Więzień na Marsie/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustave Le Rouge
Tytuł Więzień na Marsie
Podtytuł Powieść fantastyczna z rycinami
Wydawca Nakładem M. Arcta w Warszawie
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia M. Arcta
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Kazimiera Wołyńska
Tytuł orygin. Le Prisonnier de la planète Mars
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Tajemniczy dom.

— Więc nie zostajesz z nami stanowczo? — pytał Ralf swego przyjaciela, Roberta Darvela.
— Nie mogę! Sam przyznasz, iż nie godzi się opuszczać tak doskonałej okazji. Ten pan Ardavena, który mnie wzywa na schadzkę w tak dziwny sposób, musi być jakimś bogatym fabrykantem lub przemysłowcem, który chce pozyskać mnie a raczej moją pomysłowość dla swych interesów. Wobec tego, że kasa moja zupełnie pusta, propozycja taka uśmiecha mi się bardzo!
— Bodaj byś się nie omylił! — odparł Ralf Pitcher, nieco niedowierzająco. — Ton listu nie jest wyraźny!
Robert wyciągnął z kieszeni arkusz papieru, zapisany pismem powikłanym i tajemniczym i odczytał głośno.

„Panie! Miałem sposobność zapoznać się z pańskiemi pracami oraz podróżami i chcę panu zaproponować rzecz ważną a zajmującą. Proszę o zobaczenie się ze mną w piątek o godzinie dziesiątej wieczorem w mieszkaniu

przy ulicy Yarmouth Nr. 15. Proszę o nieodzowne przybycie, gdyż chodzi tu o rzecz ważną dla nas obu.
Ardavena.”

