Wielki los (de Montépin, 1889)/Część trzecia/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Wielki los
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888–1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Adryan Couvreur zadrżał.
— Ależ w niedzielę 18 marca, to ja czekałem! — szepnął z przerażeniem.
— Nie mogłam mieć proszę pana wspólnika, ponieważ nic nie ukradłam... odpowiedziała Klara stanowczo.
— Widziano żeś rozmawiała z młodym człowiekiem.
— Omylono się... komuś zdawało się tylko...
— Panowie przysięgli, zechcą przesłuchać świadka, zasługującego na zupełną wiarę — a który jak się rzecz miała objaśni.
Adryan zdawał się być w posąg zamieniony.
— Zaprzecza, że na nią czekałem... Dla czego ona zaprzecza? — myślał sobie.
Nagle jak błyskawica myśl mu przemknęła po głowie.
— O! dzielne, kochane dziecko! — odpowiedział sam sobie. — Nie chciała wymienić mnie, bo się bała mnie skompromitować!... Ten mniemany wspólnik, to ja...
— Dowiodę ci, że czekano na ciebie pod sklepem — ciągnął prezydujący. — Powiedziałaś pani Thouret, że po wyjściu z magazynu udałaś się do siebie i przepędziłaś całe popołudnie i cały wieczór przy pracy w mieszkaniu.
— Tak panie... powiedziałam.
— A tymczasem, tego dnia właśnie powróciłaś do domu około północy...
— Prawda... proszę pana...
— Odźwierna nie mogła się dość nadziwić, że przybywasz tak późno, a tyś odpowiedziała, iż pilna robota zatrzymała cię w magazynie... Czy i to także prawda?...
— Tak panie...
— Pocóż to podwójne kłamstwo?...
— Nie potrzebowałam się tłumaczyć z moich czynności.
— Magazynierce i odźwiernej... przypuszczam, chociaż nie kłamie się, gdy się nie ma z czem ukrywać, ale musisz się rachować ze sprawiedliwością! Winnaś przed nią wypowiedzieć całą prawdę...
— Powiedziałam ją sędziemu śledczemu...
— Wymyśliłaś historyjkę i niedorzeczną i nieprawdopodobną. Utrzymywałaś, żeś spacerowała przez cały wieczór sama jedna w lasku Bulońskim i że niczem się nie posilałaś aż do powrotu do domu o północy... To jasne, że musiałaś być z swoim wspólnikiem, kochankiem, który teraz zapewne używa owoców kradzieży...
Adryan słysząc te słowa, aż krzyknął.
— Cicho! — odezwał się głos szwajcara.
Młody człowiek zapanował nad sobą, ale zrozumiał wszystko.
Gotów był zawołać do prezydującego:
— To wszystko czyste szaleństwo! — Człowiek o którym mówicie, to ja... ja Adryan Couvreur, uczciwy chłopaki... możecie sobie przetrząsnąć drobiazgowo moje życie, i nic w niem nie znajdziecie złego!... Ja nie jestem kochankiem Klary, ja jestem jej narzeczonym, a jeżeli nie chce się przyznać, że przepędziła czas razem ze mną, to dla tego, że kochane biedactwo, obawia się mnie skompromitować i myśli może, że ja ją uważam także za winną... Ale myli się bardzo!... Ja jej nie podejrzewam. Jam pewny jej niewinności!... Ona nic nie ukradła... mogę przysiądz na to...
Oto co chciał powiedzieć Adryan, ale nie mógł...
Wzruszenie ścisnęło mu gardło jak kleszcze, paraliżowało go, i nie mógł wydobyć głosu, i zmuszony był pozostać milczącym w pośród całego obojętnego zebrania, które ani domyślało się burzy co w jego duszy szalała.
Klara szepnęła:
— Mówiłam prawdę...
— Panowie sędziowie to ocenią... Możesz usiąść...
Adwokat naznaczony z urzędu robił notatki podczas badania.
Powstał gdy Klara siadła.
— Pan prezes pozwoli zadać mi sobie pytanie?... zapytał.
— Służę.
Prosiłbym pana prezesa o zadanie jeszcze jednego pytania oskarżonej.
— Pytania? — a to jakiego?
— Proszę jej zapytać o tę zawoalowaną damę, o tę nieznaną klientkę, do której oskarżenie nie przywiązuje wielkiej wagi, a która jest osobistością bardzo ważną w obronie... Klara Gervais, utrzymuje, jako zawoalowana dama, która przyszła kupować kapelusz do pani Thouret, przyrzekła powrócić nazajutrz po inny kapelusz, do którego ubrania miała być użytą koronka z jednej ze sztuczek, jakie jej pokazała...
