Wielki los (de Montépin, 1889)/Część pierwsza/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Wielki los
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888–1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I[1].

Dnia 16 stycznia 1884 r., o godzinie dziesiątej z rana, przed domem Nr.5, przy ulicy Kondeusza, zatrzymał się mały powozik publiczny.
Powietrze było mroźne i wietrzne.
Z fiakru wysiadła kobieta lat około trzydziestu pięciu, ubrana bardzo skromnie i wyglądająca na służącą.
Przystanąwszy przy drzwiczkach, wyciągnęła rękę, aby dopomódz do wyjścia innej kobiecie, która nie miała jeszcze bodaj czterdziestki, ale włosy miała zupełnie białe, a twarz melancholiczną, zdradzającą wielkie cierpienie ciała i duszy — jakąś boleść długą, ciężką a niepocieszoną.
Wcale nie modna suknią tej kobiety nie licowała bynajmniej z wielką jej, prawdziwie pańską dystynkcyą.
Pod odzieniem bardziej niż skromnem, czuć było krew arystokratyczną.
— Czyśmy już przyjechały, Tereso?, zapytała owa dama, opierając się na ramieniu tej, która jej wysiąść pomogła.
— Tak jest panienko — odpowiedziała zapytana i dodała: „Proszę dobrze uważać i postępować ostrożnie... jest trotuar.“
Panienka... bo Teresa tak tytułowała swoję panię, zastosowała się do informacyi, wysunęła naprzód nogę prawą i starała się odnaleźć ów trotuar o którym została uprzedzoną.
Ten ruch mechaniczny wystarczył za wszelkie objaśnienia.
Panienka była niewidomą, wielkie jej niebieskie oczy były nieruchome i nie miały żadnego w sobie wyrazu.
Pani i sługa zatrzymały się na progu bramy wjazdowej, w głębi której błyszczały herby na złotej blasze rzeźbione, poczem Teresa podeszła do okienka odźwiernego i zapytała:
— Za pozwoleniem... gdzie mieści sie kancelarya notaryusza pana David’a?...
— Schody prawe... pierwsze piętro... drzwi na lewo.
— Dziękuję ślicznie.
Teresa powróciła do pani i poprowadziła ją ku schodom, podtrzymując z tą serdeczną czułością, z jaką córka tylko, matce służyć może.
Gdy znalazły się na piętrze, służąca pociągnęła za dzwonek u drzwi, zaopatrzonych w tabliczkę z napisem: „Notaryusz“ i wprowadziła ociemniałą do izby obszernej zastawionej biurkami, przy których siedziało z pół tuzina dependentów
Na lewo znajdował się pokój zarządzającego kancelaryą, na prost gabinet samego pana David, notaryusza.
Kilkanaście osób siedziało na ławkach i oczekiwało spokojnie.
Zauważywszy wchodzącą ociemniałą ijej chód chwiejny, mimo podtrzymywania przez służącą — jeden z dependentów, najmłodszy, zerwał się od biurka, podszedł ku dwom kobietom i odezwał się uprzejmie.
— Czem możemy służyć paniom?...
— Panienka otrzymała list od pana notaryusza — odparła Teresa.
— A!... to co innego — rzekł dependent — a w jakim interesie?...
Niewidoma wyciągnęła z kieszeni kopertę i podając ją na chybił trafił, rzekła:
— Bądź pan łaskaw to zobaczyć.
Młody człowiek wziął papier i zaczął czytać głośno:
— „Panna lzabelia Paulina de Rhodé, proszoną jest uprzejmie, o łaskawe przybycie w przyszłą środę, dnia szesnastego stycznia, o godzinie dziesiątej z rana, do kanceiaryi mojej, dla powzięcia wiadomości w interesie ważnym, osobistym.”
— Bardzo dobrze, szanowna pani — odezwał się dependent, zwracając pismo, które Teresa wsunęła z powrotem do kieszeni panienki i dodał: niech pani raczy usiąść i poczekać. Jest już kilka osób w tej samej sprawie. Skoro zgromadzą się wszyscy zawezwani, zarządzający kancelaryą poprowadzi państwa do pana David.