— Hm! List ten nie wygląda na to, by go pisał fabrykant lub przemysłowiec! — mruknął Pitcher niedowierzająco.
— Może jakiś dziwak! A no, zobaczymy! Jutro po obiedzie opowiem ci wszystko! A teraz muszę śpieszyć! Żegnaj! — zawołał wesoło Robert i pożegnawszy przyjaciela, raźnym krokiem pośpieszył naprzód.
Noc już była oddawna zapadła, kiedy Robert wchodził na ul. Yarmouth, skąpo oświetloną, cichą i zamarłą. Minął uliczkę Pitter, na której panowała tak głucha cisza, że szczury przebiegały środkiem ulicy.
Robert doznał mimowolnego ściśnienia serca: nigdy jeszcze nie czuł się tak samotnym. Ulica wydawała mu się jakiemś cmentarzyskiem minionego życia; dachy spiczaste i wysokie spoglądały okienkami okrągłych dymników, a chorągiewki poruszane wiatrem, jęczały żałośnie.
— Nie, — rzekł Robert do siebie — to musi być coś więcej, aniżeli schadzka dla porozumienia się w interesach!
Przeczuwał jakieś niebezpieczeństwo, lecz w podróżach swoich przeżył tyle, tyle widział, i tyle razy wyszedł zwycięsko z różnych przygód, że i obecnie nie poddał się melancholji starego zakątka Londynu, a czując w kieszeni doskonały rewolwer, szepnął:
— Doprawdy, że mi się ta dzielnica podoba — możnaby tu w spokoju prowadzić różne doświadczenia! To też, jak tylko zrobię jaki dobry interes, nabędę natychmiast jeden z tych pałaców.
Dziesiąta biła właśnie na zegarze wieżowym, kiedy Robert uderzył młotkiem[1] w bramę wskazanego domu.
Połowa bramy uchyliła się i zamknęła za nim natychmiast, a Darvel znalazł się na obszernym dziedzińcu, zarosłym wysoką trawą, ze studnią pośrodku, otoczoną balustradą z kutego żelaza.
— Czy tu mieszka pan Ardavena? — spytał.
— Proszę iść za mną — odezwał się głos cichy i bezbarwny.
Robert odwrócił się i spostrzegł człowieka w czarnem ubraniu, zapalającego małą latarenkę. Przy jej czerwonawem świetle dojrzał, iż jest to starzec, który wyglądał na zakrystjana, lub szwajcara: długie białe włosy i takiż zarost okalały twarz wyschłą i zawiędłą. Ręką, ozdobioną licznemi pierścieniami, podał Robertowi latarenkę, a sam zgarbiony, poszedł naprzód po ścieżce wydeptanej w trawie.
Po chwiejących się stopniach weszli na taras, ozdobiony bronzowemi sfinksami, drzemiącemi wśród szarozielonych kałuży.
Starzec otworzył drzwi, przeszedł sień zawieszoną portretami i podniósł skórzaną zasłonę.
Robert znalazł się w sali, szczególnie umeblowanej. W rogach jej stały na marmurowych podstawach dziwaczne, wielorakie bóstwa o głowach potwornych, a kadzielnice wyziewały wonne, odurzające dymy. Dokoła ścian stały nizkie, miękkie otomany, kryte aksamitem czarnym w złote wzory. Pełno tam było najrozmaitszych cacek, przyrządów do palenia tytoniu i opium, a wspaniały kredens był obciążony butelkami szampana i różnych napojów wyskokowych. Wielkie szafy z hebanu inkrustowanego zapełnione były rękopisami, — niektóre z nich składały się z liści palmowych, lub deseczek z drzewa sandałowego.
— Zapewne to jest mieszkanie jakiegoś przemysłowca angielskiego, który bawił długo w Indjach — pomyślał Robert, zasiadając wygodnie na miękkiej otomanie.
Zaledwie jednak usiadł, usłyszał jakiś groźny pomruk; — zerwał się przerażony i odskoczył o kilka kroków. Zimny pot wystąpił mu na czoło, gdy z pod sofy wyszedł, przeciągając się, ogromny tygrys i cichym, kołyszącym się chodem wysunął się na środek sali.
Tam przypadł do ziemi przedniemi łapami, próbując ostrości pazurów na dywanie, a potem zaczął iść wolno, wężowym ruchem w stronę gościa... Oczy zwierza gorzały, grzbiet się wyprężył: gotów był do skoku. Robert pochwycił rewolwer i położył palec na cynglu, przygotowany do strzału w razie skoku tygrysa. Był bardzo blady; serce biło mu silnie, lecz zachował spokój zupełny i czekał z zimną krwią.
Upłynęły trzy sekundy — czy trzy wieki, tego Robert nie wiedział! Człowiek i zwierzę badali się wzrokiem: gdyby Robert był spuścił oczy, choć na jedną sekundę, byłby zgubionym! Nagle zasłona u drzwi, czarna w złote wzory, uchyliła się i głos stłumiony jakby dochodzący z dali, zawołał:
— Mowdi! Mowdi!

Tygrys poznał snąć głos swego pana, gdyż szybko wpełznął znów pod sofę; Robert zaś zwrócił się gniewnie do wchodzącego:
...z pod sofy wyszedł, przeciągając się ogromny tygrys...
— Mój panie! Żarty pańskie są co najmniej niestosowne! Nie wiem, w jakim celu zostałem wciągnięty do tej odludnej dzielnicy. Uprzedzam jednak tego, ktoby miał zamiar mię ograbić, że się źle wybrał; mam przy sobie tylko dziesięć szylingów, ale za to — wyborny rewolwer!...

