Przejdź do zawartości

Wierzba nad urwiskiem

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Zofia Rogoszówna
Tytuł Wierzba nad urwiskiem
Pochodzenie Bluszcz R. 57 nr 21
Wydawca Tow. Zakładów Graficznych „Koła Polek” Sp. z Ogr. Odp.
Data wyd. 24 maja 1924
Druk Zakł. Graf. „Koła Polek”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


WIERZBA NAD URWISKIEM

Na urwisku, zgarbiona i krzywa
Z pniem rozdartym stoi wierzba siwa

Cała naprzód podana, schylona
ponad przepaść wyciąga ramiona

i spogląda hen, w dal, ku dolinie,
kędy rzeki złocisty szlak płynie,

każdej wiosny, z gór lecą strumienie,
podmywając wierzbowe korzenie;

codzień ziemia z pod nóg jej ucieka,
wierzba żyje i patrzy i czeka.

Czasem jeno, kiedy cichą nocą
gwiazd girlandy na niebie migocą,

a słowicza pieśń płynie z oddali,
cicha skarga w jej listkach się żali:

„Wszystkie, wszystkie rozsiane po świecie,
gdybyż jedno przy sobie mieć dziecię!“

Czasem z dolin, gdy wietrzyk przywionie,
wierzba pyta: „Czyś słyszał coś o niej?

Czy o córce najmłodszej masz wieści?“
A wiatr w zeschłych jej listkach szeleści:

„Wierzbo stara, zgarbiona i siwa
Twoja córka jest bardzo szczęśliwa.

W młodym gaju, co widny nad rzeką,
twemu dziecku, dni słodko się wleką.”


Stopki nurza w wód falach błękitnych,
słońce pieści puch baź aksamitnych,

a ku niebu tak wznosi koronę,
że wnet ujrzysz. Twe dziecię rodzone.“


Kornym szmerem, listeczki drżą szare:
„Boże usłysz prośbę matki starej,

tyle życia podaruj mi jeszcze,
aż dzieciątko me wzrokiem upieszczę”...

I ramiona wyciąga z daleka,
i w gaj patrzy, i marzy i czeka.

— — — — — — — — — — —
— — — — — — — — — — —


Lat tęsknoty udręka straszliwa!
Jakże przetrwa cię staruszka siwa?

W bezdeszczowe dni, okrutne skwary,
ogień pali schorzałe konary,

opadają zeschłe listki siwe...
Wiosną burze srogie, przeraźliwe

toczą z hukiem kamieniste zwały,
rwąc i szarpiąc korzenie w kawały.

Z pod dalekich stóp, sypią się piargi..
Wierzba żyje i cierpi bez skargi.

— — — — — — — — — — —
— — — — — — — — — — —


O dni długie tęsknego czekania,
gdy mgła szara, świat cały zasłania,

nie doczekać się promienia słońca!
Czyliż męce nie będzie już końca?

Każda gałąź łzą bólu ocieka,
Wierzba żyje... i patrzy i czeka.

Aż raz świtem... czy san to? czy mary?
nikną, bledną nadrzeczne opary.

i z rozdrganych, ulotnych woali,
w których zorza gra barwą opali,

hen, za wodą, ponad rąbek siny
olch bezlistnych i brzóz i wikliny,

zróżowiona przedświtem poranku
cudna wierzba, w srebrzystych ros wianku

splotem gibkich gałązek się zrywa,
zda się woła i wabi i śpiewa:

„Matuś moja, serdeczna, rodzona,
taka byłam za Tobą stęskniona,

Tak się rwałam ku Tobie, ku górze,
aż ramionka wyrosły mi duże.

Patrz, mateńko, siwiutka, zgrzybiała
to ja jestem, córeczka twa mała!

Czy ty widzisz mnie matko jedyna?

— — — — — — — — — — —

Oto szczęścia wybiła godzina!”

W główkę srebrną, strojną blaskiem słońca
matka patrzy i patrzy bez końca,

i ramiona wyciąga spękane:
— „Córuś moja! dzieciątko kochane!”

— — — — — — — — — — —
— — — — — — — — — — —

O dni cudne, słodkiego poznania!
Zwiewne blaski, uśmiechy, szemrania,

szept gałązki; co wdzięcznie się zgina,
gdy swej matce śle pokłon wierzbina.


W gaj wpatrzona, stara matka siwa
w córce młodość powtórną przeżywa.

Codzień lecą z słonecznej doliny
jakieś szepty, zwierzenia, nowiny.

„W mych gałązkach gniazdeczko ptak wije,
cudny motyl z baź moich, miód pije!

