Wielki los (de Montépin, 1889)/Część trzecia/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Wielki los
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888–1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Placyd Joubert nie wzruszał się lamentami syna, tylko trząsł nim coraz silniej.
Nigdy Leopold nie widział rodzica w podobnym stanie.
Człowiek o masce nieprzeniknionej, zawsze zimny i rozważny, zawsze nadzwyczaj słodki i grzeczny, zmienił się naraz w tygrysa.
Przerażony syn myślał — czy czasem nie zwaryował on nagle.
— Puść mnie ojcze! — powtarzał głosem stłumionym — puść mnie bo zawołam o pomoc...
— Nie piśniesz ani słówka! — wrzeszczał Placyd groźnie — będziesz cicho, albo cię jak psa zaduszę!...
— Dobrze... dobrze... więc będę cicho... tylko mnie puszczaj mój ojcze!...
— Nie puszczę cię, dopóki mi nie przysiężesz, że będziesz słuchał.
I popchnął syna na fotel, ciągle go silnie trzymając.
— Więc ci nie dosyć hultaju, być bezpożytecznem zerem, niedołęgą... głupcem... pasożytem! chcesz być jeszcze szkodliwym!...
— Nie dosyć, że mi nie pomagasz w niczem, ale chcesz mi jeszcze popsuć moje projekta... — Pozwalasz sobie oskarżać mnie, śmiesz grozić własnemu ojcu!.. — I to wszystko dla złodziejki, która siedzi w więzieniu!... — Przebrałeś już miarkę cierpliwości, przyszła chwila, że musisz spełnić moję wolę!... dobrowolnie czy przemocą, ale przysięgam ci, że tak zrobisz, jak ja każę!...
Placyd puścił teraz Leopolda, a gdy tenże chciał się podnieść, znowu go rzucił na fotel z powrotem.
Nieszczęśliwy niedołęga, mógł nareszcie odetchnąć swobodnie, ale był tak przerażony, że ani słowa nie przemówił.
— Jakkolwiek mało wart jesteś, nie możesz się żenić z Klarą Gervais.. — To nędznica...
— Ja ci nie wierzę ani słowa, kochany papo... i kocham ją zawsze...
Placyd nie odpowiedział, wzruszył tylko ramionami i mówił dalej:
— Nie wspomnisz mi odtąd nigdy, o tej dziewczynie... słyszysz nigdy!... Będziesz mi posłusznym we wszystkiem! Zaślubisz kobietę, którą ci każę zaślubić, a jeżeli nie będziesz chciał tego uczynić, to cię wypędzę, opuszczę, odbiorę pensyę, zawiadomię wszystkich lichwiarzy paryzkich, że jeżeli ci co pożyczą, to nigdy nic nie odbiorą, i urządzę się tak, iż i po mojej śmierci, nie dostaniesz ani szeląga z mojego majątku! — Tak więc słuchaj i miej się na baczności!....
Leopold siedząc w fotelu, poprawiał sobie jak mógł pognieciony krawat i kołnierzyk.
Znać było z ruchów jego i fizyonomii, że był bardzo zirytowany.
— Tylko żadnych fochów! — wrzasnął znowu Joubert — żadnych pogróżek głuchych! — Ja jestem ojcem i panem! trzeba mi być posłusznym!... Będziesz posłusznym?...
— Będę... będę... — odpowiedział synek pośpiesznie z obawy, aby się znowu na wybuch ojca nie narazić.
— No to dobrze... — Idź poczekaj na mnie w sali jadalnej. — Ja tam zaraz przyjdę...
Leopold nie dał sobie dwa razy tego powtarzać i wyszedł czemprędzej.