Tu urwał nagle, zmuszony do milczenia jakąś wyższą siłą i głęboko zmieszany wyrazem twarzy stojącego przed nim człowieka. Był on małego wzrostu i tak nadzwyczajnej chudości, iż pod okrywającą go cienką szatą z czarnego jedwabiu znać było każdą kostkę. Muskuły jego tak zanikły, że pozostały z nich tylko cienkie sznurki; ręce wyschłe, koloru ziemi — miały wygląd rąk mumji.
Najbardziej jednak zastanawiającą była jego twarz. Wyobraźcie sobie trupią głowę o czole nadzwyczaj wysokim, pod którym gorzały oczy lazurowo-błękitne, czyste i jaśniejące młodością: były to jakby dwa świeże bławatki na nagiej czaszce.
A jednak postać ta nie miała w sobie nic posępnego lub odstraszającego. Ze szlachetnych rysów widniała powaga i energja olbrzymia; oczy wprost promieniowały nadmiarem żywotności.
Postawę miał prostą, ruchy swobodne a uśmiech pełen dobroci.
— Usiądź pan, proszę — rzekł łagodnie.
Robert usiadł, czując niejaki zawrót głowy: tysiące różnorodnych myśli, bezładnych podejrzeń, kłębiło się w jego mózgu i uczuł nagle, z nieopisanym przerażeniem, iż jest pod zupełną władzą tego szczególnego człowieka.
Ten zaś próbował go uspokoić, głosem cichym i jak gdyby dochodzącym z oddali.
— Przedewszystkiem, pozbądź się pan wszelkich obaw. Pojmuję pańskie rozdrażnienie i zapewniam pana, iż przykro mi jest bardzo, że zapomniałem o moim biednym Mowdi, który tu odbywa zwykle swoją siestę. Jest on jednak zupełnie nieszkodliwym — zabrałem go z dżungli małym kociakiem i nie zrobił nigdy krzywdy moim przyjaciołom.
— A nieprzyjaciołom?
— Nie mam ich — odrzekł starzec.
— Ale czegóż właściwie chce pan ode mnie? — spytał z niecierpliwością Robert — i kim pan jesteś?
— Czy nie słyszałeś nigdy o braminie Ardavena?
— Nie — rzekł Robert — tem nazwiskiem był podpisanym list... ale nie przypominam sobie...
— To zresztą drobnostka — rzekł starzec. — Jestem przełożonym klasztoru w Kalambrum, mieście świątyń i pałaców, które mieści w swoich murach 10,000 braminów.
— Nie widzę dotąd, w czem mógłbym panu być użytecznym? — niecierpliwie przerwał Robert.
— Trochę cierpliwości. Zapewne wiadomo panu, iż my, bramini indyjscy, bywamy niekiedy zdolni do rzeczy nadprzyrodzonych, których cała wiedza Europejczyków nie potrafi ani powtórzyć, ani wytłomaczyć. Pan zaś, ze swej strony, posiadasz umiejętność innego rodzaju — siłę materjalną, praktyczniejszą, niż nasza.
— Chciałbym zobaczyć choć jeden z tych cudów, o których pan wspominałeś... — rzekł z lekką ironją Robert.
— Nic łatwiejszego — odrzekł Ardavena, z pobłażliwym uśmiechem. — Spróbuj pan wstać!
To mówiąc, wyciągnął rękę w stronę młodego człowieka i utkwił w nim swe jasne oczy, świecące blaskiem drogich kamieni.
Robert nadaremnie się wysilał, aby opuścić swe miejsce: zdawało mu się, iż ciało jego jest ciężkiem, jak bryła ołowiu, a próżne wysiłki sprawiały mu nieznośne cierpienie. Nie mógł nawet unieść ręki.
— Widzisz więc pan, — rzekł bramin, — że gdybym miał względem pana złe zamiary, broń pańska nie na wieleby się przydała. Teraz wracam panu swobodę.
Robert podniósł się i postąpił kilka kroków, coraz silniej ulegając potężnemu wrażeniu. Wszystkie jego pojęcia o rzeczywistości i możliwości — były rozwiane.
— Pan jesteś silniejszym ode mnie — zawołał, buntując się mimowoli, — ale cóż pan upatrzył sobie do mnie?
— Nie chcę w niczem wpływać na pańskie postanowienie. Jeśli na moje zamiary nie przystaniesz, wyjdziesz stąd tak samo, jak wszedłeś; a nawet, w razie odmowy ze strony pana, postaram się wynagrodzić mu poniesioną stratę.
