Czekałem, aż się zmierzchnie,
Aż cichy spłynie mrok: —
W stalową wód powierzchnię
Naówczas wbiłem wzrok. Szeroko igrał po niej Ruchomych zmarszczek tłum, A z głębi wzdętej toni Wybiegał głuchy szum…
I wiatr napływał zdala
Ze szmerem wiewnych szat;
I szła tam jedna fala
Za drugą falą w ślad… Spóźnione mewy z wrzaskiem Wracały do swych gniazd, A z góry złotym blaskiem Patrzyły oczy gwiazd.
Po wschodniem niebie zwolna
Obłoków płynął sznur;
Tam wichru gra swaw olna
Stworzyła wyspę z chmur: — I czerniał ląd ten w górze I dziwnie zmieniał kształt, A miesiąc, skryty w chmurze, Z za złotych wschodził fałd…
I uśmiech słał w przestworza,
I bielił niebios strop,
I na płaszczyznę morza
Promieni rzucał snop: Ztąd pas ze srebra tkany Na drżących wodach drżał; Szły z szumem doń bałwany, Niepomne bliskich skał…
Szły z szumem doń bałwany, —
Ich żądzę zdradzał bieg, —
I śnieżną pierś ich z piany
Roztrącał skalny brzeg… Ten wieczór, pełny w cuda, Był jak czarowny sen!… Ach, gdy cię trapi nuda, Nad morze zdążaj hen!
Tam pójdź! Tam myśl się wzruszy,
Tęsknoty snując nić:
Tam z wielkiej świata duszy
Twą drobną możesz pić!