Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom VI-ty/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom VI-ty
Część trzecia
Rozdział XII
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.

Joanna wiedziała, iż w miejscu tem, do którego przybyła, chleb powinien być tamże zjedzonym. Miała wszelako nadzieję, iż zdoła może w ukryciu unieść jakąś cząstkę tegoż.
Usiadła przeto na ławce obok drugich, równie jak ona nieszczęśliwych, o bladej cerze, zapadłych policzkach, którym głód szarpał wnętrzności.
A wielu było tych nieszczęśliwych! Kobiety, dzieci, starce, mężczyźni w sile wieku, których nieoględne postępowanie albo brak pracy do ciężkiej nędzy doprowadził.
Miłosierdzie równem dla wszystkich tu było. Nie odmawiano nikomu „kęsa chleba.“
Joanna, spojrzawszy wokoło siebie bojaźliwym wzrokiem, ułamała część z kawałka, jaki jej został podanym i zaniosła go do ust, jedząc, a raczej pochłaniając, z uczuciem niewysłowionej roskoszy, jaką sama sobie zarzucała, o córce to bowiem, a nie o sobie, myśleć jej należało.
Przez kilka minut udawała, iż je ów chleb, poczem, wsunąwszy go niepostrzeżenie do kieszeni, siedziała jeszcze na ławce przez kilka minut.
Te kilka minut, to cały wiek dla niej, gdyż w owej chwili Lina wymawiała bezwątpienia owe wyrazy, jakie przejmowały ją dreszczem:
„Mamo! jam głodna... jam głodna!“
Podniósłszy się, postąpiła ku drzwiom. Wziąwszy za klamkę, miała już wyjść, gdy jednasz obecnych w sali nadzorczyń zastąpiła jej drogę.
— Czy pani nie znasz reguł tego zakładu? — wyrzekła.
Joanna zacinała się.
— Reguł? — pomorzyła zcicha.
— Tak... surowo jest zabronionem wynosić na zewnątrz chleb, jaki się tu daje.
Biedna matka pobladła.
Chciała zaprzeczyć, przerwała jej dozorczyni:
— Patrzałam na ciebie, me dziecię — rzekła łagodnie — widziałam, żeś wsunęła prawie cały swój chleb do kieszeni.
— Prawda! — odpowiedziała Joanna, składając ręce błagalnie — jednak przez litość pozwól mi pani zabrać ten chleb... To dla mego dziecka... dla mojej córki... dla mej biednej córki, która wraz zemną z głodu umiera!
— Trzeba ci było przyprowadzić z sobą swą córkę.
— Leży w łóżku ciężko chora... głód ją zabija!
Tu nieszczęśliwa matka, dobywszy z kieszeni kawałek chleba, ukazała go dozorczyni.
— To dla niej... — wylękła. — Odbierzesz-że mi go pani?
— Tak... ponieważ ściśle do przepisów stosować się nam nakazano — odpowiedziała wzruszona, chleb odbierając. — Reguła jest niewzruszoną, musimy ją szanować, chcąc szanować samych siebie. Zjedz pani tutaj ten chleb, ponieważ widzę, że potrzebujesz posiłku i przyjmij odemnie ten drobny datek, jaki ci z serca ofiaruję. Będziesz zań mogła dla dziecka kupić pożywienie.
Joanna uścisnęła z wdzięcznością rękę, podającą jej tyle potrzebną pomoc, a złożywszy na niej pocałunek, jąkała ze łzami:
— Och! dzięki ci, pani... stokrotne dzięki!
Poczem, zapomniawszy o dręczącym głodzie i o spożyciu na miejscu przeznaczonego jej chleba, szybko wybiegła.
Ulica Lobineau leżała w oddalonej części miasta.
Joanna szła przyśpieszonym krokiem, o ile jej pozwoliło silne osłabienie, a wstąpiwszy do piekarni, kupiła dwa funty chleba i dobiegła nareszcie do domu, szybko się posuwając po schodach.
W miarę, jak wchodziła, myśl, iż przynosi dla córki pożywienie, dodawała jej siły.
— Lino!... dziecię me drogie... — wołała, wbiegając do pokoju, nie zamknąwszy drzwi nawet za sobą; — przynoszę ci pożywienie... Obudź się, obudź, lube kochanie.
I ułamawszy kawałek chleba, przybiegła z nim do łóżka dziecięcia.
Lina blada, z zamkniętemi oczyma, nie poruszała się wcale.
— Dziecię ukochane... przebudź się, przebudź!... — wołała matka i pochyliwszy się ku córce. złożyła na jej czole pocałunek.
Nagle cofnęła się, jak skamieniała.
Zlodowaciałe czoło dziecka zmroziło jej wargi. Wróciwszy do łóżka, pochwyciła Linę w objęcia.
Dziewczę oczów nie otwierało. Bezwładna główka jego chwiała się z jednej strony na drugą na matki ramieniu.
Joanna jęknęła rozpaczliwie. Drobne ciałko dziecięcia, z rąk jej się wysunąwszy, na łóżko upadło, podczas gdy nieszczęśliwa matka padła zarówno bez zmysłów na środek pokoju.