— Nie żądam niczego!
— Porozumiejmy się: nie mam na myśli strat materjalnych, ale rozumiem, że zawód, jakiegobyś pan doznał, zawiedzione nadzieje — mogłyby wyrządzić panu szkodę wielką. Proponuję więc następujący układ: posiadasz pan wyobraźnię twórczą, oraz znajomość swojej sztuki — w pojęciu tutejszem, naturalnie. Połączmy zatem swoje umiejętności: pan mię obeznasz z chemją, medycyną i mechaniką, a ja ci odsłonię tajemnice psychologji i filozofji. Nasza wspólna praca musi sprawić cuda! Będziemy tajemniczem ogniwem, które połączy zatraconą już sztukę świata starożytnego, ze sztuką silną, młodzieńczą, choć brutalną — nowego świata, nowych czasów.
Robert milczał, pogrążony w odmęcie myśli. Bramin mówił dalej, nieco zadumany:
— Kołatałem do wielu ludzi gienjalnych — wszędzie pozbywano się mnie jak szarlatana lub szaleńca. Szczęściem, moja sztuka pozwoliła mi wynaleźć pana w tłumie ludzi, jak się wynajduje djament w piaskach Golkondy... Jeśli miłujesz Prawdę i Sztukę dla nich samych, pójdź za mną!
— Ależ... — zauważył Robert, olśniony i przejęty urokiem i dziwną mocą słów tego człowieka.
— Wiem naprzód Twą myśl! Ale uspokój się — znam tę nędzną walkę, na którą jest wystawionym tu u was, na Zachodzie, człowiek ubogi. Otoczę cię zbytkiem, godnym indyjskiego radży; uczynię cię tak bogatym, że będziesz gardził bogactwem!
Tu Ardavena pociągnął za sobą Roberta do przyległego pokoju. Wśród ścian zszarzałych od wilgoci, leżała tam tylko wiązka słomy i stał dzbanek wody.
— Oto mój pokój — rzekł starzec — a przecież jestem miljarderem, jak się u was mówi. Wszystko jest możliwem dla tego, kto potrafi wyrzec się wszystkiego!
— Więc dobrze; — rzekł nagle Robert — rzecz skończona! Oddaję moją słabą wiedzę na usługi pańskiej mądrości.
— Namyśl się jeszcze: gdy przyrzekniesz raz zgodę, będziesz musiał być mi posłusznym.
— Już postanowiłem: możemy się zobaczyć jutro!
— Dlaczego jutro? Nic cię przecież nie zatrzymuje w Londynie!
— A więc dobrze! Pojadę wtedy, kiedy pan zechcesz, — rzekł Robert, ujęty i zniewolony obejściem się tego człowieka, łagodnem a rozkazującem. — Ale czy nie potrzebujesz pan trochę czasu na przygotowania do podróży?
— Już wszystko załatwione: wiedziałem, że się zgodzisz!
Ardavena otworzył drzwi i poprzedzając swego gościa, przeszedł korytarz, wyłożony w kostkę czarnym i białym marmurem. Wyszli następnie na schody, a po przejściu ciemnej alei, znaleźli się na chodniku jakiejś ulicy, na środku której stał powóz. Zajęli w nim miejsca i po pięciu minutach jazdy, stanęli na dworcu Victoria; a gdy biła jedenasta, już Robert Darvel i jego tajemniczy towarzysz siedzieli w wagonie sypialnym, pędząc do Duwru z szybkością 120 kilometrów na godzinę.
Nazajutrz w południe, Robert palił cygaro na pokładzie Petchili, wielkiego parowca, płynącego do Indji i patrzył zamyślony na znikającą w oddali białą kolumnę latarni morskiej w Land’s End. Wkrótce ostatnie zarysy lądu rozpłynęły się i znikły w niebieskawej mgle oddalenia.
Robert płynął ku Indjom, tajemniczej krainie, jedynej, która wpośród naszej praktycznej cywilizacji pozostała królestwem czarów i uroków.




  1. Starożytny zwyczaj, zastępujący późniejsze dzwonki, który się dotąd gdzieniegdzie utrzymał.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gustave Le Rouge i tłumacza: Kazimiera Wołyńska.