∗             ∗

W jaki tydzień po owej małej sprzeczce familijnej, jakiej byliśmy świadkami, Placyd Joubert, pomimo znacznych sum, wydanych na agentów, wysłanych na poszukiwania w różne strony, nie mógł natrafić na żaden ślad Joanny-Maryi.
Notaryusz z Algieru, napisał do notaryusza z ulicy Condé, ażeby mu przypomnieć, że czas upływa, że nie można pozwolić na przepuszczeniu terminu w sprawie tak ważnej, jak sprawa sukcesyi hrabiego de Rhodé.
Pan David zawiadomił o tem zrozpaczoną niewidomą i Jouberta.
Ostatni, doznając na każdym kroku niepowodzeń, nie mógł żadnej pannie de Rhodé zrobić nadziei.
Żałował bardzo owej Maryi-Joanny, tak niefortunnie zużytkowanej przez współzawodnika Jacquiera, bo w jego ręku, byłby doskonale z pewnością zastąpiła istotną dziedziczkę.
Leopold opanowany na nowo przez Lucynę Bernier, bawił się jak zwykle — i miał zawsze gotowe pieniądze u Jacquiera, który mu chętniej jeszcze niż przedtem otwierał swoję kasę.
Od czasu uwięzienia w Saint-Lazare, biedna Klara Gervais, dwa razy już ciąganą była do sędziego śledczego...
Dzień na sądzenie sprawy, był już oznaczony. Wszyscy co znali jej przebieg, byli pewni skazania obwinionej, chociaż liczni świadkowie, jak najlepiej zeznawali o moralnem prowadzeniu się Klary.
Jedna rzecz gubiła nieszczęśliwe dziecko.
Uparła się i nie chciała przyznać, że jakiś młody człowiek spacerował po trotuarze i czekał na nią przed magazynem.
A Rózia, służąca pani Thouret, stanowczo utrzymywała, że tak było.
Obecność młodego człowieka była dowiedzioną, a Klara nie chciała się tłomaczyć w tym względzie, przez co nasuwała podejrzenie, że tym nieznajomym był jej wspólnik!
Marya-Joanna, jak wiemy, została pomieszczoną w Saint-Lazare w kilka dni po aresztowaniu Klary.
Przypadek zdarzył, że w szwalni, poumieszczoną została razem z Klarą, a w sypialni, łóżka obu młodych dziewcząt stały obok siebie.
Przy pracy zachowywane było najgłębsze milczenie, ale kiedy wypuszczono je na podwórze, mogły rozmawiać ze sobą,
Obydwie w jednym wieku i ciągle prawie razem, zaczęły mówić ze sobą lubo z początku bardzo mało; Klara miała zakrwawione serce i trudno jej było oddawać się rozmowie.
Marya-Joanna miała trochę pieniędzy, Klara nie miała już ani grosza.
Zbiegła z Bonneuil, była lekkomyślną i żywą, ale w gruncie złą nie była. — Widząc Klarę wycieńczoną, cierpiącą, dzień i noc trawioną przez gorączkę, dzieliła się ze swą towarzyszką, połową słodyczy, jakie za swoje pieniądze kupowała.
Biedna Klara, której dumę dobrze znamy, chętnie by była odmawiała, ale serdecznym prośbom Maryi-Joanny oprzeć się nie była w stanie.
Zawiązała się też odtąd pomiędzy niemi poufalsza nieco znajomość — częściej i więcej teraz ze sobą rozmawiały.
Pewnego dnia — a było to w niedzielę — po wspólnym posiłku, usiadły obie w oddalonym kąciku podwórza.
Nigdy ani jedna ani druga, nie pytały się co ich tu sprowadziło.
— Jak dawno tutaj jesteś?... — zapytała na raz Marya-Joanna.
— Od trzech tygodni... powiedziała Klara.
— Czy prowadzali cię już do sędziego śledczego?...
— Kilka razy.
— Więc musisz przejść przez policyę poprawczą?..
— Nie... szepnęła sierota zwiesiwszy głowę na piersi... zasiadać będę na ławie oskarżonych...
— O! to wcale nie potrzebujesz się martwić — odrzekła Marya-Joanna, słyszałam rozmawiających skazańców, którzy utrzymywali, że przed sądem, daleko łatwiej można być uniewinnioną...
— Uniewinnioną? — powtórzyła Klara z goryczą. Ja nie będę uniewinnioną... ja nie mogę być uniewinnioną... Wszystko jest przeciwko mnie!.. wszystko mnie potępia!...
— O co cię oskarżają?
— O złodziejstwo?
— E! to chyba nieprawda.
— O! że to nieprawda! przysięgam... a Pan Bóg mnie słyszy...
— Czy widziałaś się z adwokatem?
— Po co?... a zresztą... adwokata trzeba płacić, a ja nie mam ani pieniędzy ani rodziny...
— Naznaczą ci go z urzędu.
— Co mi to pomoże?... Nikt nic mi nie poradzi.
— Jestem niewinną, ale są wszelkie przeciwko mnie pozory... Żeby mnie już skazali jaknajprędzej i żebym umarła...
— Umarła? — krzyknęła Marya-Joanna. A to mi się podoba. Po co masz myśleć o śmierci, myśl lepiej o życiu... Ja także pierwszego dnia byłam strasznie zrozpaczoną, ale uspokoiłam się już teraz... Kto pragnie śmierci, musi być bardzo zniechęcony do życia... trzeba być na to starą, bardzo starą, a tyś przecie taka młoda. — Nie kochasz więc nikogo i nikt ciebie nie kocha?



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.