Wielki los (de Montépin, 1889)/Część druga/XXVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Wielki los
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888–1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVII.

Adryan Couvreur wyszedł z domu nie wiedząc w którą zwrócić się stronę. Do pracy całkiem nie był zdolny, to też nie spieszył bynajmniej do dekoratorni, tembardziej, że jego widoczne zafrasowanie, mogłoby narazić go na niemiłe dlań dopytywania kolegów.
Idąc całkiem bez celu, rozmyślał sobie, iż należałoby mu objąć w posiadanie nabytą na własność posesyjkę.
Ah, ta posesyjka, na co ona przyda mu się obecnie.
Nabył ją dla niej, a ona straconą jest tymczasem dla niego!...
Niepodobna atoli zerwać podpisanego układu.
Miał przy sobie list Jouberta do restauratora, posiadającego klucze u siebie.
Pojechał do Port-Créteil, okazał list, odebrał klucze i udał się do swego domku.
Gdy go spostrzegł zdaleka, poczuł się bardziej jeszcze nieszczęśliwym.
Wszystkie sny złote, jakie roił z powodu tego ponętnego ustronia, rozwiały się jak mgła i oprócz boleści i rozgoryczenia, nic z nich nie pozostało.
Wszedł do ogrodu, potem do dworku i zdawało mu się, że widzi około siebie Klarę, którą miał zamiar zobaczyć tu naprawdę niezadługo.
Ocknął się nareszcie, nie bez trudu, z tych smutnych rozmyślań, zamknął drzwi i poszedł dróżyną, która miała go doprowadzić do przystani Saint-Maur.
Przechodząc przez most w Créteil, minął dwie rozmawiające kobiety.
Kibić i wspaniała toaleta jednej z nich, żywo go zainteresowały.
Odwrócił się, zaczął sobie coś przypominać i naraz zadrżał cały. Przypomniał sobie, że spotkał tę strojną pannę na ulicy Caumartin, gdy wchodziła do magazynu pani Thouret, w niedzielę, a on oczekiwał na Klarę, aby udać się z nią na wieś.
Nie tyle uderzyła go kibić i toaleta, ile koronki czarne odbijające od jasnego fioletu.
Widok tej kobiety sprawił mu wielki ból w sercu, przypomniał mu bowiem kruciuteńką ale najrozkoszniejszą chwilę w jego życiu!... Druga taka chwila już mu sądzoną nie była.
Dwie rozmawiające kobiety postępowały zwolna.
W chwili zbliżenia się Lucyny Bernier, bo to ona właśnie była, posłyszał, jak odezwała się do swej towarzyszki:
— Pożegnajmy się, kochana Joanno... bo się zimno robić zaczyna... Nie chcę, abyś mnie odprowadzała aż na stacyę kolejową... Wracajże prędzej, abyś się nie przeziębiła.
— Wymagasz tego?...
— Stanowczo. Kiedyż wybierzesz się do mnie, choćby na jednę dobę do Paryża?...
— W ciągu dni ośmin do dziesięciu.
— Dla czego nie wcześniej?...
— Pan de Cheaulieu powraca jutro z podróży... i przepędzi cały tydzień w Trembles. Skoro odjedzie, będę wolną i zaraz przyjadę do ciebie.
— Mogę liczyć?...
— Na pewno!...
Strojnisie uściskały się i rozeszły.
Adryan Couvreur podsłuchał przypadkowo ich rozmowę niezrozumiałą i trzy nazwiska, które go doleciały: Joanna, Lucyna, pan de Chaulieu, utkwiły mu wyraźnie a pomimowoli w pamięci.


