Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom V-ty/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom V-ty
Część trzecia
Rozdział VIII
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


VIII.

O w pół do dwunastej Arnold Desvigues wsiadł na pociąg w Tours, który go przywiózł do Paryża na czwartą po południu.
Wprost z drogi żelaznej udał się na bulwar Beaumarchais’go, gdzie wszedł do swego pawilonu.
We dwadzieścia minut później, wyszedłszy ztamtąd w zwykłym ubiorze, pojechał fiakrem do bankowego biura Verrière i współka.
Widząc go wchodzącym do gabinetu, bankier wykrzyknął radośnie i podbiegł ku niemu, chcąc obsypać zapytaniami. Desvignes wszelako, nie będąc w zbyt dobrem usposobieniu, przerwał mu słowa:
— Bez badań i wyjaśnień... — zawołał. — Bądź kontent z tego, że się nie masz czego obawiać.
— Lecz ty... o ciebie mi chodzi... — rzekł Verrière.
— Skoro mówię, że nie masz się czego obawiać, to znaczy, że i ja jestem wolny od niebezpieczeństwa — odparł sucho Desvignes.
Dreszcz przebiegł bankiera od stóp do głowy, posłyszawszy to zdanie, którego znaczenie aż nadto dobrze pojmował.
Arnold ocalony i on ocalony. Arnold zgubiony pociągnąłby go wraz z sobą w zatratę.
— Cóż się tu działo? — zapytał Desvignes po chwili.
— Wszystko jaknajlepiej.
— Paweł Béraud?
— Przyszedł o oznaczonej godzinie dziś rano. Dano mu tymczasowe zajęcie, w oczekiwaniu innego, jakie dlań przeznaczysz.
— Pomyślę nad tem. A cóż tam słychać w Malnoue?
— Moja córka z kuzynką bawią tam od wczoraj.
— Pytałeś siostrę Maryę co do tego Misticota?
— Nic, wcale.
— Tem lepiej. Ani słowa w tym przedmiocie. Udaj, żeś zapomniał o wszystkiem, co nastąpiło.
— A jeśli ona badać mnie będzie?
— Zbądź jej zapytania... nic łatwiejszego.
Verrière westchnął głęboko.
— Ach! gdybyś wiedział, jak ja się obawiam... — wyszepnął — tracę sen, apetyt...
— Skoro się obawiasz do tego stopnia — rzekł Desvignes z pogardliwym uśmiechem — podam ci radę... Idź do prokuratora rzeczypospolitej i zadenuncyuj mnie. To oskarżenie zjedna ci łagodzące okoliczności...
— Dlaczego szydzisz, gdy sytuacya jest tak straszną? — zawołał Verrière; — dlaczego żartujesz sobie ze mnie?
— Żartuję, ponieważ twoje obawy są rzeczywiście śmiesznemi, a ja jestem człowiekiem poważnym. Skoro ci mówię, że nie ma niebezpieczeństwa, wierzyć mi powinieneś. Uspokój się więc... odzyskaj krew zimną, energję; inaczej, nie umiejąc zapanować nad sobą, ty sam sprowadzisz niebezpieczeństwo. Jeśliby się kto powinien obawiać, to ja... ja tylko, patrząc, jak lada chwila możesz zdradzić nas obu przez swoją słabość! Strzeż się, mój wspólniku!... bo w dniu, w którymbyś zgubił nas obu przez brak wytrwania i odwagi, bez wahania roztrzaskałbym ci czaszkę wystrzałem z rewolweru. Rozmyśl się więc, a przedewszystkiem uspokój... Idziemy jedną drogą, jednym krokiem. Lecz dość już o tym przedmiocie. Mówmy o czem innem. Wyjechałeś dziś rano z Malnoue?
— Tak... pierwszym pociągiem.
— Nic nie wiesz, co mogła zrobić przez ten czas twoja, siostrzenica?
— Nic nie wiem.
— Znasz proboszcza z Malnoue?
— Znam. Odwiedzamy się wzajem niekiedy.
— Jakiż to człowiek?
— Starzec, bardzo poczciwy i kochany przez swoich parafian.
— Wracasz dziś wieczorem do Malnoue?
— Czekałem na ciebie, inaczej byłbym już pojechał.
— Jedz więc.
— Nie pojedziesz zemną razem?
— Dziś nie... Mam interesa do załatwienia w Paryżu.
— Zobaczymy się jutro?
— Tak... Przybędę tu o zwykłej godzinie, a wieczorem, będę ci towarzyszył do Malnoue. Nie zapomnij o moich poleceniach.
— Będę, pamiętał.
Arnold podał rękę swojemu wspólnikowi.
Zimno tej ręki, która zdawała się być jakby ukutą z marmuru, przejęło dreszczem bankiera.
Wróciwszy do siebie na ulicę Tivoli, morderca Edmunda Béraud ukrył w szufladzie wszystkie papiery, skradzione przez Trilbego zmarłemu agentowi policyi, puczem udał się na bulwar Szpitala, do mieszkania Wiliama Scott.
Były klown z cyrku Fernando, posłyszawszy umówione stukanie, pośpieszył otworzyć.
— Będę cię potrzebował dziś wieczorem — rzekł przy — jestem na twe rozkazy... gdzież pójdziemy?
— Na ulicę François-Miron, nr. 30.
— Cóż tam robić będziemy?
— Najprzód dowiemy się, na którem piętrze mieszka agent policyi, Flogny.
— Flogny? — powtórzył Will Scott nie bez obawy. — Zkąd ten ptak wmięszał się w naszą sprawę?
