Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom I-szy/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom I-szy
Część pierwsza
Rozdział I
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


I.

W gabinecie Jana Mortimera, jednego z najbogatszych bankierów Indyj, zegar wskazywał dziesiątą zrani. Do Kalkuty to bowiem na początku naszej powieści prowadzimy czytelnika. Dwaj mężczyźni znajdowali się w tym gabinecie. Jednym z nich był wspomniony bankier, Mortimer, drugim jego sekretarz.
Jan Mortimer miał lat przeszło pięćdziesiąt. Z pod siwiejących jego, krótko przystrzyżonych włosów wyzierało wysokie czoło, znamionujące inteligencyę. Długie, zupełnie już prawie białe faworyty, okalały wyrazistą twarz jego, nacechowaną energią i dobrotliwością zarazem, stanowiąc dziwną sprzeczność z ciemno-brunatną cerą jego oblicza. Ubranym był w biały, płócienny garnitur, jak wymagał tego przygniatający upał, który mimo spuszczonych storów, wnikał do wnętrza gabinetu.
Sekretarz Mortimera, Karol Gérard, był urodziwym dwudziesto-ośmioletnim młodzieńcem, o nader kształtnej, wyniosłej postaci.
Brunet, z oczyma barwy ciemnej stali, mieniącemi się w żywsze lub bledsze odblaski, nosił przy blado-matowej twarzy długą jedwabistą czarną brodę, która niemało wdzięku dodawała jego obliczu, nacechowanemu jednak pewnym wyrazem okrucieństwa i silnej, niezłomnej woli.
Karol Gerard był francuzem, co za pierwszym rzutem oka łatwo odgadnąć się dało.
W chwili gdy przedstawiamy obu tych mężczyzn naszym czytelnikom, pochyleni po nad biurkami, pracują w milczeniu. Bankier sprawdza rachunki, przedstawione sobie przez głównego buchaltera: Gérard otwiera stosy korespondencyj z markami różnych stron świata.
Długa ta i żmudna robota stanowiła część i ego zajęć obowiązkowych; on jeden tylko w biurze Banku Anglo-Indyjskiego był zdolnym do jej prowadzenia, dzięki otrzymanemu w młodości starannemu wykształceniu.
Młody ten człowiek mówił dziewięcioma językami; posiadał francuski, niemiecki, angielski, włoski, ruski, hiszpański, arabski, chiński i indyjski.
Więcej niż sto pięćdziesiąt listu w obecnie przed nim leżało. Obowiązanym był odczytać je wszystkie, a zebrawszy treść każdego w kilku wyrazach, przedstawić bankierowi i zapytać go o szczegóły odpowiedzi.
Wkrótce poznajomimy się ściślej z Karolem Gérard, jako jedną z głównych osobistości naszej powieści.
W gabinecie, wśród głębokiego milczenia, słychać było jedynie szelest pióra Mortimera, kreślącego szybko cyfry na papierze, i szmer rozdzieranych kopert przez sekretarza.
Nagle bankier, przestawszy pisać, podniósł głowę.
— Panie Gérard — przemówił we francuskim języku, w którym przebijał akcent angielski — proszę, pójdź pan na chwilę tu do mnie.
Sekretarz zbliżył się do pryncypała.
— Potrzebujesz pan jakich objaśnień? — zapytał.
— Tak... Powiedz mi pan, czy kasy er przygotował rachunek naszego klienta, Edmunda Béraud?
Gérard sięgnął ręką ku stosowi leżących na stole papierów, wydobywając z nich wielki arkusz, pokryty cyframi.
— Jakaż jest ogólna suma kapitału Edmunda Béraud, u nas złożonego?
Sekretarz, spojrzawszy na arkusz, odpowiedział:
— Dwa miliony dziewiętnaście tysięcy funtów szterlingów, co na francuską monetę czyni pięćdziesiąt jeden milionów czterysta siedemdziesiąt tysięcy franków.
— Wspaniały majątek! — odrzekł Mortimer. — Oto człowiek, który przybył do Indyj przed trzydziestu pięciu laty bez jednego penny, a który dziś jest bogatszym odemnie.
— Pozwól mi pan zapytać, na czem mianowicie nasz klijent, a mój współziomek, Edmund Béraud, zrobił tak wielki majątek? — rzekł Gérard.
