrabia zna tę piosenkę doskonale, to z Teatru Buffa, muzyka Offenbacha, Offenbach jest bardzo mi mocnym w muzyce.
Paweł przerwał Dawidowi zapytując:
— Więc ta osoba jest piękna?
Za całą odpowiedź zesznurował grube usta i przyłożywszy palce klasnął wesoło.
— Pantomina ta aż nadto była wymowna.
— Bardzo dobrze, odpowiedział Nancey śmiejąc się, pański entuzjazm sprawia mi prawdziwą przyjemność, ponieważ jesteś pan znawcą. Jakiż wiek tej cudownej piękności?
— Zdaje mi się, ma lat dwadzieścia pięć. Być może jest młodsza, ale nie starsza wcale. Pan hrabia rozumie zapewne, że nie mogłem przeglądać aktu urodzenia, ma
— Majątek?
— Stosownie do ułożonego programu a może nawet nieco większy. Pan hrabia kładł za warunek 1,200.000 franków, a tam jest więcej, bo 1,400.000 franków. Wszystko w papierach publicznych i w akcjach kolei żelaznych.
— Coraz lepiej. A ród? Rodzina?
— Nie ma żadnej.
— Jakto, nikogo z krewnych?
— Ani dalszych ani bliższych.
— Ależ to wyśmienite. Ani macochy, ani ojczyma, ani żadnych kuzynów. Zdaje mi się że marzę. Gdzież kochany pan znalazł tę perłę drogocenną?
— Ta osoba, jest moją klientką.
— Czy ma konie?
— Cztery, panie hrabio. Dom piętrowy... wielki „szyk!“
— Dom piętrowy. I osoba ta mieszka sama?
— Naturalnie, przecież jest panną.
— A ułożenie, wychowanie?
— Wszystko jak należy. Ojciec był pułkownikiem i komandorem legii honorowej; ona wychowana była w St. Denis.
— Wszystkie elewki w St. Denis nie mają majątku.
— Panna Lizely (to jej nazwisko, Blanka Lizely) także nie miała ale odziedziczyła.
— Po kim?
— Pan hrabia sam ją o to zapyta. Ja nie wiem nic zupełnie. Wiem że pieniądze są, że jest wszystko jak na dłoni. Oto wszystko. To dla mnie wystarcza.
— Bardzo słusznie. I pan sądzisz, że się podobam pannie Lizely.
— Więcej jak wierzę, jestem pewny że pan hrabia podoba się.
— Zkąd ta pewność.
— Mówiła mi.
— Więc ona mnie zna.
— Doskonale.
— Gdzie mnie widziała?
— W lasku zapewne, w Operze, na wyścigach, wszędzie. Nie zasięgałem w tym względzie wiadomości.
— Czy zna moje położenie pieniężne.
— Najzupełniej i to jej wcale nie stoi na przeszkodzie. Nawet opowiadając, o wiele przesadzałem położenie hrabiego, aby tym sposobem zdobyć dla niego pewną sumkę do kieszeni.
— Wyśmienita myśl, praktyczna, jak mówi nasz przyjaciel Gobert. Ta młoda dziewczyna zresztą jest aniołem. Czy wiesz pan, że pałam żądzą ujrzenia ją kiedykolwiek.
— Czy pan hrabia ma wolny dzień w tygodniu.
— Jestem wolny zawsze.
— Czy nic nie przeszkodzi panu hrabiemu, naprzykład jutro pojechać ze mną o godzinie pierwszej po południu.
— Pojechać? Gdzie?
— Do Ville-Avray.
— Więc to w Ville-Avray mieszka panna Lizely?
— Tak, w lecie i w jesieni. Pieścidełko prawdziwe. Pan hrabia zobaczy. Wprawdzie to do niej należy, ale nie liczy się do majątku. Ot poprostu jak pierścionek, za 80 tysięcy franków, dla ozdoby paluszka. Pan hrabia zobaczy. Jakże, zgoda?
— Dobrze. Przyjadę po pana jutro w moim powozie, o godzinie trzy kwadranse na pierwszą.
— Będę oczekiwał na pana hrabiego, ale proszę o pozwolenie zawiezienia go tam w moim faetonie. Mam w tym interes mój własny.
— Jaki?