— Za powrotem Trilby ci to wytłumaczy. Lecz bądź spokojny. Nie mamy się już czego obawiać ze strony Flognego. Trzeba się tylko dowiedzieć o jego mieszkaniu. Lecz się tak przedstaw, ażeby cię nie poznano.
— Bądź spokojnym... całkiem się zmienię.
— Pośpiesz się więc...
Scott zmienił ubranie, włożył perukę i faworyty, nadające zupełnie inny wyraz jego fizyonomii.
— Jestem gotów... — rzekł. — Wyjdź pierwszy i idź przez bulwar Szpitala.
Za chwilę petem oba jechali powozem w stronę ulicy François-Miron.
— Cóż tam nowego na ulicy Sekwany i ulicy des Fleurus? — zapytał Desvignes.
— Małżeństwo z ulicy Sekwany ostatecznie się rozeszło — rzekł Scott; — obecnie nie wiem, gdzie się schroniła Joanna Desourdy ze swą córką, lecz wkrótce o tem się dowiem.
— A Eugeniusz Loiseau?
— Nie widziałem go od czterech dni. Uwolniłem z pod mej opieki, wróciwszy z Joinville-le-Pont, gdzie spędziliśmy dwa dni, wraz z Pawłem Béraud. Jeśli powrócił do żony na ulicę de Fleurus, to nie na długo, upewniam. Naprzykszyło mu się już to małżeństwo... Jutro zobaczę się z nim pod Srebrnym Czopem, przy ulicy l’Ecole-de-Médicine.
— Paweł Béraud, jest wciąż zakochanym w Wiktorynie?
— Więcej niż kiedykolwiek... A co do tego właśnie, ułożyłem już pewien plan.
— Nie zapominaj również ani o wdowie Ferron, ani o praczce z ulicy Gareau.
— Bądź spokojnym... Na każde z nich czas przyjdzie.
Woźnica przystanął z fiakrem na rogu ulicy François-Miron, jak mu to poleconem było.
Will Scott wysiadłszy, wszedł do starego pięciopiętrowego domu, oznaczonego numerem 39-ym, a zagłębiwszy się w ciemny korytarz, zapytał odźwiernej:
— Gdzie tu mieszka pan Flogny?
— Na trzeciem piętrze, drugie drzwi po prawej — odpowiedziała kobieta, nie patrząc na przybyłego.
— Czy jest w domu?
— Nie wiem... pójdź pan zobacz.
Scott, wszedłszy na trzecie piętro, spostrzegł na drzwiach bilet wizytowy z nazwiskiem „Flogny.“ Wróciwszy do Arnolda Desvignes, złożył mu sprawozdanie z tego, co zaszło.
— A więc idźmy do mieszkania Flognego... — rzekł wspólnik Verrièra.
— W jaki sposób tam wejdziemy?
— Mam klucz...
— A jeśli on wróci, podczas gdy będziemy u niego?
— Nie wróci... Wyjechał w podróż daleką.
Irlandczyk zrozumiał, co to znaczyło.
— Idźmy więc... — rzekł. — Ty idź naprzód, lecz zwolna i cicho. Stara odźwierna nie zwróci na ciebie uwagi. Nie zatrzymuj się aż na trzeciem piętrze... Ja będę tuż szedł za tobą.
Tak też uczynili.
Po upływie pięcia minut obaj stanęli przed drzwiami mieszkania Flognego.
Arnold, dobywszy klucz z kieszeni, otworzył nim zamek, a przepuściwszy Scotta przed sobą, wszedł, a następnie potarł zapałkę, od której rozpalił świecę, stojącą na stole.
W ciasnym, małym pokoiku, służącym za jadalnię, znajdował się tylko stół, szafka i cztery krzesełka, na pierwszy rzut oka nie zawierające żadnego papieru.
Arnold ze Scottem przeszli do jadalni.
— Baczność!... — zawołał Scott półgłosem — nie czyńmy hałasu. Cienkie, jak widzę, jest tu przepierzenie, mogą słyszeć w sąsiedniem mieszkaniu, co mówimy.
W rzeczy samej, szmer przyciszonej rozmowy dobiegał obecnych.
Scott, zapaliwszy lampę, stojącą nad kominkiem, pastawił ją na stole, służącym zarazem za biurko, na którym leżało kilka książek, atrament, pióra i podręcznik.
Arnold, otworzywszy ów konotatnik, znalazł go próżnym.
— Do czarta! — zawołał — gdzież to zwierzę ukryło swoje papiery? A! otóż komoda... Przepatrz szuflady.
Były klown cyrkowy spełnił rozkaz, lecz bezskutecznie.
Wspólnik Verrièra zatrzymał się przed biurkiem starożytnego kształtu, mówiąc:
— No! z pewnością je tu znajdziemy.
— Być może, ale do otworzenia zamku brakuje nam klucza.
— Nie możnaż i bez tego sobie poradzić?
— W jaki sposób? Włamanie skompromitowaćby nas mogło — odrzekł Scott. — Mieszkający obok dosłyszeliby hałas, powzięli podejrzenia.
— A jednak ja muszę wiedzieć, co się tam znajduje.
— Ileż mi czasu pozostawiasz na przetrząśnienie tego biurka?
— Do jutra wieczorem.
— Nie siedźmy tu zatem dłużej. Zmykajmy... a jutro na ulicę Tivoli dostarczę ci papiery, które poznać pragniesz.
Scott zgasił światło i wyszli oba, tak, iż odźwierna nie zauważyła wcale ich obecności w tym domu.
Znalazłszy się na ulicy, dwaj łotrzy się rozłączyli.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.