Wicehrabia de Bragelonne/Tom II/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wicehrabia de Bragelonne
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Vicomte de Bragelonne
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ II.
PROCESJA W VANNES.

Podróż z Belle-Isle do Sarzeau odbyła się pośpiesznie, dzięki jednemu z owych statków korsarskich, o których mówiono d‘Artagnanowi w podróży, a który przeznaczony do przesyłki i łowów, zatrzymał się na chwilę w zatoce Locmaria, gdzie drugi podobny statek, z załogą wojskową, pełnił służbę pomiędzy Belle-Isle i stałym lądem. Tym razem przekonał się d‘Artagnan, że Porthos, jakkolwiek był wielkim inżynierem i topografem, nie był wcale przypuszczony do tajemnic państwa. Pomimo to, dla każdego innego, zupełna jego nieświadomość mogła była uchodzić za zręczne udawanie.
Ale d‘Artagnan doskonale znał Porthosa i umiałby z niego wydobyć każdą tajemnicę z równą łatwością, jak ci starzy lokaje, co to po ciemku znajdują, czego im potrzeba, albo jak wprawni bibliotekarze, którzy wiedzą, na której półce leży jaka książka.
Kiedy więc d‘Artagnan nic nie znalazł, mógł być pewnym, że nic nie było.
— Niech i tak będzie — pomyślał — za pół godziny dowiem się więcej w Vannes, niż Porthos na Belle-Isle wiedział przez dwa miesiące. Ażebym jednak mógł się czego dowiedzieć, potrzeba, aby Porthos nie użył tego samego wybiegu, jaki mu zostawiam do rozporządzenia. Trzeba, żeby nie uprzedził Aramisa o mojem przybyciu.
Wszystko więc w tej chwili ograniczyło się do czuwania nad Porthosem.
Jeżeli zaś powiedzieć szczerze, nieufność względem Porthosa była zbyteczna, bo on o niczem złem nie myślał.
Być może, że uczuł w pierwszej chwili, na widok d‘Artagnana, pewne podejrzenie: lecz niebawem przyjaciel odzyskał swoje miejsce w jego sercu i najmniejsza chmura nie zaciemniała wielkiego oka Porthosa, spoglądającego kiedy niekiedy czule na przyjaciela.
Wysiadłszy ze statku, zapytał Porthos o konie i w rzeczy samej ujrzał je przy krzyżu, na zakręcie drogi pod Sarzeau, która prowadziła wprost do Vannes. Koni było dwa; jeden pana du Vallon, drugi zaś jego koniuszego. Albowiem Porthos miał koniuszego od chwili, gdy Mousqueton potrzebował wózka do przenoszenia się z miejsca na miejsce. D‘Artagnan sądził, że Porthos pośle koniuszego po konia i zamierzał sprzeciwić się temu postanowieniu. Lecz obawa była zbyteczna. Porthos rozkazał poprostu zsiąść służącemu z konia i czekać swego powrotu w Sarzeau, d‘Artagnanowi zaś ofiarował jego konia.
— Mój drogi, bardzo jesteś przezornym, — rzekł d‘Artagnan, siedząc na koniu koniuszego.
— Tym razem jest to grzeczność Aramisa; albowiem ja nie mam tu koni. Aramis oddał swoja stajnię do mojej dyspozycji.
— Dobre konie, piękne konie biskupie; — wtrącił d‘Artagnan, — prawdę mówiąc, Aramis jest rzadkim biskupem.
— To święty człowiek — odpowiedział Porthos, wznosząc oczy do góry.
— Widać bardzo się zmienił — odrzekł d‘Artagnan, — bo myśmy go zwykle znali jako bardzo światowego.
— Widać go łaska boska natchnęła, — odrzekł Porthos.
— Brawo!... — zawołał d‘Artagnan, — tem więcej pragnę zobaczyć kochanego Aramisa.
I dał koniowi ostrogę, a rumak uniósł go z nową gwałtownością.
— Do djabła!... jeżeli tak będziemy jechać; zamiast dwóch godzin, jednej będzie nam dosyć.
— Aby przejechać ile drogi?...
— Trzy mile.
— Piękna przejażdżka.
— Moglibyśmy, mój drogi, popłynąć kanałem, ale niech djabli wezmą łodzie i konie pocztowe. Pierwsze idą jak żółwie, drugie jak ślimaki. Mojem zdaniem, kiedy można mieć tęgiego bieguna, lepsze to, niż każdy inny sposób podróżowania.
— Osobliwie dla ciebie, mój drogi, bo prześlicznie wyglądasz na koniu.
— Jestem za ciężki, w ostatnich czasach utyłem.
— Ile też ważysz?...
— Trzysta funtów — odpowiedział Porthos z dumą.
— Brawo!...
