Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom IV-ty/XXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom IV-ty
Część druga
Rozdział XXI
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XXI.

— O cóż chodzi? — zapytał Agostini, skoro usiedli obaj.
— Jest prawdopodobnemu... jest nawet pewnem, że w dniu dzisiejszym, za kilka chwil być może, ktoś przyjdzie tu do pana.
— Do mnie... — zapytał Włoch — któż taki?
— Pewien młody, bardzo miody chłopiec... podrostek prawie.
— W jakimże celu on tu przybędzie?
— Nie wiem, jakiego użyje pozoru na usprawiedliwienie swojej bytności, znam wszakże cel jego odwiedzin, który tak się przedstawia: W sposób nader zręczny zapewne zażąda od pana objaśnień co do pewnego Arnolda Desvignes, niegdyś w Indyach przebywającego, a obecnie wspólnika bankiera, Juliusza Verrière.
— Aha! — wymruknął Agostini, patrząc ciekawie na mówiącego. — Chodzi więc o owego Arnolda Desvignes, co do którego czyniłem poszukiwania na pańskie zlecenie? Arnold Desvignes... to ja! — rzekł krótko były sekretarz z Kalkuty.
— Bardzo dobrze... Domyślałem się, że to nazwisko było panu do czegoś potrzebnem... Mam ja węch, panie...
— Dołącz pan do tego węchu ścisłą dyskrecyę, a zapewnię ci majątek.
— Uważam go jakby mi już był danym... Jakże więc mam się zachować wobec przybyłego, którego mi pan oznajmiasz?
— Zupełnie prosto, swobodnie. Będziesz pan odpowiadał na czynione zapytania. Przedewszystkiem pragną się oni dowiedzieć o miejscu urodzenia Arnolda Desvignes.
— A zatem?
— Wskażesz im pan takowe... rzecz prosta. Nie wyniknie ztąd dlań nic złego. Nie dowiedzą się więcej nad to, o czem mnie pan powiadomiłeś po swoim powrocie z Blévé...
— Pan mi nie pozwoliłeś jechać do Londynu dla wykrycia tam dalszych śladów Arnolda Desvignes.
— To, o czemby się dowiedzieli w Londynie, szkodzić mi nie może. Zresztą, zanimby się oni wybrali w tę podróż, ja wiedziałbym już, co czynić. Otóż uprzedziłem pana w tej sprawie. Teraz zajmijmy się czem innem. Jakże idzie interes z Pawłem Béraud?
— Był u mnie dziś rano, ofiarując zaliczenie: nie przyjąłem takowego, jak to mi pan kazałeś uczynić. Usłyszawszy to, oświadczył, iż nic nie zapłaci, i to w sposób tak zuchwale stanowczy, że skoro wyszedł, śledziłem go niewidzialnie. Poszedł do składu sprzedać swe meble, co rzuca cień na prawość jego postępowania, wierzyciele bowiem w razie potrzeby mogliby wnieść skargę, iż oszukanymi zostali.
— Lecz cóż na to mówiła kobieta, z którą on żyje... ta szwaczka... Joanna Desourdy?
— Gdy on to uczynił, nie było jej natenczas w domu. O! co szczwany lis, ów Paweł Béraud. Dasz mi pan jeszcze jakie rozporządzenie względem niego?
— Trzeba mu ująć nieco strawy... ma jej obecnie zawiele.
— Ująć... w jaki sposób?
— Za pomocą wierzytelności, znajdujących się w pańskiem ręku, trzeba mu areszt na pensyi położyć.
— W Liońskiem biurze kredytowem?
— Nie, w biurze bankierskiem Verrière i Desvignes, gdzzie od jutra obejmuje obowiązek. Dowiedz się pan również, co się dzieje z Joanną Desourdy i jej dzieckiem?
— Będę to wiedział.
Desvignes podniósł się, chcąc odejść, gdy dzwonek u drzwi zadźwięczeć.
— Być może — rzekł Włoch — iż to ów młody człowiek, o którym mi pan mówiłeś?
— Jeżeli to on; radbym posłyszeć, jak on się weźmie do tej sprawy... w jaki sposób badać pana pocznie — odpowiedział wspólnik Verrièra, wchodząc do sąsiedniego pokoju, w którym widzieliśmy go ukrytego podczas bytności Nerveya z Melanią Gauthier.
Włoch poszedł otworzyć i znalazł się wobec młodego wieśniaka, w słomianym kapeluszu, grubem obuwiu, przybranego w błękitną bluzę, haftowaną nićmi białemi na kołnierzu i ramionach.
— Pan jesteś panem Agostini? — zapytał z niezgrabnym ukłonem wieśniak, zatrącając mocno akcentem normandzkim.
— Ja jestem.
— Można z panem pomówić w pewnym interesie... zapłaciwszy, ma się rozumieć, za tę rozmowę?
— Wejdź pan.
Tu Agostini wprowadził młodego chłopca do swego gabinetu, zapytując w myśli sam siebie:
— Miałżeby to być ten, o którym Desvignes mówił mi przed chwilą?
Wspólnik Verrièra wiedział, co o tem sądzić.
W dniu zaślubin Eugeniusza Loiseau w Saint-Mandé widział Misticota i słyszał głos jego, a mimo, iż ów głos obecnie był zmienionym nieco przybranym akcentem normandzkim. poznał go odrazu.
— Siadaj młodzieńcze — rzekł Włoch — i mów, o co chodzi?
