Wielki los (de Montépin, 1889)/Część trzecia/XXXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Wielki los
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888–1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXV.

Doktór, który leczył Klarę, nie miał w tym czasie zbyt wiele zajęcia w Paryżu.
Zaproszenie na obiad otrzymane od Placyda, przypomniało mu potrzebę odwiedzenia pani de Rhodé, pojechał więc także na wyspy.
Leopold wypełniał ściśle zalecenia ojca i bywał co dzień u narzeczonej.
W chwili przybycia doktora, znajdował się w ogrodzie, i siedział w altanie z niewidomą i jej córką.
Paulina de Rhodé powiadomiona przez Joannę-Marye o wejściu lekarza, podała mu rękę na powitanie.
Ścisnął tę rękę i znalazł ją zgorączkowaną.
— Czy pani nie dobrze się jeszcze czuje?... zapytał.
— Słabą nie jestem — ale jestem jeszcze trochę cierpiącą, odrzekła zapytana... To następstwo fatalnego wypadku.
— Wypadku? — powtórzył doktór, a to jakiego wypadku?
— O mało się nie utopiłam!...
— I gdyby nie mój zbawca, którego prawdziwie Opatrzność mi zesłała, byłabym dzisiaj w żałobie — dodała Klara...
— Z jakiej-że przyczyny jednak nastąpił ten wypadek?
— To — wtrącił głupowato Leopold, to prawdziwa butelka atramentu. — Nikt nic a nic tego wszystkiego nie rozumie.
— Zdarzyło się to — zaczęła znowu Klara, podczas owej szalonej burzy nocnej, dla uniknięcia której pan doktór i pan Joubert wyjechaliście zaraz po obiedzie... Podczas tej nocy i tej burzy matka wpadła do wody.
— Ale zkądże to się wzięło, że pani wstała i wyszła?... zapytał doktór niewidomej.
— Nic nie wiem... nic nie pamiętam — i nic nie rozumiem. Przypuszczam, że może przez sen...
— Gdyby nawet tak było, to zawsze by pani pamiętała cośkolwiek... Czy się pani wcześnie wtedy spać położyła?...
— Wcześniej niż zwykle... byłam nadzwyczaj senną... doznawałam jakiejś ociężałości ogólnej... Nie byłam w stanie rozebrać się nawet zupełnie...
— To coś dziwnego i szczególnego!... wykrzyknął doktór...
— Dziwnego i szczególnego... dla czego panie doktorze?...
— Symptomata, które pani mi opisuje, są właśnie takiemi, jakie krople przepisane panie Joannie-Maryi powinny były spowodować. Czy pani, panno Joanno, nie doświadczała tego samego?
— Ja panie doktorze, nic a nie... zupełnie nic... nie czułam...
— I spała pani pomimo burzy?...
— Bardzo niespokojnie wprawdzie, ale spałam. Budziłam się parę razy.
Doktór się zastanowił.
Nagle Klara krzyknęła.
— A pamięta pan doktór — rzekła, że pan Joubert stłukł swoję szklankę, chcąc trącić się z panem?...
— Pamiętam doskonale...
— Józefowa przyszła wymaczać obrus i rozłożyć na rozlane miejsce serwetę...
— Tak jest — a pan Joubert aby jej to ułatwić, podniósł pełne jeszcze szklanki...
— Otóż przyszło mi na myśl, czy stawiając je z powrotem na stole, nie pomylił się przypadkiem i nie postawił przed mamą tej, która była dla mnie przeznaczona... To bodaj najprawdopodobniejsze.
Doktór wstrząsnął się i brwi zmarszczył.
— Toby istotnie tłómaczyło tę nieprzezwyciężoną senność — odrzekł — ale nie mogło spowodować nigdy w świecie, aby matka pani wstała z łóżka, przeszła ogród w stanie lunatyzmu i poszła się rzucić do Marny.
— Znaleźliśmy nazajutrz kawałek szlafroczka, zaczepionego na ciernistym krzaku nad brzegiem...
— To coś szczególnego — powtórzył doktór.
— Doktorze — wtrącił Leopold — a czy te krople nie mogły spowodować stanu lunatycznego, o jakim pan przed chwilą wspominałeś?
— Nie! stanowczo nie!... Krople narkotyczne sprowadzają ociężałość... bezwładność prawie...
— A więc w takim razie... w takim razie... było chyba jakieś usiłowanie morderstwa! — dodał Leopold.
— Pan tak samo zatem sądzi jak i ja — odpowiedział lekarz. — A pani jakiego jest zdania?..