— Interes czysto handlowy. Ten spacer pozwoli panu hrabiemu ocenić moje rumaki czystej krwi, które mam zamiar odstąpić panu hrabiemu. Są to wyśmienite dwa bieguny, które nigdy nie powinny pozostać w mojej stajni. Uważam że są godne zawieść pana hrabiego i panią hrabinę do merostwa i do kościoła, w dniu ślubu.
— Jest to interes, który się załatwi bardzo łatwo, odpowiedział Paweł z uśmiechem.
Dawid Meyer pożegnał hrabiego z nadzwyczajną grzecznością, a pan Nancey zapytywał sam siebie z wielką ciekawością, co to może być za kobieta piękna i bogata, która przyjmuje męża z rąk faktora, gustu wielce trywialnego i pretensjonalnego. Włożył rękawiczki i właśnie zabierał się do wyjścia, gdy wszedł na nowo lokaj zapowiadając nowe odwiedziny tapicera, pana Lebel-Girard.
Tapicer, którego już poznaliśmy jako mającego pretensję do wymowy, mógłby prawie uchodzić za pana.
W wieku do pięćdziesięciu pięciu lub sześciu lat, wysoki i chudy, postawy poważnej, z włosami siwiejącemi, bardzo zawsze starannie wygolony, ubrany jak notarjusz, nosił w dziurce od guzika czerwoną wstążeczkę, którą otrzymał w r. 1865, w skutek wystawy rzemiosł, wyjeżdżał tylko w powozie i przyjmował zlecenia tylko wielkiej wagi.
Posiadając 60 tysięcy rocznego dochodu i piękną posiadłość w Enghien, był radcą magistratu, w nadziei pozostania kiedyś rządcą prowincji czyli merem a przynajmniej pierwszym pomocnikiem, aby tym sposobem silną ręką pochwycić sprawy swoje przemysłowe.
Z tego widać że nie było najmniejszego podobieństwa między tapicerem zwyczajnym a dumnym, przemyślnym w przyszłości merem.
Lebel-Gerard rozpoczął rozmowę w tym samym guście jak Meyer, po przywitaniu bowiem, zapytał:
— Panie hrabio czy jestem pierwszym?
— Jesteś pan drugim z kolei, odparł śmiejąc się, ale straciłeś pan tylko na czasie nic więcej.
— Któż mnie uprzedził?
— Nasz przyjaciel Meyer, był przed pięciu minutami... Zapewne minęliście się panowie przy sztachetach.
Lebel-Gerard zrobił minę pogardliwa.
— Dawni Meyer, rzekł, jest elegancki chłopak, ale tak lekkomyślny, że niepodobna rachować wcale na niego. Człowiek ubiegający się za przyjemnościami i bez należytej moralności, nic przedstawia żadnej gwarancji. Ludzie dobrze powiadomieni utrzymują, że żonę uczynił nieszczęśliwą i że zrujnowały go kobietki. Czyż zatem znalazł co dla pana?
— Bezwątpienia, odpowiedział Paweł, i znaleziona przez niego osoba dość mi się podoba.
— To mnie dziwi.
— Dla czego? Dawid Meyer rzeczywiście ma rozliczne stosunki.
— Zgadzam się, ale te ograniczają się do znajomości takich kobiet z któremi żenić się niepodobna... Wreszcie mało mnie to obchodzi, czy mu się powiodło lub nie...
— Jakto? Jakto? zawołał Paweł śmiejąc się. Przeciwnie to bardzo wiele znaczy.
—Jesteś w błędzie hrabio, zawołał przemysłowiec. Ponieważ osoba przedstawiona przez niego nie może równać się z moją.
— Ba! A jeżeli to istotna perła?
— Moja jest brylantem. Niech pan hrabia osądzi sam: Lat szesnaście, sama niewinność i wykształcenie świetne, milion pięć kroć sto tysięcy zaraz a w przyszłości dwa miliony, po śmierci ojca który strasznie je, pije olbrzymio, i doktorzy przepowiadają mu atak apoplektyczny.
Wyrecytowawszy wszystko jednym tchem, Girard umilkł aby spocząć, a następnie dodał tonem zwycięzcy:
— Pan hrabia raczy zważyć, że artykuł proponowany przez Dawida, o wiele mniej posiada wartościowych warunków.