Tak tu ślicznie, nad modrą tą rzeką,
jeno żal mi, żeś Ty tak daleko!

Tak bym chciała, mateńko rodzona,
do Twojego przytulić się łona,

bo mi tęskno, bo żyć mi jest trudno,
niby dobrze, a tak czegóś nudno...

Czy tak zawsze? — mateńko siwiutka?”
— Zawsze... zawsze... córeczko malutka.

A w dniu drugim, leci motyl złoty:
„Król wierzb muszkę dziś przystał w zaloty.


Spójrz mateńko, jak dumne me czoło,
Złote bazie je wieńczą wokoło,

kiedy czasem, pod wiatru pieszczotą
włosy jego z mojemi się splotą;

dreszczem dziwnym, gałązki drżą moje...
Tak mi dobrze... tak czegoś się boję...

Czy tak zawsze, mateńko siwiutka?
— Zawsze... zawsze... córeczko malutka”.

A wieść trzecia niesie motyl siny,
„Dzisiaj, matuś nasze zaślubiny!

Pobłogosław nas matko jedyna,
bo prócz córki, masz dzisiaj i syna;

Pszczół wyroje nasze głowy wieńczą,
słońce skuwa nas złotą obręczą,

a skowronek w błękicie wydzwania
naszą pierwszą godzinę kochania...

Matuś moja, staruszeczko siwa,
Twoja córka dziś bardzo szczęśliwa!”

Od urwiska, szept rwie się, czy łkanie;
„Córuś moja, najsłodsze kochanie”.

I motylki w słoneczny gaj niosą
listek siwy, sperlony łez rosą.

— — — — — — — — — — —
— — — — — — — — — — —

O południu, nad przepaść schylona,
stara wierzba wyciąga ramiona

i w dal patrzy, gdzie w słońcu, nad wodą
złote pyłki miłosny tan wiodą,

opadając, na wonne, puszyste,
panny młodej warkocze srebrzyste.

Oto w złotej ukryły ją chmurze,
Cisza wkoło... Jeno hen, w lazurze,

sygnaturka skowronka wydzwania
Cud — godzinę — pierwszego kochania...

— — — — — — — — — — —
— — — — — — — — — — —


Na urwisku coś łka, coś się zrywa,
łzami szczęścia płacze wierzba siwa.

Nisko dołem, płyną rzeczne fale,
niosąc jakieś wspomnienia, czy żale.

— — — — — — — — — — —
— — — — — — — — — — —

Lato! lato! dni skwaru, dni suszy,
kora pęka, rozpada się, kruszy,

a korzeni oszalałe wargi
w rozpalone wpijają się piargi.

Wolny, wolno, dzień za dniem upływa
na urwisku kona wierzba siwa...

A w dolinie gaj młody, nadrzeczny
tętni pieśnią miłości odwiecznej.

Postroiły się drzewa i kwiaty
w najświetniejsze, najwonniejsze szaty,

wpatrzone w głąb swego odbicia,
ślą w zaświaty pochwalny hymn życia.

Z pośród drzewin, jak złota kolumna,
strzela postać młodzieńcza i dumna.

To król gaju do piersi swej tuli
główkę srebrną kochanki zazuli.

W szczęście dzieci, niby w cud najrzadszy
matka patrzy i patrzy i patrzy, —

I nie pomnąc, że żar w nią się wwierca
grozą śmierci, dosięgając serca,

ku niebiosom westchnie, cicha, blada...
Czy się modli?, czy z gwiazdami gada?


Czy z bogami zawiera przymierze,
mękę swoją im niosąc w ofierze?

Cyt.., mdlejącej szemranie modlitwy
krzyk rozerwał spłoszonej rybitwy.

— — — — — — — — — — —
— — — — — — — — — — —

Cisza parna, cisza pełna grozy,
aż świst ostry przeleci przez łozy.


Stopki nurza w wód falach błękitnych,
słońce pieści puch baź aksamitnych,

a ku niebu tak wznosi koronę,
że wnet ujrzysz. Twe dziecię rodzone.“


Kornym szmerem, listeczki drżą szare:
„Boże usłysz prośbę matki starej,

tyle życia podaruj mi jeszcze,
aż dzieciątko me wzrokiem upieszczę”...

I ramiona wyciąga z daleka,
i w gaj patrzy, i marzy i czeka.

— — — — — — — — — — —
— — — — — — — — — — —


W gaj wpatrzona, stara matka siwa
w córce młodość powtórną przeżywa.

Codzień lecą z słonecznej doliny
jakieś szepty, zwierzenia, nowiny.