Powiedziawszy to, młody człowiek wskazał ręką na cztery osoby, siedzące nieopodal na ławce.
— Czy pan nie byłbyś łaskaw objaśnić mnie, w jakim celu nas zwołano?.. — zapytała Paulina de Rhodé?...
— Nie, szanowna pani, bo nic a nic o tem nie wiem.
Skłonił się i poszedł z powrotem do biurka.
Teresa usadowiła swoję panię, zasiadła sama przy niej i zaczęła przypatrywać się osobom wskazanym, które ze swej strony, posłyszawszy coś z rozmowy, jakąśmy powtórzyli, skierowały także swoje oczy ku przybyłym.
Było dwóch mężczyzn i dwie kobiety.
Mężczyźni, z których jeden mógł mieć około piędziesięciu, drugi około lat trzydziestu, zdawali się należeć do klasy kupieckiej.
Kobiety, ubrane przyzwoicie ale bez najmniejszej elegancyi, miały, pierwsza lat około czterdziestu, druga dwadzieścia sześć do dwudziestu siedmiu.
Ani jedni ani drugie, nie zdawały się znać ze sobą.
Pana de Rhode nachyliła się ku Teresie i zapytała z cicha:
— Kto są ci co oczekują?...
— Dwie panie i dwaj panowie.
— Czy to ludzie z wyższego stanu?...
— O, wcale nie panienko... Mają miny bardzo mieszczańskie.
— To dziwne — mruknęła niewidoma — dla czego wezwano mnie razem z temi jakiemiś nieznajomemi?...
— Może to o spadek chodzi, panienko?... — odezwała się Teresa.
Smutny uśmiech przemknął po bladych wargach ociemniałej.
— Spadek — powtórzyła. — E! moja biedna kochana Tereso, zkąd tam mógłby przyjść dla mnie spadek?...
— Kto to wie, proszę panienki...
— Nie chcę się wcale łudzić takiemi dziecinnemi nadziejami. Rozczarowanie byłoby zanadto ciężkie i to biedne życie, na które jesteśmy skazane, jeszcze by nam cięższem uczyniło.
— Ja nie myślę wcale o sobie, gdy pragnę, aby nam się co dostało — zawołała żywo Teresa — ja jestem bardzo szczęśliwą tak jak jestem... Mnie chodzi tylko o panienkę... wyłącznie tylko o panienkę...
— Wiem... wiem... drogie dziecko — odpowiedziała czule niewidoma. — Znam dobrze twoje dla mnie uczucie, wiem jak mi jesteś serdecznie oddaną.
I panna de Rhodé, zaczęła szukać ręką ręki swej towarzyszki, aby ją uścisnąć gorąco.
Dwaj mężczyżoi, o których wspominaliśmy powyżej, wydobywali co chwila zegarki i byli widocznie mocno znudzeni długiem wyczekiwaniem.
Jeden z nich, nie mogąc wreszcie wytrzymać, powstał i zbliżywszy się do młodego człowieka, który przyjmował niewidomą i Teresę, zapytał:
— Czy jeszcze nie wszyscy jesteśmy, łaskawy panie?...
— Tak!... nie wszyscy.
W chwili, gdy wymawiał te słowa, drzwi wchodowe otworzyły się ponownie i na progu ukazała się młoda dziewczyna, lat najwyżej szesnastu, wysoka, szczupła, nadzwyczajnie blada i tak osłabiona, że zaledwie zdołała dowlec się parę kroków do stołu.
Drzwi zaopatrzone w przyrząd stosowny, same się po za nią zamknęły.
Pomimo dokuczliwego zimna, ubraną była leciuteńko.
Sukienka wełniana czarna, dobrze znoszona, słabo bardzo osłaniała jej członki od mroźnych poświstów wiatru, a szalik trykotowy zarzucony na ramiona, kompletował ubranie. Jedwabiste promienie włosów złotawo blond, wymykały się z pod skromnego kapturka, który miała na głowie.
Pomimo bladej, prawie zsiniałej twarzy, pomimo podków pod oczami i widocznej boleści w fizyognomii, kształtne i piękne rysy dziewczęcia wzbudzały podziw i jednały dlań sympatyę.