Rzeczywiście „artykuł“ proponowany przez Dawida, pod wielu względami daleko mniejszej jest wartości, ale posiada jednak przymiot nieoceniony.
Tapicer zdawał się być ździwionym.
— Nieoceniony! szepnął. Jaki?
— Taki, że nie ma żadnej rodziny a pan, mówiłeś mi podobno o ojcu.
— Apoplektyku, panie hrabio, zawołał z żywością Lebel-Gerard. Szyja w ramionach, czerwony jak rak po ugotowaniu. Biorę na siebie, że nie zabawi z nami długo. To bardzo dzielny człowiek. Pan hrabia będzie kontent ze mnie.
— A czy w kontrakcie ślubnym zaręczy, że umrze w danym terminie?
— Mógłbym to zagwarantować, wybełkotał tapicer, a widząc uśmiech pana de Nancey, wykrzyknął: Ależ pan hrabia żartuje. Kiedy zobaczy Małgorzatę nie będzie żartował i małżeństwo dla pieniędzy zamieni się w małżeństwo z miłości.
— Młoda dziewczyna ma na imię Małgorzata?
— Tak, panie hrabio, imię to jest arystokratyczne, nie prawdaż? Dziecko to daleko dystyngowańsze od imienia. Znam je dobrze. Jej ojciec jest moim sąsiadem. Kiedy interesa pozwolą mi na przepędzenie kilku chwil w Enghien, gdzie mam zaszczyt być radcą municypalnym, gdzie mogę powiedzieć śmiało: posiadam pięknej architektury pałacyk, w guście średniowiecznym, obiaduję w Montmorency, u mego przyjaciela. Moglibyśmy tam pojechać niby tak z ciekawości. Tam dla pana wyśmienita znajduje się piwniczka. O pan Bouchard znany z gustu.
— Bouchard? zawołał Nancey, ależ to nazwisko w Montmorency jest patrjarchalnem.
— Rzeczywiście, to zawdzięcza on swojej manii.
— Jakiej manii?
— Zaraz będę miał honor wytłumaczyć to panu hrabiemu.
— Trzeba panu wiedzieć że mnie to mało obchodzi.
— Za pozwoleniem. Bouchard był istotnie „korkarzem“, i na korkach właśnie zrobił miljony. A ponieważ udało mu się kupić Montmorency, zawróciło mu to głowę. Chciał gwałtem wmówić w siebie, że należy do tej starożytnej rodziny i że pochodzi choćby z jakiej bardzo pobocznej gałęzi potomków.
— Mania rzeczywista.
— Zrobił też co chciał, odnalazłszy tak zwanych archiwistów paleografii, którzy mu sporządzili genealogiczne drzewo, niepodobna przecież było odnaleźć ojca owej nowej prozarpii, gdyż ojciec naszego arystokraty świeżo upieczonego był korzennikiem w Petite Ville... Nie stracił jednak odwagi. Wynalazł bowiem sposób bardzo oryginalny... Zakupił grunta należące do Montmorency; i po zrobieniu fortuny postanowił wycofać się z interesów. Zbudował zamek i pompatycznie miejsce to ochrzcił: „Bouchard et Montmorency“.
— Ależ to śmieszne!
— To też Prokurator królewski wkrótce wezwał go i zapowiedział mu, iż w razie używania wzbronionego tytułu, będzie zmuszony osadzić go w kozie. Bouchard naturalnie przyrzekł, ale zarazem dał sobie słowo, że jego córka zaślubi co najmniej barona. Przypomniawszy sobie o tem, kiedym odwiedził starego Mikołaja, powiedziałem mu też, że znam młodego hrabiego, pochodzącego z rodów jeszcze średniowiecznych... w końcu wymieniłem pańskie nazwisko, Bouchard rzucił mi się na szyję i w tej chwili jedynem jego marzeniem był tytuł córki: „Pani hrabina“. Zapowiedziałem mu również o wizycie pana hrabiego. Ozy pan hrabia jutro będzie wolnym?
— W czwartek mogę panu służyć.
— Będę miał zaszczyt przedstawić się panu hrabiemu o godzinie trzeciej. Pan hrabia raczy wybrać powóz z największemi herbami w tym wypadku nawet przesada nie zaszkodzi.
Na tem skończyła się rozmowa.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.