Wielki los (de Montépin, 1889)/Część trzecia/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Wielki los
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888–1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

— Zabrali ją!... zabrali!... — powtarzała biedna Klara załamując ręce z rozpaczy. — Poszła sobie, nie powiedziawszy mi nazwiska mojej matki! — O! jakże się dowiedzieć, gdzie ją przeprowadzono?... Jak do niej napisać?... Jak się z nią porozumieć?...
Biedne dziecko, trawiła od dość dawna gorączka.
Wstrząśnienie, jakiego doznała, pogorszyło jej stan znacznie, gdy więc nazajutrz rano, potrzeba było podnieść się na odgłos dzwonka, zaledwie że mogła utrzymać się na nogach. Ale całą siłą woli starała się zapanować nad niemocą.
Przed pójściem do warsztatów, aresztantki przechadzały się zwykle trochę po podwórzu.
Klara skorzystała z tego i zaczepiła zakonnicę, z którą rozmawiała dnia poprzedniego.
— Mam prośbę do siostry... — rzekła.
— Co chcesz moje dziecko?...
— Wczoraj, siostra była łaskawą mi powiedzieć, że Maryę-Joannę przeprowadzono na pokutę do innego więzienia.
— No więc cóż! moje dziecię?...
— Musi być kilka takich więzień?...
— Zapewne...
— Czy nie mogłabym się dowiedzieć, gdzie się Marya-Joanna znajduje?...
— Nie wiem.
— Czy można by zapytać o to w kancelaryi?...
— Może, ale dla czego?...
— Chciałam list napisać...
— Korespondencya pomiędzy więźniami jest wzbronioną.
Klara uczuła zimno w sercu.
— Wzbronioną?... — powtórzyła.
— Tak, to zasada ogólna, od której nie ma żadnych wyjątków...
— Dziękuję uprzejmie siostrze...
Zakonnica poszła dalej.
Ostatnia nadzieja Klary zniknęła.
Długo rzewnie płakała, w końcu jednak uspokoiła się trochę.
— Może i lepiej, że nie wiem nazwiska matki — mówiła sobie. — Czyż zechciałaby przyjść do mnie do więzienia? Czy zechciałaby przyznać się do mnie okrytej hańbą i posądzonej o złodziejstwo?...
Wyszukiwała różnych powodów aby się pocieszyć, ale coraz bardziej się tylko trapiła.
Co dzień czuła się słabszą i postanowiła nareszcie zażądać porady doktora, gdy w tem oznajmiono jej, że nazajutrz przewiezioną zostanie do Conciergerie, gdzie sprawa jej będzie sądzoną.
Sąd kryminalny!...
Okropny wyraz!... straszny dzień!...
Stanąć przed publicznością, przed sędziami, przed sądem!... Siedzieć na ławie oskarżonych, na której zasiadają mordercy i złodzieje! Straszny dzień!..
Czuć zwrócone na siebie oczy tłumu chciwego wrażeń, to skonać można z żalu i wstydu doprawdy!...
Biedną sierotę opuszczała reszta odwagi, resztę tej energii, jaką dotąd zachowywała jeszcze.
Zaraz po południu, wezwano do kancelaryi, wsadzono do więziennego wozu i powieziono do Conciergerie.
— Czy masz jakiego adwokata? — zapytano nazajutrz.
— Nie mam — odpowiedziała.
— Dla czego?
— Dla tego, że niemogłabym go zapłacić... że nie mam pieniędzy.
— Prezes sądu wyznaczy ci obrońcę z urzędu. — Został nim młody człowiek pełen talentu, którego już zaczynano wyróżniać, lubo jeszcze nie wyrobił sobie poważnej pozycji.
Odbył on z Klarą długą konferencyę i przekonał się, że obrona będzie trudną.
Klijentka jego była niewinną, był o tem przekonanym, wierzył w to niezachwianie, ale nie miał nadziei, ażeby sąd zechciał to przekonanie podzielić.
Ów nieznany wspólnik, o jakiego posądzano Klarę, ów młody człowiek, z którym rozmawiała przed sklepem pani Thouret, właśnie w dniu spełnienia kradzieży, ów człowiek, którego wzdragała się wymienić, nadawał sprawie fatalny obrót.
— Dziewięćdziesiąt dziewięć pozorów potępiających, na jeden uniewinniający.
Naglona pytaniami obrońcy, młoda dziewczyna uporczywie milczała. — Nic nie mogło ją skłonić do wyznania nazwiska Adryana Convreur.
