Wielki los (de Montépin, 1889)/Część trzecia/XXXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Wielki los
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888–1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXIII.

Jacquier otworzył znowu portfel, wyjął jeden z weksli i położył go przed Placydem.
Ten chciał go chwycić w swoje ręce.
Kolega geszefciarz z ulicy Bleue, usunął w tej chwili dokument i rzekł z ironicznym uśmiechem:
— Tego się nie rusza panie Joubert, to gryzie!...
Placyd usunął się zgnębiony.
Chciał jednakże walczyć jeszcze przeciwko prawdzie.
— Nie, nie! — mruczał — to niepodobna!... Pan podstępem chcesz zmusić mnie do zapłacenia.
W tej chwili drzwi od gabinetu się otworzyły i wszedł Leopold.
— A to się doskonale złożyło — zawołał Jacquier. — Syn pański sam panu powie najlepiej, czy ja kłamię, czy szczerą prawdą powiadam.
Leopold zobaczywszy Jacquiera rozmawiającego z ojcem, przeraził się i chciał uciekać. Nie miał już jednak m to czasu.
Joubert rzucił się ku niemu, wziął go za kołnierz, pociągnął na środek pokoju i zawołał głosem piszczącym:
— Mów nędzniku!... Czy to prawda, żeś podpis sfałszował, że honor twój i życie twoje, znajduje się w ręku tego człowieka?.. Mów!... mów w tej chwili.
Leopold zaczął się trząść cały i upadł na kolana.
— Łaski!... ojcze, łaski!...
— Więc to prawda?... — ryknął Joubert z nieopisaną wściekłością.
Podniósł zaciśnięte pięści i chciał się rzucić na Leopolda, ale się powstrzymał.
— Wynoś się!... wynoś się!... — wołał, bo cię zabiję!...
I podniósłszy za kołnierz niedołęgę, wyrzucił go za drzwi kopnąwszy nogą, a potem zatrzasnął za nim drzwi tak, że o mało ich nie rozwalił.
— No!... — odezwał się do Jacquiera — musisz pan być zadowolony... 2apłacę panu... Na wiele jest ten fałszywy weksel?...
— Na dziesięć tysięcy franków.
— Doliczywszy go do trzech kroć dziewięćdziesięciu pięciu tysięcy franków, będzie razem czterysta pięć tysięcy franków...
— Przepraszam, pardon!... — przerwał Jacquier z uśmiechem. — Wcale się nie zgadzamy w rachunkach, kochany kolego... Wcale a wcale...
— Jakto?...
— Weksel sfałszowany to nie dług do uregulowania... to dokument do sprzedania...
— Do sprzedania?... — powtórzył Joubert.
— I ręczę, że kupisz go pan bez wahania, że dasz bez targu sumę, jaką wart.
— Wieleż wart?...
— Pięć kroć sto tysięcy franków, kolego!... Razem zatem będę miał u kolegi dziewięć kroć pięć tysięcy franków.
— Dziewięć kroć... pięć tysięcy franków!... — jęknął Placyd, opierając się o biurko ażeby nie upaść. — Nie... nie... nigdy! nigdy!.... Dam sto tysięcy franków za bilet...
— Ani się sprzeczać, ani się targować nie potrzebujemy... — przerwał Jacquier. — Nie ustąpię dziesięciu choćby centimów.. Albo pan płać, albo idę ztąd prosto do prokuratora i podaję skargę na Leopolda.
— Zmiłuj się pan jednakże... to co pan żądasz, to cały mój poprostu majątek... To blizko milion przecie!... Jeżeli oddam go panu, będę do szczętu zrujnowany!...
— Żarty... żarty... czcigodny kolego, masz kolega porządnie gruby worek!... Jesteś kolega co się nazywa bogatym... obrzydliwie jak to mówią jesteś bogatym... Zresztą synek dostaje trzy i pół miliona posagu za panną Joanną-Maryą, a syn to samo jest co ojciec... Leopold przed sądem kryminalnym, to po posagu i po małżeństwie... Załatw się pan zgodnie, bo wierzaj mi, że to najkorzystniej będzie dla pana.
Placyd odzyskał w tej chwili całą sprężystość umysłu.