— Trudno mi wierzyć w usiłowanie morderstwa — odrzekła młoda dziewczyna.
— Dla czego?
— Nie istnieje przedewszystkiem przyczyna zbrodni, bo matka nie ma i nie mogła mieć żadnego tak okrutnego nieprzyjaciela... Powtóre... Józefowa przed pójściem spać, pozamykała drzwi wszystkie — a rano kiedy wstała, znalazła je pootwierane, co dowodzi, że mama otworzyła je z wewnątrz.
— Wszystko to bardzo tajemnicze... nie mogę nic tego zrozumieć.
Józefowa przerwała rozmowę, oznajmiając, że szwaczka z Paryża czeka na panie w salonie.
Niewidoma wraz z córką wyszły z altany.
Dwaj panowie zostali sami.
— Więc pan doktór podejrzewa zbrodnię?... — zapytał syn Jouberta.
— Tak... nie można przypuszczać żadnej innej przyczyny.
— Ale jak mówiła panna Klara... czyli... Joanna-Marya, gdzież powód do niej? co za interes?... Nieszczęśliwa pani de Rhodé, nie ma nieprzyjaciół... a oprócz mojego ojca... nie ma także przyjaciela nawet żadnego.
Gdyby Leopold był obserwatorem baczniejszym, byłby spostrzegł, iż czoło doktora zmarszczyło się znowu na wspomnienie o Placydzie Joubercie.
Nie odpowiedział nic.
Zastanawiał się tylko głęboko.
Dla czego to ten Joubert, rozważał doktór, wypytywał mnie o skutki tych kropli? a między innemi i o to, czy zmieniają wyraźnie napój, do którego są domieszane? Na co mu była ta wiadomość potrzebna?...
Dla czego na początku zaraz obiadu chciał pić zdrowie panny Joanny-Maryi i dla czego ta szklanka została tak niezgrabnie stłuczoną?...
Widzę w tem wszystkim coś bardzo podejrzanego...
Joubert wszak sprowadził do tego domu i niewidomą i jej córkę...
Do małżeństwa, jakie ma być zawartem — on zmusza Joannę-Maryę. To bije rażąco w oczy! — To milczące cierpienie dziewczątka, to moralne nie dające się pokonać cierpienie, mówi o tem wyraźnie!... — Z pewnością odgrywa się tutaj jakiś jeden z dramatów, nieznanych ale okropnych.
Leopold nie był zdolnym do podtrzymania urywającej się rozmowy — pozostawił więc doktora jego myślom i zapanowało milczenie.
Po kwadransie niewidoma z córką powróciły.
Joubert, który tylko co przyjechał do willi, przyszedł razem z niemi.
Podał na przywitanie rękę doktorowi, ale ten zaledwie, że jej dotknął.
Placyd nie zauważył tego i zapytał:
— Otrzymałeś szanowny panie zaproszenie na obiad... w dzień podpisania kontraktu?...
— Otrzymałem... — I naturalnie przyjmuję takowe i winszuję narzeczonym przyszłego związku, w którym zapewne będą bardzo szczęśliwi...
Wymawiając te słowa, bacznie się wpatrywał w Klarę.
Zauważył, że zadrżała.
Przybycie Placyda na wyspy Świętej Katarzyny, miało dziś jak wiemy swój cel specyalny. — Nie stracił też ani minuty, aby cel ten osiągnąć.
— Jak się to różnie dzieje w tem życiu!... — zaczął. — Kto by to był powiedział — nieprawdaż moje panie, kiedyśmy się zebrali wszystko troje, w kancelaryi regenta, że byliśmy przeznaczeni stanowić jednę rodzinę?
— Prawda... prawda... — odrzekła Paulina. — Kiedy pierwszy raz posłyszałam głos Joanny-Maryi, anim się domyślała, że to dziecko moje mówi do mnie!...
— Wyobraź sobie doktorze — prawił dalej Joubert — co to za gmatwanina najdziwaczniejszych okoliczności! Spadło na mnie dziedzictwo. — Przyjaciel, który mnie naznaczył głównym spadkobiercą i egzekutorem głównym swego testamentu, włożył na mnie obowiązek doręczenia kilku legatów innych, a pomiędzy legataryuszami znajdowała się i pani de Rhodé i panna Joanna-Marya, którą nazywano Klarą Gervais...
— O! jakże często o tem myślę — wtrąciła żywo niewidoma — iż całe moje szczęście obecne, zawdzięczam temu zapisowi! — Bez pomocy Estivala, który mi przeznaczył medalik.. mały... skromny medalik srebrny, nie byłabym nigdy odnalazła mojej córki!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.