Wicehrabia de Bragelonne/Tom IV/Rozdział XLII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wicehrabia de Bragelonne
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Vicomte de Bragelonne
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XLII.
WSPÓŁZAWODNICY U DWORU.

Król, po przechadzce tak pomyślnej dla Apolina, w czasie której każdy z dworaków musiał w miarę zdolności zapłacić muzom podatek — wróciwszy do pałacu, zastał tam pana Fouqueta, oczekującego na posłuchanie. Za królem szedł Colbert, który oczekiwał przybycia króla na korytarzu i postępował krok w krok, jak cień opiekuńczo-zazdrosny. Fouquet, na widok swego nieprzyjaciela, pozostał spokojnym i starał się przez cały czas jego obecności zachować jednaki sposób obejścia, tak trudny dla człowieka wyższego, którego serce, przepełnione pogarda, nie śmie jej nawet okazać, z bojaźni, aby i tem nie sprawić zaszczytu swemu przeciwnikowi. Colbert nie taił uwłaczającej radości.
Fouquet powitał króla głębokim ukłonem.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł — wyczytuję z twarzy Waszej Królewskiej Mości, żeś zadowolony z przejażdżki.
— A!.. wieś, panie Fouquet!... — wykrzyknął król. — Mój Boże, jakżebym chciał zawsze żyć na wsi, na świeżem powietrzu, pod drzewami.
— Mam nadzieje, że Wasza Królewska Mość nie jest znudzony tronem — odrzekł Fouquet.
— Nie, ale trony z zieloności bardzo są miłe.
— Prawdziwie, Najjaśniejszy Panie, Wasza Królewska Mość, mówiąc tak, spełniasz wszystkie moje życzenia, a właśnie mam przedstawić prośbę.
— A!... a!... — rzekł Ludwik XIV-ty.
— Najjaśniejszy Panie, raczyłeś mi przyrzec — rzekł Fouquet.
— Tak!... przypominam sobie.
— Zabawa w Vaux, wspaniała zabawa, nie prawdaż, Najjaśniejszy Panie?... — rzekł Colbert, chcąc wtrącić się do rozmowy.
Fouquet, pełen pogardy, nie odpowiedział mu nic na to, jakby mu było wszystko jedno, czy Colbert mówi czy nie.
— Wasza Królewska Mość — rzekł — wie, że moją wieś Vaux przeznaczyłem na przyjęcie najpotężniejszego z królów.
— Przyrzekłem, panie — odrzekł Ludwik XIV-ty z uśmiechem — a król nie cofa słowa. Jakież tam cuda szykujesz, panie nadintendencie?..
I Ludwik XIV-ty spojrzał na Colberta.
— Cuda, nie, ale śmiem przyrzec, trochę rozrywki, a może i trochę wypoczynku.
— Nie, nie, panie Fouquet — rzekł król — nie odstępuję od wyrazu cudów. O, jesteś czarodziejem, znamy moc twoją, wiemy, że znajdziesz złoto, choćby go nie było w świecie. Dlatego też naród mówi, że je robisz.
Fouquet uczuł, że cios ten zadany jest z podwójnego kołczanu i że król rzucił mu strzałę ze swego luku i z łuku Colberta, jednak zaczął się śmiać.
— O! — rzekł — lud wie doskonale, z jakiej kopalni to złoto... może nawet za wiele wie; zresztą — dodał dumnie — mogę zapewnić W. K. Mość, że złoto, przeznaczone na opłacenie zabawy w Vaux, nie wyciśnie ani jednej kropli krwi, ani jednej łzy, może tylko trochę potu, ale to się zapłaci.
— No to za osiem dni? czy zgoda? — rzekł król.
— Dobrze, za osiem dni, N. Panie.
— Mamy dziś wtorek, więc do przyszłej niedzieli.
Po kilku słowach, poświęconych interesom, Fouquet pożegnał Ludwika XIV. Czuł, że Colbert pozostanie z królem, że będą o nim mówili i że ani jeden, ani drugi pewno nie będą go oszczędzali. Uczucie przyjemności z zadania ostatniego ciosu, i to okrutnego, swemu nieprzyjacielowi, przedstawiło mu się jako wynagrodzenie za to, co miał jeszcze ucierpieć. Wrócił wiec spiesznie, chociaż już trzymał za klamkę i, zwracając się do króla, rzekł:
— Przebacz! N. Panie, przebacz!
— Cóż mam przebaczyć! — odrzekł król uprzejmie.
— Błąd wielki, który niepostrzeżenie popełniłem.
— Cóż takiego?
— Zapomniałem zawiadomić W. K. Mość o dość ważnej okoliczności.
— O jakiej?
Colbert zadrżał; zdawało mu się, że go oskarża, że postępowanie jego będzie odkryte. Jedno słowo Fouqueta, jeden dowód przytoczony, a w młodzieńczej szczerości Ludwika XIV znikłyby wszystkie względy dla Colberta.
— N. Panie — rzekł Fouquet niedbale. — Oto dziś zrana sprzedałem jeden z moich urzędów.
— Jeden z urzędów swoich? — wykrzyknął król — któryż?
Colbert pożółkł.
— Ten, który mnie ubierał w togę i nadawał twarz surową: urząd prokuratora generalnego.
— Komużeś sprzedał ten urząd? — spytał król.
— Panu Vanel, radcy parlamentarnemu, N. Panie! Przyjacielowi pana intendenta Colbert — dodał Fouquet, wymawiając te słowa z lekceważeniem nie do naśladowania.
A przytłoczywszy Colberta ciężarem swej nad nim wyższości, pożegnał nanowo króla i odszedł, w połowie pomszczony osłupieniem króla i poniżeniem jego ulubieńca.
— Czyż podobna? — mówił król sam do siebie po odejściu Fouqueta. — Czy podobna, ażeby on sprzedał ten urząd?
— Tak jest, N. Panie — odpowiedział Colbert.
— Chyba zwarjował — rzekł król.
W tej chwili oznajmiono przybycie pana Saint-Agnan. Colbert wymknął się natychmiast, nie chcąc przeszkadzać zwierzeniom.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.