Wicehrabia de Bragelonne/Tom V/Rozdział XLII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wicehrabia de Bragelonne |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Vicomte de Bragelonne |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom V Cały tekst |
Indeks stron |
Król wrócił do Paryża, a z nim d‘Artagnan, który, zebrawszy w przeciągu dwudziestu czterech godzin wiadomości o Belle-Isle, nic wszakże nie wiedział o tajemnicy, którą zachowały ciężkie skały Lockmarja, stanowiące potężny grób Porthosa. Dowiedział się także, iż mała łódka widzianą była na morzu i że okręt królewski dogonił ją i pochłonął, jako swą zdobycz.
I tu kończyły się wszystkie wiadomości d‘Artagnana, ale zaczynało się mnóstwo domysłów.
Ależ cóż można było z tego wszystkiego wnosić? okręt nie wrócił, a chociaż od kilku dni panował silny wiatr, ale okręt mocno był zbudowany i dobre miał żagle, nie lękał się więc wiatru i musiał, podług domniemań d‘Artagnana, albo zawinąć do Brestu, albo do ujścia Loary. Takie były uspakajające bądź cobądź wiadomości, jakie d‘Artagnan przywiózł wracającemu z całym dworem do Paryża królowi.
Ludwik, zadowolony z powodzenia, milszy i bardziej uprzejmy czuł się więcej możnym, i ani na chwilę nie przestawał kłusować przy karecie La Valliery. Wszyscy inni starali się, aby obie królowe to zaniedbanie syna i męża zapomniały. Wszystko oddychało przyszłością, przeszłość była niczem dla wszystkich. Ale przeszłość ta dotykała, jak świeża rana kilka dusz czułych i oddanych dawniejszym wspomnieniom.
I zaledwie król przybył do Paryża, miał zaraz żywy tego dowód. Ludwik XIV-sty tylko co wstał i zjadł pierwsze śniadadanie, kiedy kapitan muszkieterów stanął przed nim. D’Artagnan był blady i pomieszany.
— Co ci to jest d‘Artagnan?... — zapytał król.
— Najjaśniejszy Panie! wielkie nieszczęście spotkało mię!
— Mój Boże! cóż takiego.
— Straciłem, Najjaśniejszy Panie, jednego z moich przyjaciół, pana du Vallon, przy rozprawie w Belle-Isle.
I mówiąc to, d‘Artagnan bystro spojrzał królowi w oczy, aby odgadnąć, jakie na nim wiadomość ta sprawi wrażenie.
— Wiedziałem o tem!... — odpowiedział król.
— Wiedziałeś o tem i nie raczyłeś powiedzieć mi, Najjaśniejszy Panie?
— I nacóż? Boleść twoja, mój przyjacielu, tak jest szacowną, że powinienem ci jej był oszczędzić! Zawiadamiać cię o nieszczęściu, jakie cię dotknęło, byłoby to naigrawać się. Tak, wiedziałem, że pan du Vallon zagrzebał się pod skałami Lockmarja; wiedziałem, że pan d‘Herblay zabrał mi okręt z całym rynsztunkiem i ludźmi, i kazał się zawieźć do Bajonny. Ale chciałem, ażebyś wprost od niego dowiedział się o tem, dlatego, ażebyś się przekonał, że moi przyjaciele są dla mnie świętymi i nietykalnymi, i że we mnie zawsze człowiek poświęci się dla człowieka, gdy król często jest przymuszony poświęcać ludzi dla swego majestatu i władzy.
— Ale, Najjaśniejszy Panie, jakim sposobem wiesz...
— A jakże ty dowiedziałeś się o tem?
— Z listu, który pisał do mnie z Bajonny Aramis, wolny od niebezpieczeństw.
— Patrzaj rzekł król, wyciągając z szufladki stolika kopję listu Aramisa — o to ten sam list, którego kopię doręczył mi Colbert osiem godzin wprzód, zanim ty twój odebrałeś. Zdaje się, że dobrze mi służą?
— Prawda, Najjaśniejszy Panie — wybąknął muszkieter — jesteś jedynym człowiekiem, którego szczęście zdolne było opanować nawet szczęście i siłę moich przyjaciół. Zwyciężyłeś, Najjaśniejszy Panie! ale zapewne raczysz nie korzystać ze zwycięstwa!