„W mych gałązkach gniazdeczko ptak wije,
cudny motyl z baź moich, miód pije!

Tak tu ślicznie, nad modrą tą rzeką,
jeno żal mi, żeś Ty tak daleko!

Tak bym chciała, mateńko rodzona,
do Twojego przytulić się łona,

bo mi tęskno, bo żyć mi jest trudno,
niby dobrze, a tak czegóś nudno...

Czy tak zawsze? — mateńko siwiutka?”
— Zawsze... zawsze... córeczko malutka.

A w dniu drugim, leci motyl złoty:
„Król wierzb muszkę dziś przystał w zaloty.


Spójrz mateńko, jak dumne me czoło,
Złote bazie je wieńczą wokoło,

kiedy czasem, pod wiatru pieszczotą
włosy jego z mojemi się splotą;

dreszczem dziwnym, gałązki drżą moje...
Tak mi dobrze... tak czegoś się boję...

Czy tak zawsze, mateńko siwiutka?
— Zawsze... zawsze... córeczko malutka”.

A wieść trzecia niesie motyl siny,
„Dzisiaj, matuś nasze zaślubiny!

Pobłogosław nas matko jedyna,
bo prócz córki, masz dzisiaj i syna;

Pszczół wyroje nasze głowy wieńczą,
słońce skuwa nas złotą obręczą,

a skowronek w błękicie wydzwania
naszą pierwszą godzinę kochania...

Matuś moja, staruszeczko siwa,
Twoja córka dziś bardzo szczęśliwa!”

Od urwiska, szept rwie się, czy łkanie;
„Córuś moja, najsłodsze kochanie”.

I motylki w słoneczny gaj niosą
listek siwy, sperlony łez rosą.

— — — — — — — — — — —
— — — — — — — — — — —

O południu, nad przepaść schylona,
stara wierzba wyciąga ramiona

i w dal patrzy, gdzie w słońcu, nad wodą
złote pyłki miłosny tan wiodą,

opadając, na wonne, puszyste,
panny młodej warkocze srebrzyste.

Oto w złotej ukryły ją chmurze,
Cisza wkoło... Jeno hen, w lazurze,

sygnaturka skowronka wydzwania
Cud — godzinę — pierwszego kochania...

— — — — — — — — — — —
— — — — — — — — — — —


Na urwisku coś łka, coś się zrywa,
łzami szczęścia płacze wierzba siwa.

Nisko dołem, płyną rzeczne fale,
niosąc jakieś wspomnienia, czy żale.

— — — — — — — — — — —
— — — — — — — — — — —

Lato! lato! dni skwaru, dni suszy,
kora pęka, rozpada się, kruszy,

a korzeni oszalałe wargi
w rozpalone wpijają się piargi.

Wolny, wolno, dzień za dniem upływa
na urwisku kona wierzba siwa...

A w dolinie gaj młody, nadrzeczny
tętni pieśnią miłości odwiecznej.

Postroiły się drzewa i kwiaty
w najświetniejsze, najwonniejsze szaty,

wpatrzone w głąb swego odbicia,
ślą w zaświaty pochwalny hymn życia.

Z pośród drzewin, jak złota kolumna,
strzela postać młodzieńcza i dumna.

To król gaju do piersi swej tuli
główkę srebrną kochanki zazuli.

W szczęście dzieci, niby w cud najrzadszy
matka patrzy i patrzy i patrzy, —

I nie pomnąc, że żar w nią się wwierca
grozą śmierci, dosięgając serca,

ku niebiosom westchnie, cicha, blada...
Czy się modli?, czy z gwiazdami gada?


Czy z bogami zawiera przymierze,
mękę swoją im niosąc w ofierze?

Cyt.., mdlejącej szemranie modlitwy
krzyk rozerwał spłoszonej rybitwy.

— — — — — — — — — — —
— — — — — — — — — — —

Cisza parna, cisza pełna grozy,
aż świst ostry przeleci przez łozy.


Lat tęsknoty udręka straszliwa!
Jakże przetrwa cię staruszka siwa?

W bezdeszczowe dni, okrutne skwary,
ogień pali schorzałe konary,

opadają zeschłe listki siwe...
Wiosną burze srogie, przeraźliwe

toczą z hukiem kamieniste zwały,
rwąc i szarpiąc korzenie w kawały.

Z pod dalekich stóp, sypią się piargi..
Wierzba żyje i cierpi bez skargi.

— — — — — — — — — — —
— — — — — — — — — — —


O dni długie tęsknego czekania,
gdy mgła szara, świat cały zasłania,

nie doczekać się promienia słońca!
Czyliż męce nie będzie już końca?