— I dlatego muszę szukać koni z szerokim krzyżem i mocnemi nogami, bo inne zajeżdżałbym we dwie godziny.
— Potrzebujesz olbrzymich koni, wszak prawda?...
— Tak, mój przyjacielu, — odpowiedział inżynier z nadętą powagą.
— W rzeczy samej. odezwał się d‘Artagnan — twój koń poci się.
— Bo też djablo gorąco. Ha!... ha!... czy widzisz Vannes?...
— Doskonale, to piękne miasto, jak sądzę.
— Śliczne, przynajmniej, zdaniem Aramisa, ale dla mnie zanadto czarne. Podobno artyści lubią czarne mury, ja ich nienawidzę.
— Dlaczego?...
— Bo kazałem wybielić, mój zamek w Pierrefonds, który wyglądał szaro ze starości.
— Zapewne, biały kolor jest weselszy.
— Tak, ale nie tak poważny, jak mówi Aramis; szczęście, że sprzedają sadze. Każę znowu przemalować Pierrefonds na czarno. Bo uważasz, jeżeli szary kolor jest pięknym, czarny powinien być wspaniały.
— Ba!... — odpowiedział d‘Artagnan, — to rzecz bardzo prosta.
— Czy nigdy nie byłeś w Vannes?...
— Nigdy.
— Patrzaj więc, — mówił Porthos unosząc się na strzemionach, że aż koń zachwiał się pod nim — czy widzisz te piękną wieżę?...
— Aha!... widzę ją.
— To katedra.
— Jaka?...
— Ś-go Piotra. Teraz, patrz tam, w przedmieście, na lewo, czy widzisz krzyż?...
— Doskonale.
— To kościół Ś-go Paterna, ulubiony Aramisa.
— A!...
— Mówią nawet, że dawniej był to kościół biskupi w Vannes. Ale Aramis temu zaprzecza, a on jest uczony, jak mało.
— Mój drogi — odezwał się d‘Artagnan — bądź łaskaw lepiej mnie jeszcze objaśnię. Co to za wielki biały gmach, pełen okien?...
— To jezuickie kolegjum. Na honor, szczęśliwa masz rękę. Czy widzisz przy kolegjum ten wielki dom, z wieżyczkami w stylu gotyckim, jak powiada ten głupiec Getard.
— Widzę go i cóż?...
— Tu właśnie mieszka Aramis.
— Jakto?... nie mieszka w biskupstwie?...
— Biskupstwo leży w gruzach. Prócz tego biskupstwo leży w mieście, a Aramis lubi przedmieścia. Otóż dlatego, jak ci mówiłem, lubi kościół Ś-go Paterna, tu na przedmieściu, gdzie są kręgle i dom dominikański. Patrzaj, oto wieża, co aż w niebo się wznosi.
— Widzę ją.
— Dalej, uważaj, że przedmieście tworzy jakby oddzielne miasto. Ma swoje mury, wieże i fosy. Gdyby nasz statek nie potrzebował głębszej wody, moglibyśmy podpłynąć pod same okna Aramisa.
— Mój przyjacielu — zawołał d‘Artagnan — jak widzę, jesteś prawdziwą studnią wiadomości, źródłem dowcipnych i głębokich zarazem domysłów. Porthosie, ty mnie zadziwiasz, ale i wielbić siebie zmuszasz.
— Otóż przybyliśmy — rzekł Porthos, zmieniając treść rozmowy ze zwykłą skromnością.
— W samą porę — pomyślał sobie d‘Artagnan, — bo koń Porthosa byłby się już roztopił.
I wjechali na przedmieście, lecz zaledwie sto kroków zrobili, zadziwiło ich, że ulica była zasłana liśćmi i kwiatami.
Na starych murach Vannes powiewały rozmaite stare kobierce francuskie.
Żaluzje okien były zamknięte i powietrze do domów dostawało się przez czarne szczeliny.
Nagle, na zakręcie ulicy, śpiew doszedł uszu naszych podróżnych. Tłum strojny ukazał się w dymie kadzideł, które unosiły się w niebiosa różowym płomieniem, dochodząc do pierwszych pięter.
Nad głowami pobożnych widać było krzyż i chorągwie, święte oznaki religji Chrystusa.
Pod krzyżem i chorągwiami stało wiele młodych dziewic, ubranych biało, w wieńcach z bławatków.
Po dwóch stronach ulicy, zamykając orszak, postępowało wojsko, niosąc w lufach broni bukiety. Była to procesja.
Kiedy d‘Artagnan i Porthos patrzyli chciwie, pragnąc dalej się dostać, wspaniały baldachim, poprzedzony przez stu jezuitów i dominikanów, otoczony kanonikami, archidiakonami i skarbnikiem, postępował zwolna.