— D’Artagnan!... — rzekł król z uśmiechem dobroci. — Mógłbym kazać porwać pana d‘Herblay z Hiszpanii i przywieźć tu żywego, dla wymierzenia mu przykładnej sprawiedliwości. Ale bądź pewnym, że nie pójdę za tym pierwszym popędem tak naturalnego uczucia. Jest wolny! niechże nim pozostanie nadal.
— O! Najjaśniejszy Panie! nie zawsze będziesz tak szlachetnym, łaskawym i wspaniałym, jak się okazałeś względem mnie i pana d‘Herblay, znajdziesz zapewne doradców, którzy uleczą cię z twej słabości.
— Mylisz się, d‘Artagnanie, zarzucasz moim doradcom, że chcą pobudzić mię do surowości. A rada oszczędzania pana d‘Herblay właśnie pochodzi od Colberta.
— A! Najjaśniejszy Panie — rzekł osłupiały d‘Artagnan.
— Co do ciebie — rzekł król z nadzwyczajną dobrocią — wiele ci mam dobrych wiadomości do powiedzenia, ale dowiesz się o nich, kochany kapitanie, gdy się ułatwisz z niektórymi interesami. Powiedziałem już, że ci zapewnię los, a słowa moje wkrótce się urzeczywistnią.
— Dziękuję po tysiąc razy, Najjaśniejszy Panie, mogę jeszcze zaczekać. Ale kiedy chcę i mogę być cierpliwym, niech Wasza Królewska Mość raczy zająć się biednymi ludźmi, którzy oddawna, oblegając jego przedpokój, przychodzą z pokorą podać prośbę do podnóżka tronu Waszej Królewskiej Mości.
— Któż to taki?
— Nieprzyjaciele Waszej Królewskiej Mości.
Król podniósł głowę.
— Przyjaciele pana Fouquet — dodał d‘Artagnan.
— Jak się nazywają?
— Pan Gourville, pan Pellisson i poeta pan Jan de La Fontaine.
— Niech wejdą — rzekł król, marszcząc brwi.
D‘Artagnan podniósł zasłonę we drzwiach, prowadzących do sali, i rzekł głośno:
— Wprowadzić!
I wkrótce we drzwiach gabinetu królewskiego pokazały się trzy osoby, wymienione przez d‘Artagnana.
Najpierwszym z przyjaciół Fouqueta, który przystąpił, był Pellison, nie płakał już, bo łzy mu dlatego jedynie płynąć przestały, ażeby król lepiej mógł słyszeć jego prośbę. Gourville, wstrzymując łzy przez uszanowanie dla króla, przygryzał usta. La Fontaine ukrył zupełnie twarz w chustce i gdyby nie konwulsyjne poruszenie od płaczu ramion, możnaby powiedzieć, że nie żył.
Król zachował zupełną godność. Twarz jego była bez żadnego wyrazu, zachował nawet zmarszczenie brwi, które miał przy zapowiedzeniu przez d‘Artagnana odwiedzających osób.
Dał znak ręką i stał, patrząc bystro na proszących, pełnych rozpaczy. Pellisson skłonił się prawie aż do ziemi, La Fontaine padł na kolana, jakby był w kościele. To uporczywe milczenie, przerywane tylko westchnieniami i płaczem, zaczęło obudzać w królu nie litość, lecz niecierpliwość.
— Panie Pellisson — rzekł dobitnie i sucho — panie Gourville, i ty, panie!...
I nie wymienił nazwiska La Fontaina.
— Bardzoby mi było przykro, gdybyście mieli prosić za największym zbrodniarzem, jakiego powinna ukarać moja sprawiedliwość. Król powinien być wzruszonym łzami albo skruchą: lecz tylko łzami niewinnego, a skruchą przestępcy. Nie wierzę ani w skruchę pana Fouqueta, ani w łzy jego przyjaciół, gdyż pierwszy zepsuty jest aż do gruntu serca, a ci nie mieliby tyle śmiałości, iżby chcieli przychodzić dla uwłaczania mi w moim własnym domu. Dlatego też proszę was, panowie, nie mówcie nic takiego, coby wyraźnie nie wskazywało szacunku, jaki macie dla mojej woli.