Każda gałąź łzą bólu ocieka,
Wierzba żyje... i patrzy i czeka.

Aż raz świtem... czy san to? czy mary?
nikną, bledną nadrzeczne opary.

i z rozdrganych, ulotnych woali,
w których zorza gra barwą opali,

hen, za wodą, ponad rąbek siny
olch bezlistnych i brzóz i wikliny,

zróżowiona przedświtem poranku
cudna wierzba, w srebrzystych ros wianku

splotem gibkich gałązek się zrywa,
zda się woła i wabi i śpiewa:

„Matuś moja, serdeczna, rodzona,
taka byłam za Tobą stęskniona,

Tak się rwałam ku Tobie, ku górze,
aż ramionka wyrosły mi duże.

Patrz, mateńko, siwiutka, zgrzybiała
to ja jestem, córeczka twa mała!

Czy ty widzisz mnie matko jedyna?

— — — — — — — — — — —

Oto szczęścia wybiła godzina!”

W główkę srebrną, strojną blaskiem słońca
matka patrzy i patrzy bez końca,

i ramiona wyciąga spękane:
— „Córuś moja! dzieciątko kochane!”

— — — — — — — — — — —
— — — — — — — — — — —

O dni cudne, słodkiego poznania!
Zwiewne blaski, uśmiechy, szemrania,

szept gałązki; co wdzięcznie się zgina,
gdy swej matce śle pokłon wierzbina.


i z zżółkłego się nieba wynurzy
mściwe lice archanioła burzy.

Jak szatanów tabun rozpętany,
w skok nadlecą druhowie-orkany,

i skłębionych chmur okryci tarczą
raz po razie piorunami warczą.

Strach niemocy przegiął wszystkie drzewa
wtem, z rozdartych nieb, buchta ulewa.


— — — — — — — — — — —
— — — — — — — — — — —

W rozszalałych żywiołów kolisku
walczy wierzba, na skalnem urwisku.

Wściekły wicher rwie w strzępy włos długi
pień spróchniały zlewają wód strugi.

Pręży, skręca się gromem rażona
i już znowu podnosi ramiona,

bo w wężowym błyskawic połysku
widzi dzieci, splecione w uścisku.

Wtedy w szale bezkresnej tęsknoty
pierś podaje pod śmiertelne groty,

i zaklina moce piorunowe,
by godziły w jej zsiwiałą głowę.

Cóż, że orkan na proch ją rozmiecie
gdy tam — w słońcu — żyć będzie jej dziecię!

Lecz wołanie umęczonej duszy
szum złowrogi wezbranych wód głuszy, —

To z gór pędzą spienione strumienie,
niosąc grozę i śmierć i zniszczenie.

Ponad gajem, gdzie wzrosła wierzbina,
przemoc skrzydła potworne rozpina.

— — — — — — — — — — —
— — — — — — — — — — —


Wierzbo! wierzbo! i czemuż o świcie
w skrzepłej piersi jeszcze drgnęło życie?

Poco wznosisz zbolałe ramiona,
i jak łachman zdarta, zdziurawiona

Wpijasz oczu wyżartych orbity
w gaj nadrzeczny, chmur kirem zakryty?

Ach, napróżno twe oczy goreją
niezmożoną, obłędną nadzieją.

Nad urwiskiem słonecznej doliny
całun śmierci rozpostarł się siny. —

Znikły kwiatów pogodne oczęta,
znikła rzeka, w sierp złoty wygięta,

znikły dzieci uśmiechy promienne. —
Muł pozostał... i zwały kamienne

a z posągu przeczystej miłości
pni strzaskanych bielejące kości.

— — — — — — — — — — —
— — — — — — — — — — —

Cicho wierzbo! cicho wierzbo siwa,
cóż, że głuchy jęk pierś Ci rozrywa,

cóż, że w szale swej rozpaczy silnej
bijesz głową o twardy mur skalny,

że po piargu włóczysz włosów szarfy,
niby struny potargane harfy?

Nie nadejdzie śmierć dobra, litosna
Cicho wierzbo... będzie znowu wiosna.

Będą znowu zachody i świty,
znów się pieśnią rozdzwonią błękity,

a choć groza tak pierś twoją stłoczy,
że prócz bólu, nic nie dojrzą oczy,

ty żyć będziesz — i konać na nowo,
aż nieznane dopełni się — słowo.

Bo się wszystko na ziemi przemienia
oprócz męki niezmiennej — cierpienia.




ZOFJA ROGOSZÓWNA

Zakopane 14/IV 1918 r.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zofia Rogoszówna.