— Nie mam w domu tyle pieniędzy... rzekł.
— Wierzę, ale ja cenię bardzo pański podpis i przyjmę najchętniej czek na „Kredyt Lioński”, w którym o ile wiem, masz kolego przeszło milion...
Joubert otworzył szufladę biurka, wyjął książeczkę z czekami, wydarł z niej jednę kartkę, wpisał sumę, położył podpis i podał Jacquierowi...
— Jesteś pan zapłacony... — oddawaj zatem papiery i daj pokwitowanie, iż wszystko uregulowane zostało...
Geszefciarz z ulicy Bleue, otworzył po raz trzeci ogromny swój portfel, wyjął wszystkie rewersy Leopolda, oraz weksel fałszywy na dziesięć tysięcy franków, napisał pokwitowanie i wszystko to z głębokim ukłonem podał Joubertowi.
— Jesteśmy w porządku kolego!... — Wiedziałem ja dobrze, że przyjdzie nareszcie godzina odwetu...
Schował czek do portfelu i wyszedł z Bonichonem, a Joubert nie wyrzekł ani słowa.
Pozostawszy sam, popadł w stan nieopisanej wściekłości... — Ryczał, płakał, darł się za głowę, wygrażał pięściami ku drzwiom, któremi wyszedł Jacquier, bełkotał coś niezrozumiale, a wyrazy: „ruina, zemsta” powtarzał nieustannie.
Atak minął po pewnym czasie i Placyd zdawał się zupełnie spokojnym, gdy wszedł doń jeden z urzędników, ażeby mu podać depeszę.
Depesza ta bez podpisu, zawierała tylko te słowa:
„Proszę przyjść bezzwłocznie na ulicę des Saussaies. — Interes terminowy.“
— Muszę tam iść...
Przeszedł do mieszkania, ażeby się ubrać.
Leopold blady i drżący, czekał na ojca ze drżeniem. — Płakał jak dziecko i wyciągnął błagalnie ręce.
— Na co się zda ogłupiać go wymówkami — pomyślał Placyd. — Co się stało, to się nie odstanie
— O! strasznie zawiniłeś! rzekł — Twoja szalona głupota, kosztuje mnie połowę mego majątku... Przebaczam ci to jednakże pod warunkiem, że pomożesz mi do odzyskania straty. — Idź do domu... Bywaj co dzień na wyspach Świętej Katarzyny i pamiętaj, że pojutrze kontrakt podpisujemy!...
Leopold ze spuszczoną głową powrócił na ulicę Saint-Georges, Joubert zaś pociągnął w stronę przedmieścia Saint-Honoré.
Poprosimy naszych czytelników, aby cofnęli się z nami na wyspy Świętej Katarzyny w wilję dnia tego o szóstej wieczorem.
Adryan Couvreur powracając ze swojej pracowni, wsiadł w łódkę i dopłynął do mostu Charenton, a ztąd pojechał tramwajem kursującym do Créteuil.
Wysiadłszy z tramwaju, poszedł drogą prowadzącą na wyspy.
Przed nim szła drogą jakaś niemłoda już kobieta, którą jak mu się zdawało, z ruchów znał zkądś trochę. Gdy się zrównali, poznał Józefowę służącą niewidomej, uchylił więc kapelusza i zapytał:
— Jakże się miewa pani de Rhodé?...
— O! pani bardzo jest cierpiąca, od czasu tego wypadku... — a przytem martwi się strasznie z powodu przymusowego małżeństwa panienki... — Czy to można wobec tego myśleć o odzyskaniu zdrowia?... Pan to rozumie przecie.,.
— O tak.. tak... rozumiem — odrzekł Adryan z westchnieniem — i dodał drżącym głosom:
— A cóż panna Klara... chciałem powiedzieć panna Joanna-Marya de Rhodé?
— Wie pan także dobrze, jak ona pana szalenie kocha! Ta miłość napewno ją zabije...
Adryan przyłożył rękę do serca, które gwałtownie zabiło.
Józefowa mówiła dalej:
— Kiedy panienka jest z panią, udaje zucha; ale kiedy jest samą, to płacze i przyzywa śmierci!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.