— Posłuchaj pan... Jestem urodzonym w Varaville, w Calvados... Sierota, bez ojca i matki... Odziedziczywszy po moim stryju, Macieju Valin, mały spadek, radbym z niego wytworzyć sobie majatek i w tym celu przybyłem do Paryża, aby tu założyć jakieś przedsiębiorstwo...
— Założyć... lecz co takiego?
— Coś ze spożywczych zakładów... Naprzykład mleczarnię... W tym okręgu, gdzie mieszkam, znalazłbym miejsce podatne ku temu, mogąc dostarczać paryżanom doskonałego mleka. Gdym objawił mój projekt znajomym, powiedziano mi: „Idź do agenta od interesów, on ci wskaże, jak wziąć się do tego.“ Dano mi adres pańskiego mieszkania i otóż przyszedłem. Jak pan uważasz... czy da się to zrobić?
— Jaknajlepiej... wynajdę ci, młodzieńcze, zakład gotowy.
— To doskonale:
— Ale uprzedzam, drogo interes ten kosztować będzie...
— Nie chodzi mi tak bardzo o cenę...
— Ileż posiadasz kapitału?
— Mój stryj, Maciej Valin, zostawił mi czterdziesci tysięcy franków.
— Dobrze... Z tem będzie można coś zrobić... Od jutra zajmą się twoim interesem... ale musisz mi pozostawić prowizyę...
— Prowizyę... co to znaczy? — pytał chłopiec. — Prowizyą od czego?
— To znaczy pewną kwotę pieniędzy, naprzód złożoną na koszta chodzenia, poszukiwania, targu i tym podobnie.
— A! zrozumiałem... Pan jesteś mądrym... wysoce mądrym... jak nieboszczyk Maciej, mój stryj. Zostawię panu, ile będzie potrzeba. A teraz, proszę, udziel mi jeszcze niektóre objaśnienia.
— W czemże takiem?
— Co do oszustów paryskich... Mówią, że jest ich tu wielu?
— No tak...
— Chciąłbym, zanim otworzę mleczarnię, umieścić moje pieniądze u jakiego bankieta, z obawy, ażeby mi ich nie ukradziono.
— To najłatwiej...
— Zapewne, lecz i pomiędzy bankierami są także oszuści i złodzieje.
— Wybierz więc dobrego, pewnego finansistę.
— Dano mi tu adres jednego z nich...
Tu wieśniak, dobywszy papier z kieszeni, czytał głośno:
— Dom bankowy Juliusza Verrière i Arnolda Desvignes, nr. 42, ulica Le Pelletier.
Agostini drgnął pomimowolnie. Nazwisko Arnolda Desvignes nagle go oświeciło.
Wiedział teraz, czego się trzymać.
— Dobry dom... doskonały dom bankierski!... — wykrzyknął. — Od lat wielu znam osobiście pana Desvignes, który zebrał w Indyach wielki majątek. Odbieram dotąd jeszcze jego należytości... A! jakiż to uczciwy człowiek!...
— I ja tak sądzę... Powiedz mi pan, czy nie jest on czasem moim współziomkiem? Znam kilku tegoż nazwiska u nas, w Douzoulé.
— Nie? pan Arnold Desvignes pochodzi z Blévé...
— Byłożby to w Calvados?
— O! nie... to leży w departamencie Indre-et-Sane.
— W jakim wieku jest ów bankier?
— Jest to młody człowiek... O ile pamiętam, urodził się w roku 1857-ym.
— Mogę więc powierzyć mu moje pieniądze?
— Z całem bezpieczeństwem.
— Cieszę się z tej wiadomości... Tymczasem zajmij się pan, proszę, moim interesem.
— Dobrze... Zostaw mi swoje nazwisko i adres domu, w którym zamieszk
— Dezyderyusz jest moje imię, Valin nazwisko, tak jak niebo szczycą stryja Macieja, który był rodzonym bratem mojego ojca. Mieszkam w hotelu de Caën, przy ulicy Amsterdamskiej. Lecz się pan nie trudź sam do mnie... Ja przyjdę tu pojutrze dowiedzieć się, czyś pan co wynalazł. Tymczasem, jako prowizyę, zostawiam panu banknot na pięćset franków. Będzież to wystarczającem?
— Dość, jak na przedwstępne poszukiwania.
— Zatem do widzenia z panem pojutrze...
— Do widzenia... Mam nadzieję, iż coś odnajdę.
Misticot, wyszedłszy od Agostiniego, zbiegł szybko ze schodów, powtarzając:
— Urodzony w Blévé, Indre-et-Loire, w roku 1857-ym. Jak na teraz, to wystarczające.
Agostini, wyprowadziwszy go, podszedł do gabinetu, z którego właśnie wychodził Arnold z temi słowy:
— No! i cóż pan powiesz... Podrostek chytry, jak jaszczurka...
— Per Bacco! zadziwiająco rozwinięty na swój wiek! — zawołał Włoch.
— Tak on, jak ja, wiemy teraz oba, cośmy wiedzieć chcieli... — mówił Desvignes z ironicznym uśmiechem. Jesteśmy oba zadowoleni... Wszystko idzie dobrze.
— Nie dasz mi pan jakich poleceń co do tego chłopca?
— Żadnych... Bądź pan pewnym, iż on więcej się tu nie ukaże.
Tu Desvigues odszedł.
Na rogu ulicy Paon-blanc, według otrzymanego rozkazu, przechadzał się Scott po trotoarze.
Arnold wprost podszedł ku niemu.
— Cóż... przyszedł? — zapytał Irlandczyk.
— Przyszedł.
— I czegóż się dowiedział?
— Tego, o czem chciał wiedzieć, to jest o miejscu urodzenia Arnolda Desvignes.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.