∗             ∗

Następnego dnia, Bonichon, jak to miał sobie przyobiecanem, znalazł się w posiadaniu wszystkich dokumentów potrzebnych do udowodnienia tożsamości osoby Maryi-Joanny i udał się z nimi do swego pryncypała.
Jacquier rozpatrzywszy papiery rzekł:
— Wspaniale!... Zdaje się, że niepodobna być w lepszym porządku. Jutro rozegramy olbrzymią stawkę.
— Trzeba więc udać się dziś do panny de Rhodé, aby ją odpowiednio przygotować... Wielka a niespodziewana radość, mogłaby ją o śmierć przyprawić!... Potem wymustruję jak należy Maryę-Joannę i karzę jej podpisać akcik, jaki przygotuję.
— Widzę, że myślisz pan o wszystkiem, szanowny panie pryncypale, wykrzyknął Bonichon zachwycony, przypominając sobie, że z tego akciku i on dobrze sobie naładuje kieszenie.
W godzinę później, Jacquier dzwonił do drzwi niewidomej.
Teresa poznała w nim od razu gościa, który przedstawiał się był poprzednio, jako pełnomocnik Opieki publicznej.
— A! to szanowny pan! — zawołała — czy nie przynosisz pan dobrej jakiej nowiny mojej kochanej pani?...
— Przynoszę jaknajlepszą — odpowiedział Jacquier.
— Proszę pana... proszę pana... co najprędzej!... Ja panu tylko ufam jednemu!...
— Czy pan Joubert nie zgłaszał się tu od czasu jak miałem zaszczyt przedstawić się pani de Rhodé?...
— Był wczoraj, proszę pana.
— Ta..a...ak?... A czegoż on chciał tutaj?...
— Powiedział, że w ciągu dwóch lub trzech dni najdalej, przyprowadzi nam córkę pani...
Jacquier wzruszył ramionami.
— Albo komedyant to... albo waryat!... rzekł. Spodziewam się, że panna de Rhodé, nic mu o mnie nie wspominała...
— Możesz pan być spokojnym zupełnie
— To było koniecznie potrzebnem. Racz mnie pani zaanonsować, proszę pani...
Wierna służąca wprowadziła pośrednika do małego saloniku, w którym Paulina, lubo niewidoma, robiła coś na drutach.
— Panienko — zawołała, przyszedł ten pan!.. który był już raz u nas, ten pan z Opieki publicznej — a jak się zdaje, przyniósł panience bardzo pomyślą wiadomość.
— Jedna rzecz mnie tylko na świecie obchodzi! — odparła Paulina de Rhodé, powstając blada i drżąca. Słucham słucham pana!... Czy odnalazłeś pan moję córkę?...
— Racz pani zapanować nad sobą błagam pani o to — zawołał żywo Jacquier. Bądź pani mężną i nie daj się wstrząsnąć szczęściu!... Przyrzecz mi pani, że potrafisz zachować krew zimną, bo inaczej nic ci nie powiem...
— Przyrzekam to panu... uroczyście. Umiem trzymać się na wodzy.. Przyjdzie mi to tem łatwiej, że wiem już po części o tem, co mi pan zwiastować przychodzisz...
— To niepodobna, proszę pani!...
— Dla czego niepodobna?... Czy się pan widziałeś z panem Joubertem?... Musiał powiedzieć panu to samo, co powiedział mnie, musiał pana powiadomić, iż czeka na powrót mojej córki, nieobecnej w tej chwili w Paryżu, i że po ostatecznem sprawdzeniu jej tożsamości... zaraz mi ją przyprowadzi... Czy powróciła zatem?...
— Nie widziałem wcale pana Jouberta, i ani chcę ani potrzebuję go widzieć. Może być, że durzy on sam siebie... ale w każdym razie, durzy stanowczo panią w celu bardzo łatwym do zrozumienia!... Dziecko pani zostanie zwróconem, nie przez niego jednak, ale przezemnie tylko!...
— Zatem odnalazłeś pan ją istotnie? wyszeptała panna de Rhodé, którą opanowało napowrót — przytłumione na chwilę wzruszenie. I pan mi ją przyprowadziłeś może?...
— Nie jeszcze, proszę pani...
— Nie jeszcze!... O mój Boże, mój Boże, zatem jeszcze jeden zawód... najokrutniejszy ze wszystkich, na jakie byłam wystawiona...
— Nie obawiaj się pani wcale... Szczęście tym razem bardzo krótko każe czekać na siebie... Jutro uściskasz pani córkę swoję...
— Więc znów dwadzieścia cztery godziny oczekiwania i trwogi...
— Pewność zbliżającej się radości, powinna dodać pani otuchy...
— Pan widziałeś już... pan już poznałeś, ten skarb mój jedyny... tę moję Joannę-Maryę kochaną?... Czy ładna?... czy wysoka?...
— I ładna i wysoka, szanowna pani?...
— Gdzie się znajduje?...
— W Bonneuil, w pobliżu Créteil.
— U kogo?...
— U pewnej praczki, która kształciła ją w swoim fachu...
— U praczki?... moje dziecko?... a to co znowu?...
— Racz pani zwrócić uwagę, że nie znano jej pochodzenia, nie domyślano się jej fortuny... Opieka publiczna spełniła poczciwie swój obowiązek, jak go spełnia święcie i zawsze. Chodziło jej i chodzi oto, aby dzieciom, które wychowuje, dać w rękę możność zarabiania pracą własną na życie.
— Źle się wyraziłam... przyznaję... źle się wyraziłam... i daruj mi pan... łaskawy panie... Jestem owszem prawdziwie i szczerze wdzięczną Opiece publicznej, że ochroniła dziecinę moję od nędzy i śmierci... Więc mi pan ją przyprowadzisz jutro?...
— Tak jest proszę pani, i przedstawię pani jednocześnie wszystkie dowody stwierdzające, że pod względem tożsamości, nie ma najmniejszej obawy...
— A medalion?... — zapytała Paulina de Rhodé.
— Nosi go zawieszony na szyi.
— O! droga, kochana pani — zawołała wierna Teresa, chwytając ręce ociemniałej i osypując je gorącemi pocałunkami. — Nie powątpiewaj pani!... Bóg ci wraca dziecko twoje!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.