Jednocześnie jakiś mężczyzna ukazał się w otwartych drzwiach stancyjki.
Był czarno ubranym, z ponsową wstążeczką przy butonierce. Spostrzegłszy leżącą bez przytomności Joannę, pochylił się ku niej, kładąc rękę na sercu nieszczęśliwej.
— Żyje — wyszepnął po upływie sekundy. — To tylko proste omdlenie.
Podniósłszy się, podszedł do łóżka i dotknął swemi rękoma rąk Liny.
— Ta już umarła... — rzekł i dobywszy portfel, wyjął zeń list, rzucając takowy na podłogę obok zemdlonej. Następnie wyszedłszy, udał się do właścicielki mieszkań umeblowanych.
— Trzeba, ażebyś pani posłała tam kogoś na ratunek — ozwał się wchodząc. — U jednej z twych lokatorek przytrafił się wypadek nieszczęśliwy...
— U kogo, panie?
— U pani Joanny Desourdy.
— Jaki wypadek?
— Dziecko jej zmarło.
— Ach! wielki Boże!... — zawołała gospodyni z przerażeniem.
— Ona sama, leży bez przytomności w omdleniu. Wszystko to bardzo jest smutnem! Oto sto franków, racz je pani doręczyć tej biednej kobiecie. Ja jutro tutaj przybędę...
Zmięszana tą wiadomością właścicielka, przyjęła sto franków. Jegomość czarno ubrany wyszedł. Przygotowawszy służącą, gospodyni udała się z nią na górę. Zastały tam Joannę leżącą w omdleniu.
Pomimo złej opinii, jaką ów agent policyi dał niegdyś o niej, właścicielce mieszkań ścisnęło się serce na ów rozdzierający widok.
— Podnieś tę nieszczęśliwą — rzekła do służącej i jednocześnie zbliżając się do łóżka.
— Niestety! — szepnęła — to dziecię umarło!
Służąca, podniósłszy Joannę, posadziła ją na krześle, nacierając jej skronie zwilżoną w wodzie serwetą.
Nieszczęsna otworzyła oczy, patrząc wokoło siebie obłąkanym wzrokiem.
Dostrzegła swą córkę z bladą twarzyczką, jakby wykutą z marmuru, a na widok owego spokoju, jakim śmierć piętnuje swoje ofiary, padła na kolana, wyciągając ręce w stronę łóżka i głośnymi wybuchnęła łkaniem.
— Moja córka... moje jedyne dziecię umarło!
— Odwagi, biedna matko... odwagi! — mówiła gospodyni — wobec nieszczęścia zbroić się siłą należy. I ja straciłam, dwóch mężów, a jednak ów cios przetrwać zdołałam. Dobrzy ludzie pamiętają, o tobie... Jakiś mężczyzna dekorowany przyniósł ci właśnie wsparcie i pomoc.
— Mnie pomoc? — pytała Joanna, pognębiona boleścią.
— Tak... Oto sto franków, jakie dla ciebie pozostawił.
Tu właścicielka położyła banknot na stole obok listu, jaki służąca, podniósłszy z ziemi tam umieściła.
— Dziękuję ci, pani, za twoją dobroć... — szeptała Joanna. — Proszę cię tylko, nie chciej mnie pocieszać, potrzebuję pozostać sama z moją córką.
— Pojmuję to i odchodzę... Potrzeba jednak będzie spisać akt zejścia dziecka.
— Później... nieco później ja przyjdę do pani. Zostaw mnie samą, zaklinam... Wszak widzisz, że boleść ta omal do szaleństwa mnie nie doprowadza.
Właścicielka odeszła ze służącą, dozwalając nieszczęsnej matce wypłakać boleść w samotności.
Była to zaiste scena rozrzewniająca nad wyraz.
Ofiara Pawła Béraud okrywała pocałunkami to biedne, wychudłe ciałko dziecięcia, Szepcące pod lodowatym majestatem śmierci.
— Umarła... umarła z głodu!... — wołała biedna matka z rozpaczą, a teraz, skoro ta biedna istota nic już nie potrzebuje, pomoc przybywa! To straszne... okropne! Zabił ją własny jej ojciec... Jej ojciec, ten potwór, zabił mi mą córkę. Ha! do tej chwili pokonywałam moje pragnienie zemsty, moją nienawiść. Teraz nic mnie już od nich nie powstrzyma. Moja córka umarła... Ja śmierć jej pomścić muszę... powinnam!
Po owym gwałtownym wybuchu smutku nastąpiła rozpacz ponura.
Chodząc po pokoju, Joanna zbliżyła się do stołu, na którym właścicielka położyła bilet bankowy.
— Sto franków... szepnęła. — Kto mi mógł przynieść te pieniądze? Och! kimkolwiekbądź on jest, ja go błogosławię, dzięki jemu będę przynajmniej miała za co pochować mą córkę.
Tu nagle spostrzegła list, leżący obok banknotu.
— Ten list — wyrzekła — powiadomi mnie, od kogo pomoc przychodzi.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.