— Na poszukiwaniu najprzód, a następnie na odnalezieniu i sprzedaży dyamentów. On mi sam opowiadał całą tę historyę. Jako wychowaniec szkoły górniczej, w młodym wieku opuścił Paryż, aby próbować szczęścia tu u nas. Tysiące innych byłoby w jego miejscu zginęło, jemu udało się zdobyć bogactwa. Za pierwszym rzutem oka, wiedziony wrodzoną sobie przenikliwością, odkrył żyłę dyamentów, na wydobywanie których pozyskał koncesyę za przystępną roczną opłatą. Pozostawało mu tylko pracować, co czynił z łatwym do zrozumienia zapałem. Po upływie dwóch lat stał się jednym z najznakomitszych kupców dyamentów w naszej okolicy. W pięć lat później nabył w Ceylonie za sto dwadzieścia tysięcy funtów szterlingów prawo połowu pereł, które odprzedał następnie za potrójną cenę. Posiadał własne domy handlowe w Obock i Port-Said. Zgłaszali się do niego nabywcy, pragnący traktować o kupno klejnotów za wysoką cenę. I oto nakoniec masz pan przed oczyma ogólną olbrzymią cyfrę, jako rezultat prac jego. Ach! Edmund Béraud jest prawdziwie szczęśliwym człowiekiem.
— Szczęśliwy szczęściem niezasłużonem... — rzekł Gérard z sarkazmem.
— Dlaczego niezasłużonem? — pytał Mortimer.
— Wszystko dla niego! Czyż to sprawiedliwie, gdy inni niemniej inteligentni, niemniej pracowici, nigdy nie zdobędą czegoś podobnego!
— Panie Gérard — rzekł bankier, podnosząc się z krzesła — jeżeli te słowa stosujesz do swej obecnej sytuacyi, niesłusznie to czynisz. Miej że, na Boga, trochę cierpliwości... nie bądź nazbyt gorącym. Nic nie przeszkadza, abyś i ty został kiedyś równie bogatym, jak Béraud. Przyjdzie kolej na każdego. Bądź pewnym, iż znam twoje zasługi, twą zdolność, pilność i ocenić je umiem. Odrywając cię z mojego biura na Regent-street i z Anglii tu sprowadzając, po wodowała mną jedynie myśl dostarczenia ci środków do zebrania majątku. Na początek dałem ci miejsce przy sobie, miejsce, którego wszyscy ci w biurze zazdroszczą. Wysoka twa pensya pozwala ci coś na bok odkładać. Pracuj dalej gorliwie, staraj się mnie zadowolić, a nadewszystko nie trać ufności. Nie wiesz bowiem, co przyszłość dla ciebie kiedyś zachowuje.
— Czuję ja, panie — rzekł Gérard z lekkim odcieniem ironii — czuję, jak dobrym jesteś dla mnie i na zawsze ci za to wdzięcznym pozostanę. Nie mógłbym jednak, wierzaj pan, mimo najwyższych usiłowań, zebrać z mych oszczędności pięćdziesiąt jeden milionów.
— I Edmund Béraud na początku swojej karyery mówił, jak ty dziś mówisz, być może... — odparł z uśmiechem Mortimer.
— To prawda... Są jednak ludzie, którym się wszystko udaje... Miał szczęście... a ja go nie mam! Czy pan Béraud przyjdzie dziś regulować swój rachunek? — zapytał Géraud po chwili.
— Tak... Dziś właśnie, w dniu 2-im kwietnia 1884 roku, mam mu wypłacić kapitał, wynoszący pięćdziesiąt jeden milionów czterysta siedemdziesiąt tysięcy franków.
Sekretarz uśmiechnął się zlekka.
— Nie wypłacisz mu pan zapewne tej olbrzymiej sumy w brzęczącej monecie, ani w biletach bankowych? — zapytał. — Byłoby to albowiem nader kłopotliwem dla pana Béraud.
— Zapewne... prawdopodobnie zażąda on przekazów na Londyn lub Paryż... Powiedz mi pan, czy liczną jest dzisiejsza nasza korespondencya?
— Ogromna, panie.
— A zatem bierz się do pracy... Nie będę ci już przeszkadzał.
Tu bankier usiadł przy biurku i wziąwszy pióro, począł dalej sprawdzać rachunki.
Gérard; położywszy arkusz z cyframi kapitału kupca dyamentów na stosie papierów, zajął się otwieraniem listów, lecz podczas, gdy je przebiegał oczyma, usta jego bezwiednie szeptały:
— Pięćdziesiąt jeden milionów... pięćdziesiąt jeden milionów!
Zadumał się: drżenie wstrząsało nim całym.
Wtem lekkie puknięcie do drzwi zwróciło uwagę obu pracujących.
— Wejść! — zawołał bankier.
Drzwi się otwarły. Służący w bronzowej liberyi, z metalowemi guzikami podał wizytową kartę Mortimerowi.
— Oczekuję na pana Béraud — rzekł tenże, przeczytawszy nazwisko — wprowadź go bezzwłocznie.
Słupcy wyszedł, a za chwilę wprowadziwszy przybyłego, sam się oddalił.
Edmund Béraud — wszedł żywo i z uśmiechem na ustach uścisnął podaną sobie rękę bankiera. Gdy próg przestąpił sekretarz obrócił się nagle, patrząc ciekawie na tę nieznaną sobie osobistość, na posiadacza owego olbrzymiego majątku, którego cyfry tak zawładnęły jego umysłem. Po paru sekundach rysy twarzy milionera utrwaliły się niezatarcie w jego pamięci.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.