Dependent, spostrzegłszy, że przybyła zachwiała się, podbiegł ku niej, podał jej ramię, poprowadził ku ławce i posadził obok niewidomej.
— Czy pani cierpiąca?... — zapytał potem.
— Cierpiąca?... tak... panie... jestem jeszcze trochę cierpiącą... odpowiedziała... dopiero co wyszłam ze szpitala...
— Ze szpitala!... zawołał dependent zdziwiony.
— Tak panie... pozostawałam tam przez dwa miesiące... Wczoraj otrzymałam wezwanie, aby się dziś stawić w kancelaryi notaryusza pana David... przybyłam... ale czuję, żem zmarzła w drodze...
Głos dziewczęcia pomimo, że był słaby i jakby złamany, był nadzwyczaj słodki i dźwięczny. Spływał on bezpośrednio do serca.
Gdy go usłyszała niewidoma, poczuła się nagle wzruszoną i odwróciła głowę w stronę z której pochodził.
— Czy nie zechce pani okazać mi listu wzywającego?... zapytał dependent.
— A oto... proszę pana.
Młody człowiek przebiegł papier oczyma.
— Tak jest... dobrze... niech pani raczy zaczekać, to nie będzie już wcale długo.
I zamiast powrócić do biurka, udał się do gabinetu zwierzchnika.
Młoda dziewczynka zwróciła machinalnie spojrzenie na osobę znajdującą się najbliżej...
Tą osobą była panna de Rhodé, która lubo nie mogła zobaczyć pary ładnych patrzących na się oczu, odezwała się zaraz jednakże:
— A więc ze szpitala przybyłaś, moje dziecko... Cóż ci to było takiego?...
— Zapalenie płuc, proszę pani... w skutek przeziębienia... Zdaje się, że byłam bardzo chorą... Uważano mnie za straconą... Boże drogi! gdybym była umarła, byłoby daleko lepiej dla mnie... — dorzuciła z westchnieniem.
To westchnienie, miało w sobie coś tak rozdzierającego, że uderzyło ociemniałą.
— Jakto, więc pożądałabyś śmierci?... — zawołała.
— Nie pożądam jej wcale, sądzę jednak, że gdyby była przyszła, byłoby to szczęście dla mnie prawdziwe.
— Nie kochasz więc wcale swojej rodziny i nie jesteś przez nikogo kochaną?...
— O! pani, ja nie mam żadnej a żadnej rodziny.
— Biedne dziecko!.. — odezwała się niewidoma z widocznem wzruszeniem. Żadnej rodziny!.. Ileż lat masz kochanko?..
— Szesnaście, proszę pani.
— Szesnaście... — powtórzyła panna de Rhodé, w głowie której przemknęła jakaś myśl smutna co zasępiła jej czoło.
— Kto to wie, — zaczęło znowu dziewczę, — kto to wie, czy znajdę miejsce w pracowni, którą musiałam opuścić. Po dwumiesięcznej nieobecności, może już kogo innego przyjęto...
— Trzeba mieć ufność w Bogu, moję dziecię...
— O! pani droga, gdybym nie miała w sobie wiary i nadziei, z pewnością już bym nie żyła.
— Czyś już zupełnie przynajmniej wyleczona?...
— Prawie zupełnie, ale sił nie mam jeszcze wcale. Ciągle nogi drżą podemną... Ciągle zdaje mi się, że upadnę... Ta droga bardzo nużąca była... Przyszłam pieszo z przedmieścia świętego Antoniego... Tam, w tamtej dzielnicy byłam w szpitalu.
— Biedne dziecko!... Przybyłaś tu za interesem...
— Otrzymałam wezwanie od notaryusza... I z powodu tylko tego wezwania poprosiłam aby mnie wypisano, bo miałam jeszcze przez kilka dni pozostać...
— Może to ważny jaki interes?
— Nic nie wiem proszę pani... W wezwaniu nic zgoła nie powiedziano... Zażądano abym przybyła i nic a nic więcej.
W tej chwili zarządzający kancelaryą wyszedł ze swego gabinetu z papierem w ręku.





  1. Dodano przez Wikiźródła





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.