— No więc cóż? — zapytał sędzia.
— No to! — odrzekł adwokat — raczy pan prezes zażądać od Klary Gervais, dokładniejszego objaśnienia w tym względzie?
— Oskarżona — odezwał się prezydujący — czyś słyszała?... Dajże nam objaśnienia, jakich domaga się twój obrońca... Czy nieznajoma dama, miała rzeczywiście zamiar powrócić po nowe kupno?
— Tak panie — odpowiedziała Klara. Ta dama, uważała, że ubranie do kapelusza jaki kupiła, jest za skromne — i zażądała abym jej pokazała koronki kosztowniejsze. — W tej chwili postawiłam na kontuarze pudełka zawierające koronki cenne, pokazałam sztuczkę starych angielskich.
— A wtedy?...
— Ta pani zapytała o cenę... Odpowiedziałam dwieście franków metr — a potrzeba dwa metry i pół... Nie idzie mi wcale o cenę — odrzekła dama. — Czy można mi zaraz zmienić ubranie? — zapytała... Było to niepodobieństwem... znajdując się sama jedna w magazynie, potrzebowałabym była na to przynajmniej dwóch godzin. Nieznajoma zdecydowała się zatem wziąć kapelusz tak jak był, zastrzegając, że przyjdzie nazajutrz, zamówić inny, który musi być ubrany temi angielskiemi koronkami... Włożyłam kapelusz do pudełka, klijentka go zabrała i wyszła.
— Dziękuję panu prezesowi za jego łaskawość — rzekł adwokat. — Powrócę do tego wypadku w stosownej chwili...
Zabrano się do przesłuchiwania świadków.
Pani Thouret naturalnie słuchaną była najpierwsza.
Gdy zeznała, — adwokat poprosił prezydującego o zapytanie jej, czy klijentka, która miała powrócić po kapelusz, pokazała się w magazynie.
Odpowiedziała przecząco.
Rózia, służąca pani Thouret, słuchaną była następnie.
Ona jedna była świadkiem poważnym, bo skarżąca nie wiedziała nic zgoła. Została okradziona, posądziła o tę kradzież Klarę i oto wszystko.
Służąca przeciwnie, twierdziła, że widziała młodego człowieka, przechadzającego się po trotuarze — a ukradkowa rozmowa Klary z tym młodym człowiekiem, stanowiła straszną broń w oskarżeniu.
Głównym szkopułem obrony, była okoliczność, iż podsądna nie chciała dać żadnego wyjaśnienia.
Adryan Convreur, zacisnął ręce tak, że lubo paznogcie wbiły mu się w ciało, on tego nie czuł wcale.
Inne zeznania świadków, nie wiele znaczyły, to też prędko przesłuchiwano jednego za drugim. Począwszy od odźwiernej z ulicy Saint-Paule, wszyscy jaknajlepsze dawali świadectwo o przeszłem życiu i moralnem prowadzeniu się młodej dziewczyny.
Ale świadectwa te mało ważyły na szali w obec tego, że z drugiej strony, znajdował się zarzut dowiedziony prawie.
Po przesłuchaniu świadków, zabrał głos prokurator rzeczypospolitej.
Wnioski jego były naturalnie piorunujące — a zakończył je wezwaniem zwróconem do sędziów, aby jaknajsurowiej osądzili sprawę, aby niedopuścili żadnych okoliczności łagodzących, bo ich wcale tutaj nie było.
Następnie zabrał głos obrońca.
Scharakteryzował on we wzruszający sposób skromne, biedne życie swojej klijentki; opisał walkę jej z różnemi przeciwnościami i nędzą, zaznaczył, jak wystawiona na różne pokusy, potrafiła jednakże oprzeć się wszystkiemu z godnością i odwagą. Nie była nigdy obciążona żadnym zarzutem, aż do chwila tego ohydnego oskarżenia, która spadło na nią niespodziewanie i o mało nie złamało jej poczciwego żywota.
— To oskarżenie — ciągnął dalej — muszę roztrząsnąć szczegółowo, mam nadzieję, że przy pomocy Bożej, potrafię go obrócić w niwecz... Ale muszą powiedzieć przedewszystkiem, że jest jeden punkt, na który musimy zwrócić szczególną uwagę, to też łącząc się z panem prokuratorem, proszę panów sędziów o uchylenie okoliczności łagodzących... Moja niewinna klijentka, ma prawo do waszej bezwzględnej sprawiedliwości... Moja klijentka jako winna, nie byłaby godną waszej litości!... Otóż niech mi wolno będzie zapożyczyć malowniczego wyrażenia trybunałów angielskich... „Panowie sędziowie, bronię sponiewieranej niezasłużenie... niewinnie!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.