— Najjaśniejszy Panie!... — odpowiedział Pellisson, drżąc, gdy usłyszął tak groźne wyrazy — nie przyszliśmy, aby cokolwiekbądź takiego powiedzieć, coby nie było najwyższem i najszczerszem przywiązaniem, jakie się należy monarsze od jego poddanych. Daleką od nas jest myśl bronienia tego, który miał nieszczęście obrazić Waszą Królewską Mość. Popadły w niełaskę Waszej Królewskiej Mości, może być naszym przyjacielem, ale mógł być nieprzyjacielem państwa. Wydajemy go z płaczem surowości królewskiej!...
— A zresztą — rzekł król, uspokojony ich pokorą i przekonywającemi wyrazy — parlament będzie go sądził. Sprawiedliwość zarówno posiada miecz jak i wagę i nikogo nie karze, nie zważywszy wprzód występku.
— Cała też nasza nadzieja jest w bezstronności Waszej Królewskiej Mości i spodziewamy się, że głos nasz w obronie oskarżonego przyjaciela, za pozwoleniem Waszej Królewskiej Mości, będzie słyszany.
— A więc! czegóż panowie teraz żądacie?... — rzekł król z nakazującą postawą.
— Najjaśniejszy Panie!... — rzekł Pellisson — oskarżony pozostawił żonę i rodzinę. Szczupłe mienie, jakie posiadał, zaledwie wystarczyło na opłacenie długów, a panią Fouquet, od czasu uwięzienia jej męża, wszyscy opuścili. Pani Fouquet, małżonka nadintendenta skarbu Waszej Królewskiej Mości, pani Fouquet, nie ma kawałka chleba!
Tu śmiertelna cisza, która dotąd zachowywali przyjaciele Pellissona, przerwana została rzewnym płaczem; d‘Artagnan nawet, dotknięty do żywego tak pokorną prośbą, obrócił się w kąt gabinetu, i, gryząc niemiłosiernie wąsy, wstrzymywał łzy, cisnące się do oczu.
Król zachował surową twarz i suche oko, ale twarz jego zaczerwieniła się, a surowość wzroku zmniejszyła się widocznie.
— Czegóż więc żądacie?... — rzekł głosem wzruszonym.
— Przyszliśmy błagać Waszą Królewska Mość!... — rzekł z pokorą Pellisson, coraz bardziej wzruszony — ażebyś raczył nam pozwolić zebrane od przyjaciół pana Fouquet 2.000 pistolów oddać jego wdowie, niech jej nie zbywa na pierwsze potrzeby życia!
Na wyraz „wdowie“, wyrzeczony przez Pellissona, wówczas kiedy Fouquet żył jeszcze, król pobladł niezmiernie, duma jego upadła, a litość, ogarniając serce, spłynęła do ust. Spojrzawszy rozczulonym wzrokiem na klęczących i z płaczem błagających, wyrzekł:
— A niechże Bóg broni, ażebym winnych mieszał z niewinnymi; ci, którzy wątpią o litości mojej względem słabych, źle mnie znają. Jeżeli uderzam, to tylko w zarozumiałych. Uczyńcie więc wszystko, panowie, co tylko serce wam dyktuje, dla ulżenia boleści pani Fouquet. Idźcie już, panowie! idźcie!
Trzej ludzie podnieśli się w milczeniu z okiem suchem; łzy oschły na rozpalonych twarzach. Nie mieli nawet siły, aby podziękować królowi, który przerwał ich pełne uszanowania ukłony, zastawiając się z żywością krzesłem, na którem siedział.
D‘Artagnan pozostał sam z królem.
— Dobrze!... Najjaśniejszy Panie!... dobrze — rzekł, zbliżając się do króla, rzucającego nań pytającym wzrokiem — gdybyś nie miał już dewizy, zdobiącej twe słońce, radziłbym ci przyjąć tę, którą niech pan Conrart tłomaczy po łacinie:
„Łagodny dla słabych, surowy dla silnych“.
Król uśmiechnął się, przechodząc do przyległego pokoju, i rzekł do d‘Artagnana:
— Daję ci urlop, którego zapewne potrzebujesz, dla zarządzenia interesami nieboszczyka pana du Vallon, twego przyjaciela.