— Zrobię co będę mógł — myślał adwokat — ale mam bardzo słabą nadzieję... a nawet nie mam jej wcale...
We dwa dni po tej wizycie, uprzedzono Klarę, że jutro stanie przed sądem.
Płakała przez kilka godzin, a potem wpadła w stan odrętwienia.
Rano na drugi dzień wstała z sercem przepełnionem boleścią i czekała jak przyjdą po nią, ażeby ją poprowadzić na ławę oskarżonych.
Oprócz jednego Adryana Couvreur, nikt na świecie nie zajmował się nieszczęśliwą dziewczyną.
Leopold Joubert przekonawszy się, że Klara została istotnie uwięzioną i że tym sposobem ani podobna o niej myśleć, zaprzągł się na nowo do rydwanu znanej nam panny Lucyny Bernier.
Paulina de Rhodé, cała zajęta swoim smutkiem, zapomniała zupełnie o Klarze, a gdy czasami przychodziła jej na myśl, żałowała jej serdecznie.
Ale Adryan myślał bezustannie o sierocie, i pomimo zwątpienia, jakie czasami nasuwało mu się o jej niewinności, przyznawał, że kocha ją zawsze i pomimo wszystko, że nigdy nie wyrwie jej z serca, że kochać będzie choćby skazaną i sponiewieraną... Ale cóż mógł poradzić:
Nic a nic.
Ażeby pokonać cios tak dotkliwy, zaczął prowadzić życie bardzo czynne.
Najprzód pracował zawzięcie w pracowni, gdzie jakaś nowa wystawa była nadzwyczaj pilną.
Przeprowadził się nadto z Paryża na wyspy Świętej Katarzyny i mieszkanie dotychczasowe zatrzymał dotąd tylko, dopóki się tam zupełnie nie ulokuje.
Wszystko to zajęło mu dużo czasu i dało sposobność, nie zapomnienia, bo tego nie chciał — ale ogłuszenia się przynajmniej na chwilkę. Dzięki temu nie cierpiał tyle.
Często jednakże przerywał zajęcie i oddawał się myślom ponurym.
I znowu zabierał się do roboty, a gęste łzy spływały mu po policzkach.
Nie czytając dzienników, nie wiedział kiedy Klara stawać będzie przed sądem, nie wiedział czy sądzoną będzie przez przysięgłych, czy przez sędziów poprawczych.
Pewnego poranku w wigilią dnia okropnego, Adryan przybył jak zwykle około dziewiątej do pracowni przy ulicy Montparnasse.
Chłopak zajęty przygotowaniem pędzli i garnków z farbami, powitał go temi słowy:
— Panie Couvreur, pryncypał kazał mi panu powiedzieć, że czeka na niego...
— Gdzie Mateuszu?
— W małej pracowni szkiców...
— Idę tam zaraz...
Pryncypał czekał rzeczywiście.
— A! jesteś panie Couvreur, zawołał wyciągając rękę na powitanie... No jakże się miewasz, cóż tam z tem zmartwieniem twojem?...
— Trzymam się... odrzekł Adryan z przymuszonym uśmiechem... Nie ma nic wiecznego na ziemi... I smutek jak wszystko przechodzi... Nie podobna pozwolić się zgnębić cierpieniu!...
— Tak to lubię mój chłopcze! więc nareszcie stałeś się rozsądnym... Wiem dobrze, że jak kto jest zakochany, to z nim ciężka sprawa... Ale jeżeli miłość jest źle umieszczoną, trzeba ją wyciąć z korzeniem... Miałeś racyę, żeś usłuchał mojej rady, żeś przestał myśleć o tej nieszczęśliwej dziewczynie.,.
— Nie mówmy lepiej o tem panie pryncypale... Pan się pytał o mnie podobno?...
— Tak, chciałem cię prosić o pewną przysługę.
— Służę z całego serca!... O cóż to idzie?...
— Oto... byłem wczoraj w Ambigu przy czytaniu dramatu... dramatu wcale dobrego... i mogącego mieć powodzenie. Dyrektor zamówił u mnie trzy dekoracye, a... między niemi salę sądową...
Adryan posłyszawszy te słowa, zatrząsł się cały.
— Dyrektor i aktorzy życzą sobie, ażby dekoracya była wykończoną z fotograficzną dokładnością... Proszę cię zatem, abyś mi zdjął szkic z natury... Niech ci się zdaje, że publiczność z sali sądowej jest publicznością z teatru... Trzeba jednem słowem ażeby przedstawioną była cała sala posiedzeń...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.