Śpiewak z grzmiącym głosem, wyszukany widać w całej Francji, jak później tamburmażor gwardji cesarskiej, śpiewak wielkiego wzrostu, któremu czterech innych towarzyszyło, napełniał powietrze brzmieniem, od którego okna drżały.
Pod baldachimem ukazała się postać blada i szlachetna, z oczyma czarnemi i włosami tegoż koloru, nieco przypruszonemi siwizną, z podbródkiem wystającym i ostrym. Głowa tej postaci, pełna powagi, ubrana była w mitrę biskupią, która oprócz charakteru władzy, cechowała twarz ascetyzmem i ewangelicznem rozmyślaniem.
— Aramis!... — zawołał mimowoli muszkieter, kiedy ta postać przechodziła około niego.
Prałat zadrżał — zdawało mu się, że posłyszał głos podobny temu, jaki budzi zmartwychwstającego.
Wzniósł wielkie oczy i skierował je ku miejscu, z którego wyszedł okrzyk.
Ujrzał Porthosa i d‘Artagnana.
D‘Artagnan znowu, dzięki bystrości wzroku wszystko widział i zrozumiał. Cała postać prałata wbiła mu się w pamięć, aby więcej z niej nie wyjść.
Jedna rzecz mianowicie uderzyła d‘Artagnana.
Aramis, spostrzegłszy go, zarumienił się, następnie ukrył pod powieką ogień spojrzenia.
Widocznem było, że Aramis zadał sobie pytanie:
— Dlaczego d‘Artagnan przybył z Porthosem i co robi w Vannes?...
Aramis zrozumiał wszystko to, co działo się w myśli d‘Artagnana, gdy rzucił na niego spojrzenie, przed którem on nie zmrużył oczu.
Znał przebiegłość swego przyjaciela i lękał się, aby nie odgadł on przyczyny jego zarumienienia i podziwu. Był to zawsze ten sam Aramis, mający jakaś tajemnicę.
Aby raz skończyć z owem badawczem spojrzeniem, aby je w inną skierować stronę, wyciągnął Aramis piękną, białą rękę, na której błyszczał ametyst biskupiego pierścienia, zrobił znak krzyża i pobłogosławił dwóch przyjaciół.
Może zamyślony i roztargniony d‘Artagnan niebyłby się ugiął pod owem błogosławieństwem, lecz Porthos, oparłszy mu rękę na ramieniu, pochylił go, o mało co nie powaliwszy na ziemię.
Tymczasem Aramis przeszedł.
D‘Artagnan jak Anteusz zaledwie dotknął ziemi i odwrócił się ku Porthosowi, prawie rozgniewany.
Lecz nie można było mieć za złe walecznemu herkulesowi, albowiem uczynił to z religijnego uczucia.
Prócz tego wyrazy Porthosa, zawsze dokładnie myśl jego malowały, nie ukrywając prawdziwej.
— To bardzo grzecznie — rzekł, — nas samych błogosławić. W rzeczy samej święty to człowiek i bardzo poczciwy.
Mniej przekonany, niż Porthos, d‘Artagnan nic nie odpowiedział.
— Widzisz, kochany przyjacielu — mówił dalej Porthos — kiedy nas spostrzegł, zamiast iść zwyczajnym krokiem, patrz, jak się śpieszy. Poczciwy Aramis pragnie jak najprędzej zobaczyć nas i uściskać.
— Prawda — głośno odpowiedział d‘Artagnan.
Później dodał cicho:
— Lis, skoro tylko mnie zobaczył, chce się przygotować na moje przyjęcie.
Procesja przeszła i ulica opustoszała.
D‘Artagnan i Porthos udali się prosto do pałacu biskupiego, który otaczał nieprzeliczony tłum, pragnąc widzieć szanownego prałata.
D‘Artagnan zauważył, że tłum ten składa się z mieszczan i wojskowych.
Z powierzchowności stronników poznał zręczność swojego przyjaciela.
W rzeczy samej Aramis nie ubiegał się o bezużyteczną popularność. Nie chodziło mu wcale o to, aby kochali go ludzie, na nic nie przydatni.
Kobiety, dzieci, starcy, zwykły pobożny orszak, nie był jego orszakiem.
W dziesięć minut, gdy nasi przyjaciele przeszli próg biskupstwa, powrócił Aramis, jak triumfujący zdobywca; żołnierze prezentowali broń przed nim, mieszczanie witali go raczej jak protektora, niż jak naczelnika religijnego.
Aramis miał niejakie podobieństwo do owych rzymskich senatorów, których drzwi zawsze były zapełnione klientami.
Na dole, pod gankiem, jakiś jezuita poufale wetknął głowę pod baldachim i minutę czasu z nim rozmawiał.
Kiedy Aramis wszedł do swego mieszkania, drzwi za nim powoli się zamknęły, i tłum znikł, a kadzidła i pieśni jeszcze czuć się dawały w powietrzu.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.